Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zacisnął usta, oddech w piersi wstrzymał,
Zda się że myśli rozpierzchnięte imał,
Znów zliczył wrogi... ratunku już niema!
Za skroń się dłońmi pochwycił obiema,
Jakby weń z nieba grom uderzył boży,
I stoi niemy, a walka się sroży.

Rycerstwo walczy, wróg ciśnie do brzegu,
Ledwie zdołają dotrzymać szeregu,
Kasztelan mężnych walki nie podziela,
Stoi i patrzy, Turek rąbie, strzela,
Wydać rozkazu starszyznie nie raczy,
Tylko przestrasza postacią rozpaczy.
W tem szlachta wpadła i na niego krzyczy:
«Tyś wydał braci na rzeź Turków dziczy!
Przyśniła ci się Czarnieckiego sława!
A za krew naszą krzesło i buława?
Czemuś Haneńka nie posłuchał rady?»
Wstrząsł się kasztelan na wrzaski gromady!
Spłonął i krzyknął; «żmije, precz mi z drogi,