Przejdź do zawartości

Bogacz (Szaniawska, 1908)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROLINA SZANIAWSKA.
BOGACZ


Powieść współczesna.









WARSZAWA.
NAKŁAD REDAKCYI „PRZYJACIELA DZIECI”.
1908.


Druk Towarzystwa Akcyjnego S. Orgelbranda Synów





ROZDZIAŁ I.

Józio Rybacki słynął z wesołości, zarówno w szkole jak poza szkołą między dziećmi znajomemi. Ten dwunastoletni chłopiec nigdy się nie smucił: uśmiech nie schodził z jego twarzy, figle i psoty były dlań ulubionem zatrudnieniem.
Wesołość jest bardzo miła, wszyscy ją lubimy, trzeba jednak by posiadała mniej lub więcej słuszną racyę. Gdy kto zapyta, co nas tak bawi albo cieszy, że aż sprowadza wybuch gwałtownego śmiechu, powinniśmy umieć na to pytanie odpowiedzieć. A Józio właśnie odpowiedziećby nie umiał, bo żadnej słusznej racyi, zwłaszcza teraz, nie umiał.
Ojciec Józia leżał ciężko chory, bieda zaglądała do mieszkania. Trzykrotnie je zmienili w ciągu roku na coraz uboższe i ciaśniejsze — co będzie dalej, niewiadomo, bo gospodarz oświadczył, że jeśli natychmiast nie zapłacą, wyrzuci sprzęty na dwór.
Józio o tem wszystkiem wie dobrze, głowy sobie jednak sprawami rodzicielskiemi nie zaprząta. Co mu do nich! Bluzkę ma jeszcze nową, tylko trochę wytartą na prawym łokciu, drugi rękaw całkiem świeży, obiad mu smakował — mama ledwie skosztowała — on zaś i siostrzyczka zmietli barszcz, kartofle, mięso i ogórki, a w wieczór przy herbacie kawałek wędliny zawsze bywa, bułki, chleb, czasem masło... Najedzony, w czyściutkiem kołnierzyku i mankietach, Józio wybiegł przed bramę, wycelował, ostro się zamachnął i rzucił drewnem w psa, biegnącego po przeciwległem trotuarze. Śmiał się, podskakiwał z uciechy, w ręce klaskał, jak gdyby największa spotkała go radość, gdy przed dom zajechała dorożka, pełna tobołków i koszyków i wysiadł z niej pan poważny — bardzo wysokiego wzrostu.
Prócz Józia dwóch jeszcze chłopców podpierało bramę, rozglądając się Bóg wie za czem i czas próżno tracąc, żaden jednak do dorożki nie pośpieszył. Stali i patrzyli, jak sobie ten olbrzym radę da, jeśli ma tutaj z tyloma tobołkami wysiąść, a ciekawość ich paliła, czego chce i o kogo pytać będzie.
Niedługo czekali. Olbrzym — bo tak wyglądał poważny jegomość, z brwiami niby dwa krzaki przysypane szronem, twarzą kościstą, długim nosem orlim — nie widząc stróża, sam zaczął ruchomości swoje dźwigać. Dorożkarz mu pomagał, ukłoniwszy się przy zapłacie, i wkrótce jedno za drugiem przenieśli do bramy.
Starsi chłopcy wyszczerzali zęby, szepcząc między sobą, Józio za plecami nieznajomego skrzywił się i wywiesił język. Czy stary jegomość widział to, czyli też nie dostrzegł, objaśnić nie możemy; zaglądał do mieszkania stróża, wychodził na ulicę, szukał, wreszcie zapytał, w stronę Józia się zwróciwszy.
— Mój chłopcze, gdzie jest mieszkanie państwa Rybackich?
Józio był obrażony.
Wszak ma na sobie bluzę szkolną, jako uczeń drugiej klasy, co prawda warunkowy, bo aż trzy przedmioty na zawadzie mu stanęły, bądź co bądź jednak „czyimś chłopcem“ nie jest. Podniósł groźnie głowę i już miał niegrzecznie odpowiedzieć, bo o to u niego najłatwiej, gdy stary pan dodał:
— Powiedz mi, proszę, moje dziecko, i zawołaj stróża, by mi te manatki do Rybackich zaniósł. Jechałem dwa dni, strzęsłem stare kości, chciałbym nareszcie wypocząć. Jeśli państwa Rybackich w domu niema, przeniosę się do hotelu.
— Są! są! — zawołał chłopiec, o urazie zapomniawszy i chwycił jeden z tobołków, drogę obcemu panu wskazując. W tej samej chwili nadszedł stróż.
— Hej! hej! Mateuszu! — zawołał Józio na niego. — Wnieście to wszystko do nas, do mieszkania.
Mateusz nie bardzo się śpieszył. Oglądał po kolei kosz, walizę, kufer, zawiniątka obmacywał, wąchał. Chłopcy też się przybliżyli.
— „Żarcie“ jakieś, — rzekł jeden.
— A pachnące, aż mdli!
— No, no, trzymać się z daleka! — strofował Mateusz. — Porozciągają, człowiek będzie odpowiadał. Nie wolno nic ruszać. Żarcie nie żarcie — co komu do tego. Nabiedowali się chudziaki, jak z nieba im spada! Nad każdym Pan Bóg miłosierny! Ona sama, niby pani Rybacka, taka robotna jak mrówka, on zaś chory. Pewno zamrze lada dzień... Jeno dzieciska nic dobrego, wałkonie okrutne!.. Chłopakowi ciągłe śmiechy na myśli, dziewucha lalkami bawi się, niby małe paniątko. Jabym ich sprał porządnie, rozumu nauczył!... No, chłopcy, bierzta ze mną, z przed bramy kto ściągnie, zanim wrócę — lepiejby od jednego razu!
— Niema głupich!
— A bodaj was! przed bramą stać potrafią, choćby od rana do wieczora, gdy zaś wypadnie co zrobić — wszak nie darmo — pan zapłaci — to jeden i drugi: myk! przepadli, niby kamień w wodzie. Ha, trudno! musi „moja“ dopilnować, dziecisków odstąpić. Marcyna! chodź-że tu co żywo!
Na odgłos dzwonka, dwa razy szarpniętego silnie, Joasia otworzyła. Biegła pędem, wiedząc, że to Józio. Gdyby tak nie biegła, wie, co ją czeka od braciszka. Nie lubił stać za drzwiami, a dzwonił w ten sposób. Joasia — czy jakieś straszydło?... Ręce uwalane atramentem, wąsy, plamy pod oczami i na nosie, włosy rozplecione, na sukni pełno smug, że cała kapie, jak z kałamarza wyjęta...
Józio rzucił się do niej.
— Toś ty taka! — wrzasnął z irytacyą. — Tak panienka robi? — a potem wszystko spada na mnie! Masz! — dodał, nie licząc się z osobą gościa, który stał tuż za nim. — Masz, byś pamiętała na drugi raz! — poprawił jeszcze.
Rozległ się trzask, wślad za nim krzyk dziewczynki i żałosne wołanie z pokoju sąsiedniego dwóch odrazu głosów:
— Dzieci, co tam wyrabiacie? Ach, mój Boże, znów się biją!
— A mnie tak głowa boli! chciałem zasnąć!
We drzwiach półotwartych stanęła kobieta młoda, lecz bardzo mizerna i wychudła. Na widok przybyłego, wyraz bólu ustąpił jej z twarzy — rozpromieniła ją uciecha.
— Co za gość! co za miły gość!
I osunęła się w ramiona starca, głośno płacząc.
— No, no, uspokój się — proszę się uspokoić, — pocieszał nieznajomy. — Wszystko będzie dobrze, gdy złe minie. Ano trudno, przecierpieć trzeba, co Bóg zesłał. Święta Jego wola.
Kobieta łkała. Dzieci spoglądały na nią, to na obcego pana, nic nie rozumiejąc, stróż, który przed chwilą uporał się z tobołkami, jedne na drugich pokładłszy w ciasnej stancyjce, miął czapkę w rękach i patrzał zdziwiony.
Pani Rybacka zapanowała wreszcie nad sobą, otarła oczy i rzekła do dzieci:
— Józiu, Joasiu, przywitajcie dziadunia!
Józio rad był w ziemię się zapaść, by uniknąć wzroku starca, który na samym wstępie, szczególnym trafem poznał główne jego wady, Joasia uciekła umyć twarz i ręce z plam atramentowych.
— No, Józiu! — powtórzyła matka.
— Myśmy się już przywitali — łagodził gość. — Józio wskazał mi mieszkanie wasze i pomógł przenieść rzeczy.
Pani Rybacka z widoczną ulgą spojrzała na syna. Tymczasem Joasia wróciła z kuchni, czerwona od mycia licznych na twarzy śladów atramentu i została przez dziadka upieszczoną gorąco. Po odejściu Mateusza Józio przysunął się bliżej, nie śmiał jednak ręki starca dotknąć.
— Dlaczego nie pisałaś o swoich kłopotach? — wymawiał gość. — Gdybym był wiedział, że Karol jest tak ciężko chory, mielibyście oddawna wszelką możliwą pomoc.
— Każdy kłopoty swoje ma, i bóle, i smutki. Po cóż jeszcze trapić się cudzemi?
— Jadwisiu!... Nie cudzą mi jesteś i nie obcą!
— Rodzeni synowie bądź co bądź najbliżsi...
— Nie wiesz?.. Myślisz, że mieszkam z nimi, że otoczyły mnie wnuczęta?..
— Nie wiem — nie pisywałam i wyście o mnie zapomnieli.
Pani Rybacka siedziała ze spuszczoną głową, oddana smutnym myślom i uszło jej uwagi, że dzieci znów się poróżniły: Józio groził siostrze, że ją wybije, dziewczynka krzywiła się drwiąco, awantura wisiała w powietrzu, już — już wybuchnąć mając. Stary pan ją przeczuwał, bo posmutniał, spoważniał i ostrym wzrokiem gromił niesforne rodzeństwo. Ale gawędy nie przerywał. Silił się na spokój.
— Gdzie dziś synowie moi, dziecko drogie! — mówił. — Gdybym umarł, zanim się zjadą, musianoby mnie pochować. Trup czekać nie może. Tęskno mi; żyję samotny jak kołek. Adaś w Paryżu ma posadę, Joachim buduje kolej w Persyi, Jan zaczepił się przy nim i pracują razem. Nie mogłem iść z nimi — nie potrafię. Chcę umrzeć w kraju, kości swoje złożyć tu na wieczność. Ale umrzeć się nie spieszę, tam zaś żyćbym nie umiał, zatęskniłbym się i do ziemi i do wspomnień. Taki ze mnie dziwak stary, Jadwiniu droga!..
Pani Rybacka podała herbatę, gość rozwiązał tobołki. Była tam faseczka masła, duży garnek miodu, owoce suszone i gomułki, grzyby, rydze, konfitury, pierniki, ciasteczka, chleb razowy, bułka pszenna, serki z jabłek, wędlina, słowem rozmaite przysmaki wiejskie. Zabrali wszystkiego potrosze i przeszli do pokoju, w którym leżał chory.
Był to cień człowieka. Dyszał ciężko i z trudnością mówił. Gość powitał go serdecznie, został też przyjęty spojrzeniem, które i prosiło o wiele, bardzo wiele, i dziękowało jak najczulej. Uścisnęli sobie ręce, nie rzekłszy ni jednego słowa. Porozumieli się, umowę zawarli, nie otworzywszy ust.
Chory patrzył teraz wesoło. Żywa uciecha jaśniała w jego oczach, oddech złagodniał, ciężar z piersi spadał i było im lżej: pracowały bez wysiłku. Gdy jeszcze gość w pokoju obydwa okna otworzył, choremu zrobiło się tak dobrze, błogo, miło, lekko, że zasnął z uśmiechem na ustach.
Wtedy wszyscy wyszli.

∗                         ∗

— Nie ma czasu na długie namysły, — mówił dziadek. — Zabierajcie się i jedźcie ze mną. Tu nic dobrego was nie czeka. Chleb drogi, mięso drogie, mleko liche, a mieszkanie jak najgorsze. Karolowi potrzeba dobrego powietrza, więc przedewszystkiem lasu...
— Tam pewno wilki są? — zapytał Józio.
— Wilków nie brak. Są też dziki i niedźwiedzie.
— Moje uszanowanie panom misiom! — chichotał Józio.
— Pięknie dziękuję! — dodała Joasia. — Wolę w Warszawie mieszkać, bo tu dobrze, a w lesie smutno i straszno. Mamy znajomych, jest gdzie pójść na spacer, do teatru często ciocia Aurelka nas zabiera.
— No, tak — tobie łatwiej! Mnie szkoła puszcza ledwie czasem. Czasem też się przeszwarcuję, że ani nauczyciel nie wie, ani ojciec, ani mama. A w lesie co?
— Na wyścigach raz byłam, — paplała Joasia z miną kumoszki zadowolonej z siebie. — Tak, dziadziu, byłam... Jedna magazynierka, co ma swój bardzo piękny sklep, a na mnie mówi: śliczne dziecię! zaprosiła nas oboje. Ona musi wszędzie bywać, aby mody widzieć, ubiera się bogato, mnie też wystroiła!... Stałam przed lustrem, przymierzyła mi chyba z dziesięć sukien, pasków, szarf, aż nareszcie wybrała. Cudną byłam wtedy, do lalki z żurnalu podobną, jak tatusia kocham! Wszyscy się przyglądali i mówili: prześliczna dziewczynka! A Józio, to miał ubiór marynarski granatowy, cały z aksamitu i kołnierz z prawdziwych koronek.
— Głupstwo! — rzucił chłopiec pogardliwie. — To było przed dwoma laty, może nawet dawniej. Teraz jużbym za cudaka przebrać się nie pozwolił. Wyścigi jednak lubię i czasem bywam.
Dziadek słuchał tego bajania, kiwając głową. Nie chciał przy dzieciach rozmowy wszczynać, dopiero gdy Józio i Joasia przeszli do kuchni, rzekł.
— Co to znaczy, Jadwisiu? Dzieci twoje mówią z upodobaniem o strojach, wyścigach i teatrze. Czyżby przy waszym skromnym bycie nawykły stroić się i bawić?
— Niestety, ojcze, tak jest, jak mówisz! — rzekła pani Rybacka z żalem. — I to moja wina, moja własna. Życie nasze bardzo ciężkie: choroba i troska nie wychodzą z domu... więc myślałam: po co te biedaki mają już w wiośnie życia cierpieć, nie zaznać swobody dziecięcej, wesołości, śmiechu?... Niech nie wiedzą, niech nie rozumieją... niech będą szczęśliwe. Kryłam przed niemi biedę, osłaniałam; nigdy niczego im nie brakło, choć brakło często mnie i Karolowi. Sama prosiłam też znajomych, by zabierali czasem to Józia, to Joasię do teatru lub na spacer. Dopiero teraz widzę, że nie zrobiłam im przysługi, a sobie i mężowi krzywdę.
— Masz racyę, moje dziecko, przewróciłaś im w głowie. Oni idą teraz zupełnie osobno. Niby ptaki fruwają nad wami, niby żarłoczne muchy. Czują tylko potrzeby własne — nic ich nie obchodzi nasz smutek, nasze łzy, cierpienia. O, Jadwisiu, pomyśl... wszak dziecko nie jest jakiemś stworzeniem wyższem od ciebie, doskonalszem, nie jest też cackiem kruchem, które trzeba po dawnemu w serwantce trzymać, lub jak dziś na pułeczce... wszak jest człowiekiem od pierwszego dnia życia. Zamiast więc litować się nad niem, że jest słabe, hartować je trzeba, zamiast usuwać to, coby mu zawadzać mogło, przygotowywać je i zaprawiać do walki, do czynów. A przedewszystkiem do pracy z wami razem — z tobą, coś tak znędzniała od wysiłku. Tak dalej być nie może. Niechby Joasia po dwie lub trzy godziny zastąpiła cię przy chorym, a ją zluzował Józio. Niechby syn zamiast przed bramą czas tracić, przeczytał ojcu książkę zajmującą, rozerwał smutne jego myśli, sam skorzystał przytem. Niechby Joasia stanęła u komina, przy balii czasem — po rączkach widzę, że są leniwe, bo delikatne, gdy twoje stwardniały. Niechby Józio przyniósł węgli, zmył talerze, zamiótł pokój...
— O, tego nie będzie, żeby mężczyzna marnemi babskiemi robotami się zajmował! — odparł Józio z kuchni.
— Niema robót marnych! — rzekł poważnie dziadek. — Każda, gdy jest pożyteczną i celową, wartość mieć musi, a im staranniej i sumienniej ją wykonasz, tem wartość jej podniesiesz. Marnem jest tylko próżniactwo.
Józio milczał.
— Chodź tu! — rzekł dziadek. — Patrz, moje manatki rozrzucone w przedpokoju. Stróż zrobił jak umiał, a ty popraw. Ten kufer przysuniesz do ściany, walizka pod stołem się zmieści, a koszyk na kufrze. No, — dalej! czemu stoisz? Faseczkę z masłem poniesiesz do piwnicy; gdy wrócisz, zabierz miód — mama nakładła trochę do garnuszka, byście spróbowali. Susz z workiem powiesić trzeba w kuchni, jeśli piwnica wilgotna. Ruszaj-że się prędko!... No, no, nie wiedziałem, że Joasia żwawsza i posłuszniejsza, a może silniejsza od ciebie, mężczyzny! Kochaneczku, wstydu w tem niema, gdy chłopiec jest zaradny — wszystkiego się naucz, abyś umiał: uszyć, uprać, sprzątnąć — wszystko ci się przydać może.
Józio przez chwilę się opierał, lecz stanowczy rozkaz dziadka zrobił swoje.
— A co! — chwalił stary pan. — Niby ciasno — pomieściłeś jednak walizę, kosz, kufer i jeszcze można tańczyć... Widzisz, co znaczy dobra kombinacya. Ustawiłeś dużo lepiej, niż dysponowałem. Tak, tak, tu kufer, a tam kosz; dobrze, wybornie. Teraz do piwnicy! Zmieniłeś bluzkę? owszem, to się chwali. Ubrania szkoda — człowiek biedny powinien je szanować, a gdy czyste, całe — to i dobre. Nie wiesz, która piwnica? dziwno mi... ale to nic — czekaj, pójdziemy we trójkę, Joasia tu ojca dopilnuje, mama weźmie klucze, a ja światło i zapałki. Marsz!
Poszli.
W piwnicy dziadek okienko otworzył, dobył z kieszeni garstkę gwoździ i sznurek, gwoździe kamieniem z czterech stron okienka wbił mocno, ze sznurka zaś na poczekaniu zrobił gęstą kratę.
— I kat nie wejdzie i zaduch usuniemy — rzekł, dokonawszy dzieła. — Czysto tutaj, ale niedość sucho. Teraz będzie lepiej. Po tygodniu można owoce przenieść, pamiętaj, po tygodniu. Konfiturom i dziś będzie dobrze, wędliny powiesimy; gdyby zaczęły pleśnieć, weźmiesz je na górę. To wszystko zeszłoroczne. Bóg da, przyjdzie jesień, pomożecie mi zrobić nowy zapas.
Pani Rybacka westchnęła.
— Drogi ojcze, — rzekła smutnie — zbyt uśmiecha mi się przyszłość bezpieczna pod twą opieką, bym w nią uwierzyć mogła po tylu ciężkich przejściach. Dużo wycierpiałam i myślę nieraz, że zawsze tak cierpieć będę, a zmiany się nie doczekam.
— Bóg nad nami, drogie dziecię, ufaj Mu! Zaraz jutro wezwiemy lekarza, by przepisał kuracyę Karolowi i chorego biedaka przewieziemy na wieś! Nie masz pojęcia, jakie tam powietrze czyste, jaka woń balsamiczna płynie z lasu... Karol wyzdrowieje i ty się wzmocnisz, a potem jak sobie zechcecie: czy zostać u mnie, czemu byłbym rad z serca, czy tutaj znowu osiąść.
Wróciwszy przed chwilą z garnkiem miodu, Józio usłyszał ostatnie słowa dziadka i ciekawy był bardzo; czy mama się zgodzi z chorym ojcem zaraz jechać, czy pojadą na długo i kiedy. Pragnął dobrą nowinę Joasi zanieść, przed chłopcami znajomymi się pochwalić, wreszcie, że jedzie się tak długo, zmyślić nawet, iż jadą zagranicę.
— Dopieroż to będą podziwiali! a wypytywali! — rozmyślał, stojąc w progu.
— Ruszaj na górę i przynoś, co tam jeszcze pozostało — rzekł ostro dziadek.
Chłopiec drgnął, spojrzał hardo i już usta otworzył do szorstkiej odpowiedzi, lecz wzrok dziadka go powstrzymał. Spuścił oczy i wyszedł z piwnicy.





ROZDZIAŁ II.

Siły Rybackiego nie mogły znieść podróży trwającej dwie doby. Lekarz go ruszyć nie dał; więc tylko mieszkanie zmieniono, na możliwie najbliższe, bo sąsiednie, w którem miał pokój duży, słoneczny, a pod oknami parę drzewek. Dzieci uważniejsze, dzieci choć cokolwiek dbałe, mniej samolubne, musiałyby odczuć i podzielić uciechę chorego. Starzec miał łzy w oczach, patrząc na radość biedaka, pani Rybacka tuliła do ust dłonie ojca z wdzięcznością serdeczną, a Józio i Joasia opychali się tylko przysmakami dziadkowemi, o resztę nie dbając.
Józio miał ciągle pełne kieszenie orzechów, Joasia chrupała ciasteczka, gdy zaś orzechów i ciasteczek nie było pod ręką, wybierali susz z worka wiszącego w kuchni, od rana do wieczora zajęci jedzeniem. Dodać trzeba, że nie przyszło im na myśl udzielić nieco tych specyałów Kasi, córeczce stróża lub Frankowi, łykającym ślinkę; tylko przechwalali się i draźnili:
— Aha! ty nic nie masz! do ciebie dziadek nie przyjechał!
— Nasza piwnica pełna! tyle w niej rozmaitych rzeczy, ledwie się domyka... pociągnij nosem, jak tu pachnie!
— Prawda, że pachnie! — wąchali malcy, patrząc w okienko okratowane.
— Jezu, jaki śliczny duch idzie!
— Idzie, idzie!... ale do ciebie nie dojdzie. Tobie figa!
Gdy tak pysznili się na podwórku, dziadek bębnił w szybę i musieli wracać do mieszkania. Uciekali znów przy pierwszej sposobności, źli na dziadka, gdy wołał, posłuszni mu jednak, nie z serca, lecz ze strachu.
— Musi być bardzo mocny! — szeptała Joasia.
— Mnie, gdy za rękę ujmie, mam dość! — mówił Józio. — Olbrzym to zły i mocny.
— Zupełnie jak w bajce — myślała ze drżeniem dziewczynka, przyglądając się dziadkowi, gdy chodził po pokoju z rękami obwisłemi i spuszczoną głową, nie zgarbiony jednak wcale, czerstwy, silny, mimo późnego wieku.
Nie wzięła pod uwagę, ile temu „olbrzymowi złemu“ zawdzięczają, przyniósł bowiem z sobą całe skarby dobroci, słodzi ostatnie chwile jej chorego ojca, wspiera nadwątlone siły matki.
— Bogaty! — więc go szanowała; zły i mocny! — bała się. Poza tem nic zupełnie.
Śmierć ojca wyprowadziła dzieci z pustoty bezmyślnej, lecz na krótką chwilę. Joasię rozerwała sukienka żałobna, Józia przygotowania do pogrzebu, ruch niezwykły w domu, sprzedaż ubogich sprzętów i myśl o wyjeździe.
— Nie będę tam przecież siedziała całe życie, — mówiła Joasia do każdego, kto chciał słuchać. — Wakacye na wsi bardzo miłe, ale po wakacyach dziadek odwiezie mnie na pensyę... Kupił mi teraz dwie sukienki bardzo ładne i drogie; koszulki sprawił, spódniczki, buciki i kapelusz. O, dziadzio jest bogaty!... Pewno w pałacu mieszka, ma Bóg wie ile sług... Tylko nie rozumiem, dlaczego pałac dziadka stoi w lesie, między wilkami, dzikami i niedźwiedziami?...
— Bo tak dziadzio lubi, tak mu się podoba! — tłómaczył krótko Józio, — strzelców sobie trzyma — fuzye, dubeltówki — i cóż mu tam niedźwiedź! Ja także strzelać się nauczę i będę z misiów drwił!
Wybuchnął śmiechem, dał siostrze „sójkę“ w bok i uciekł po schodach na górę. Joasia skrzywiona poszła za nim, choć miała jeszcze dużo do opowiadania, i słuchaczów nigdy jej nie brakło.

∗                    ∗

Widzimy teraz wszystkich w osobnym przedziale drugiej klasy. Pani Rybacka ociera łzy, po twarzy wciąż płynące; dziadzio jak zwykle jest spokojny, Józio i Joasia podskakują na miękkich poduszkach wagonu i szepczą, — pociąg rusza...
Daleka droga otwiera się przed nimi — nowa karta życia.
Ludzie wierzący silnie, mówią, że nad sierotami Anioł stróż czuwa i osłania je skrzydłem swojem. Tu tak było.
Gdy pociąg ruszył, dobrze już po północy, dzieci zostały zaraz do snu ułożone, okryte troskliwie ręką dziadka; turkot je w chwilę później uśpił i noc przeszła. Rano zjawiła się herbata, przyniósł ją służący, nakrył serwetą mały stolik pomiędzy ławkami, spytał czy państwo życzą sobie jajek, wędlin, bułek lub sucharków — czego zażądali, natychmiast podał, a później sprzątnął tacę ze szklankami i ruszyli w dalszą drogę. Gdy Józio wspomniał o myciu i czesaniu, dziadek wyjął z torby podróżnej mydło, grzebień, ręcznik i zaprowadził chłopca do umywalni, gdzie była czysta świeża woda, i lusterko wisiało na ścianie. Mama z Joasią poszły tam zaraz, gdy oni obaj z dziadkiem wrócili na miejsca.
W porze obiadowej dziadek z wagonu ich wyprosił. Dzieci czuły się zmęczone, nie straciły jednak apetytu. Jadły ze smakiem pośród ruchu i rwetesu panującego w sali. Po obiedzie wszyscy przeszli się, aby kości rozprostować, jak mówił dziadek — Józio co chwila straszył, że pociąg odjedzie i zostaną; Joasia zachowywała się spokojnie.
— Oho! dziadzio wie co robi — mówiła do brata. — Nie tobie go uczyć!
— Patrzcie, jaka mądrala! — bąknął Józio.
Chętka go wzięła dać siostrze nauczkę. Cóż, że mnóstwo ludzi patrzy! mniejsza o nich... wreszcie co komu do tego!
Spojrzał na dziadka — i odrazu myśl psotna go odbiegła.
— Nie, nie trzeba!
Dzień był gorący, w wagonie parno i duszno; dziadzio otwierał okna, spuszczał roletki, częstował panią Rybacką i dzieci świeżemi owocami, na przystankach wodą z winem; ciastka wciąż miał rozmaite: ilekroć wyszedł, napewno się wiedziało, że przyniesie coś dobrego i częstować będzie.
— Co to za bogacz! — mówiły między sobą dzieci — ile pieniędzy musi mieć, gdy tak wydawać może!...
Szacunek dla dziadka wzrastał z każdą chwilą.
Drugiego dnia jednak podróż wydała się dzieciom nudną i za długą, sprzykrzyło im się wyglądać przez okno; nawet jeść dzieci nie chciały, mając posiłek zbyt częsty pożywny i obfity.
— Acha, ziewacie! — rzekł wesoło dziadek. — Już ja wiem, czego wam potrzeba, zaraz będziecie mieli.
— Co? co nowego? — pytała Joasia z ciekawością. Józio też przysunął się bliżej, oboje mocno zaintrygowani.
— Bardzo piękne rzeczy, rozpędzające nudę.
— Co też to być może?
— Pewno jaka gra. Zgadłem?
Dziadek dobył dwie książki — jedną dał chłopcu, a drugą dziewczynce.
— Mam w domu dość bibuły — rzekł. — Za każdym razem, będąc w mieście, kupuję potrosze i sporo się zebrało. Chodziłem po księgarniach — niema co mówić — drukują się teraz książki piękne i pożyteczne dla starych i dla młodych, książki dobre. Ale trzeba je czytać. Trzeba też, by kupował każdy, oszczędzając raczej na ubraniu i wygodach niż książce. O dobrą książkę jak o przyjaciela dbać należy. Na, Joasiu, czytaj... Józiu, wiem, że cię zajmie; niejednego dowiesz się, tylko uważaj, chciej zrozumieć, z kartki na kartkę, nie przelatuj.
Dzieci rozsiadły się wygodnie do czytania.
— A ty, Jadwisiu, — komenderował dziadek — śpij! Poduszkę ci ułożę — czekaj, pozwól, ciebie sen tylko pociesza i wzmacnia, gdyż wpływ jego dobroczynny koi ból, zaciera powoli smutne obrazy, przez czać swego trwania zapomnienie dając, daje wypoczynek. Śpij też jak najwięcej. No, luli, luli, Jadwisiu!
Wdowa poniosła do ust rękę, gładzącą ją po twarzy i przymknęła oczy. Po chwili już spała. Dziadek także oczy przymknął, ale nie spał. Myślał.
Rozważał ogrom obowiązku, jakiego się podjął szczerze, z dobrej woli. Podjął się i wypełni — przyrzekł umierającemu, na jego prośbę błagalną, choć niemą — solennie przyrzekł. Rozumie, że zadanie trudne, nawet bardzo trudne, jednak się nie cofnie.
Pan Seweryn Łaszcz nie jest ojcem Jadwigi Rybackiej — jest ojczymem. Przybraną córkę zna niewiele, męża jej widział ledwie kilka razy, dzieci może widział, gdy były bardzo małe, lecz tego nie pamięta. Co go trzymało w takiem oddaleniu? Jadwiga wie dobrze. Wie lepiej, niźli on. Kochała ojca swego nad życie — z myślą o powtórnym związku matki nie mogła się zgodzić — więc też dopiero, gdy ona wyszła za mąż, pan Seweryn matkę jej zaślubił. Mieszkała w Warszawie, on z żoną na wsi, spotykali się rzadko, gdyż nie było sposobności do częstszych odwiedzin, a małżeńskie pożycie Łaszczów trwało niespełna parę lat. Nie wiedział pan Seweryn o ciężkich troskach jedynej córki swojej żony, dopiero ktoś ze znajomych doniósł o tem. Napisał do Jadwigi.
Odpowiedziała, lecz pomocy nie przyjęła. Kołatał za pośrednictwem krewnych, odmówiła znowu. Dopiero gdy przyjechał, w chwili bardzo ciężkiej, nie zdołała się już bronić.
— Co za siła charakteru! — szepcze pan Seweryn, patrząc na wątłą, skuloną figurkę. — Szczera i prawa dusza, serce niezłomnie wierne!.. Ty nie przegrałaś ustępując mi, ja nie wygrałem. Wygram dopiero wówczas, gdy tych dwoje wychowam na ludzi, a ty mnie z całej duszy nazwiesz ojcem!
Wzrok jego przeszedł na Józia i Joasię. Spali w najlepsze. Józio trzymał książkę w rękach, Joasia poduszkę z swej zrobiła.
— Ale to będzie sprawa dosyć ciężka — szepnął. — Niewiadomo jak i czem trafić do nich.
Sposobność zjawiała się wszakże z każdą chwilą częściej. Józio i Joasia nie stronili już od rozmowy z dziadkiem. Sami ją wszczynali, pragnąc o niektórych rzeczach naprzód wiedzieć, zanim przyjadą na miejsce.
— Czy dziadzio jest bogaty? — zagadnął pana Łaczcza Józio, a Joasia uszu nadstawiła, mocno ciekawa odpowiedzi.
— Pytasz! — odparł dziadek; — dziwno mi, że pytasz. Czy mogę biednym być z takiemi rękami, wzrostem, siłą, głową... Dawniej, miałem więcej bogactw, ale czas idzie — nie roztrwoniłem, lecz zużyłem sporo. Jednak dosyć jeszcze mam.
— Ja, dziadziu, mówię o majątku.
— Doskonale cię rozumiem i najściślejsze daję objaśnienia.
— A pałac dziadzio ma? — pytała dziewczyna.
— O, mam. Zapewnić was mogę, że król nie posiada piękniejszego i większego.
— Jest w nim salon?
— Jeszcze jaki salon!... Tysiące par mogłyby w nim pląsać. A co za kapela!
— Muzyka?
— Tak.
— A wejść tam wolno, dziadziu?
— Wolno.
— I wszystko oglądać?
— Moi drodzy! Gdybyście całemi miesiącami oglądali od rana do nocy, jeszcze nie wszystko obejrzycie.
— Czy być może, dziaduniu?
— Zapewniam.
Dzieci żyły jak w bajce czarownej, cudów oczekując, cudów się spodziewając w pałacu dziadka — olbrzyma.
Doczekali się wreszcie kresu podróży koleją.
— Dzięki Bogu! — zawołała Joasia, biegnąc w stronę wyjścia. Józio ją wyprzedził i utknęli w ciasnym pasażyku. Cofnąć się musieli przed posługaczem, który wszedł na wezwanie dziadka, aby rzeczy wynieść. Skoczyli tuż za nim — było obojgu bardzo pilno — wybiegli przed stacyę.
— Powóz! gdzie powóz?
— Niema powozu!
Nędzne wózki, przykryte kilimkiem i grono woźniców.
— Do mnie! do mnie, proszę państwa!
— Ja powiozę! ja! Tamten ma konie dychawiczne!
— Co mówi ten szachraj? On wywróci — dróg nie zna — całkiem świeży furman.
— Do mnie! do mnie!
Joasia spojrzała na swoją nową sukienkę, na ubranie Józia i miała ochotę płakać. Usposobienie to wzmocnił kułak:
— Masz, a na drugi raz nie wierz, głupia!
— Józiek, daj mi spokój! — zawołała. — Nie masz wstydu!..
— Grześ, dawaj! — rozległ się głos dziadka.
— Jestem! — huknęło z za węgła stacyjki i dwa dzielne konie uniosły przed ganek duży wygodny wolant.
Chłopak z kozła zeskoczył, powitał pana, panią w rękę pocałował, dzieciom grzecznie się ukłonił.
— Rzeczy już są na wózku — rzekł wesoło. — Możemy jechać.
Owszem, owszem — pilno mi do domu — odparł dziadek, podał rękę wdowie. — Siadaj, kochanko! Joasia z nami się pomieści, a Józio na koziołku.
Wolant niósł lekko, kasztany mknęły, nie było najmniejszej racyi do wyrzekań. Jednak Joasia miała chmurną minkę; aż ją dławiło w gardle od tłumionego płaczu. Nikt na nią nie zważał. Józia pocieszył zaraz Grześ: dał mu lejce do trzymania.


Krajobraz wiejski.

Humor dziewczynki mocno się zmienił, gdy przed siebie spojrzała: królestwo dziadunia, gorejące od łuny zachodu, całe w blaskach, przedstawiało piękny widok. W dal prawie niezmierzoną ciemna smuga lasu ciągnęła się i wiła, zataczając na horyzoncie szerokie półkole... W tej szacie i ramach, w purpurze i złocistej fali, było to królestwo cudów.
Oczy dziewczynki rozszerzyły się ze zdumienia i zachwytu...
A król siedział obok mamy i wołał na konie:
— Zdrowo, dzieci! zdrowo!...
— Daleko jeszcze?
— Już jesteśmy.
Wolant wjechał w bramę, Grześ z bata strzelił i zręcznym ruchem konie na miejscu osadził.
— Gdzie pałac? — krzyknął Józio.
— Tutaj — odparł dziadek.
— Ta chałupa?...
Grześ był obrażony.
— Panicz pewno nigdy chałupy nie widział? — rzekł z godnością. — To piękny dom. Ma cztery stancye na dole, a dwie na górze. Oby nam Matka Boska dała takie pomieszczenie do śmierci!
— Masz racyę — chwalił pan Seweryn. — Daj mi Boże siedzieć w tym domu do śmierci i lasu pilnować!
— Pilnować?... Alboż dziadzio sam pilnuje? Do tego są sługi.
— Ja jestem sługą — wnuczko!
— Sługą! — ich dziadek?...
Józio i Joasia stali na ganku zawiedzeni, jak oszukani. Pan Łaszcz już się krzątał: wdowie pokoje dla niej i dla dzieci przeznaczone wskazał, do stołowego zapraszał. Tam dymił samowar, pachniała kawa, ciasto świeże i owoce.
— Jeśli dziadzio jest sługą — badała Joasia w dalszym ciągu, chcąc nareszcie prawdy dojść — któż tutaj panem?
— Najprzód Bóg, a po Bogu właściciel. Dawno tu nie był; gdy się zjawi, to ci go, moja wnuczko, przedstawię — rzekł spokojnie dziadek.





ROZDZIAŁ III.

Słońce zbudziło Joasię, przez grube rolety zajrzało i aż kłuło wzrok. Mrużyła oczy, chcąc spać jeszcze, lecz była wyspaną. Siadła na łóżku i rozważała wszystko, co ją spotkało, co sobie wymyślili oboje z Józiem, zupełnie jak bajkę, co jest i czego można się spodziewać.
Miała wrażenie, że spada z wysokości, wraca z kraju cudownego na szarą ziemię. Czuła jednak, że ta szara ziemia posiada nieco stron dobrych: jest nową, nieznaną, a nadewszystko budzi w niej ciekawość.
— Co będzie, to będzie — trzeba się rozejrzeć. Przyczem dała sobie słowo, iż gdy źle będzie, tęskno, nudno, ucieknie do Warszawy, do ciotki Aurelii.
— Coby też ciocia powiedziała na tę chałupę pod lasem — ciocia, mająca dom własny przy ulicy Ludnej? Piękny dom o czterech stancyach na dole i dwóch na górze, jak mówi Grześ od koni, — ach, wspaniała kamienica w Warszawie!...
Przejrzawszy się po pokoju, dziewczynka musiała przyznać, że obicie jest gustowne, łóżko wygodne z pościelą jak śnieg białą i mięciutkiemi poduszkami, okna wysokie, firanki ładnie zawieszone, podłoga błyszcząca, szafa do sukien, druga do bielizny, tualeta — wszystko mówiło o dbałości dziadka, wzorowym porządku i pewnej zamożności o którą dbała najwięcej.
— Nie śpisz? — pytał Józio, wysuwając następnego dnia z rana głowę z pokoju sąsiedniego. — Idziemy do kościoła; dziadzio mówił, że i ciebie weźmie, jeśli chcesz.
— Ale ubieraj się prędko — dodał przez ścianę pan Seweryn.
— Ojczulku, — rzekła pani Rybacka, zbudzona rozmową! — Dzieci się pomęczyły, pozwól im spać dłużej.
— To tyś zmęczona, Jadziu — odparł dziadek; — myśmy się wyspali. Po co mamy leżeć w łóżkach, zdrowiej biegać. Zaśnij; gdy powrócimy, dostaniesz śniadanie.
Wyszli; długa zielona wstęga promienieje od blasków — purpurą i złotem, kapiącemi przez liście, drga, płonie, pali się jak stos gorejący. Dziadzio wskazał dzieciom słońce i zdjął czapkę z głowy.
— Myślcie o Tym, który tę wielką lampę zawiesił i zapalił ku szczęściu i pożytkowi ziemi. Zważcie, jak jest Wielki, Mądry i Dobry. Tu świątynia Jego pod stropem niebieskim, baldachimy dębów, buków, sosen, białe ornaty brzóz płaczących, kadzielnice ziół. Wejdźcie jak do kościoła, bo to kościół stokroć wspanialszy i bogatszy, niż wzniesione ręką ludzką.
Józio głowę obnażył, a potem wszyscy troje zaśpiewali:

„Kiedy ranne wstają zorze,
„Tobie ziemia, Tobie morze,
„Tobie śpiewa żywioł wszelki,
„Bądź pochwalon, Boże wielki!“


Brzozy.

Głos ich ginął niemal w świergocie ptaków, zakrzątniętych już na dobre mimo pory wczesnej sprawami posiłku, swarzących się i wyrywających sobie, muszkę lub robaka. Szli drogą wytkniętą pośród drzew prosto jak strzelił, po mchach miękkich jak kobierce, wilgotnych od rosy, co na ździebełku każdem perliła się i migotała barwami tęczowemi.
— Gdy chodzę tutaj — mówił dziadek — Bóg mi się objawia. Nie pośród grzmotów i piorunów słyszę Go, widzę, czuję, lecz w cudownej ciszy dnia letniego, szmerze listków, szumie wód. Przemawia do mnie, a ja słucham... Bo oto, moje dzieci drogie, zatrzymajcie się przez chwilę bodaj nad tą kępką trawy i rozważcie: To państwo udzielne — żyją w niem liczne gromady stworzeń, liczne pokolenia istot widzialnych dla naszego wzroku, i tak drobnych, że dostrzedz ich niemożemy. One jak my pracują po swojemu wszakże, cieszą się, cierpią, kochają, tworzą lub niszczą; jak my rodzą się, rozwijają, niedołężnieją i gasną. Nad zbadaniem małej cząstki wszechświata, jaką jest ta kępka, można pracować szereg lat, a trzeba mieć nietylko cierpliwość, lecz dużo nauki, trzeba mieć poszanowanie Stwórcy i miłość dla tworu. Kto tych darów nie posiadł, przechodzi mimo cudów obojętnie — jest ślepy i głuchy.
Józio ujrzał zdaleka bielący się wzgórek. Pobiegł tam i zawołał:
— Ach, rusza się! chodzi!
— Mrówki! Tyle mrówek!
— Tak — mrowisko. Królestwo podpatrzone przez badaczów i wiele razy opisane, niedość jednak byśmy powiedzieć mieli prawo, że korzyść, ztąd płynąca dla nas, została wyczerpaną. Zawsze jeszcze przyjść tu możemy i wiele się nauczyć. Społeczeństwo mrówek — to obraz karności, pracowitości, wybornego podziału obowiązków i zatrudnień. Niby do szkoły wyższej, śpieszyć tu powinien i monarcha i robotnik. Ładu nam trzeba a tam ład, sumienności nam trzeba, a tam ona króluje, karności nam trzeba, nie ze strachu dzikiego, lecz z głębin serca, ze zrozumienia godności własnej i potrzeb ogółu, którego cząstkę stanowimy.
Joasia i Józio przyglądali się ciekawie, nie chcąc odejść. Pan Seweryn skorzystał z ich zaciekawienia i mówił dalej:
— Patrzcie, jak się uwijają, jak biegają, a każda niesie źdźbło piasku, okruchy ziemi lub igiełkę. Dla naszego oka ten ruch ciągły ma pozór bezładu, i krzątaniny próżnej — w rzeczywistości jest pracą kunsztowną, świetnie zorganizowaną. Kto ten obelisk wzniósł? Te małe stworzonka, te źdźbła o sile wątłej a ogromnej pracy. Ze stron dalekich — bo w stosunku do tego drobiazgu łokieć jest co najmniej milą, dźwigają ciężary i układają je planowo, zupełnie jak nasi mularze według rysunku budowniczych. Ale nie na tem koniec. Tu widzimy tylko rzesze pracujące, tłum roboczy, kierowany przez niewidzialnych majstrów, tam zaś wewnątrz życie domowe idzie swoim trybem: wychowują się dzieci z jajeczek malutkich, karmione przez niańki, ogrzewane i pielęgnowane z największą troskliwością. Jest tam matka, niby królowa rodu, jest rodzina, całość zaś z milionów mrówek się składająca, tworzy rodzinę wspólną. Niema tutaj zazdrości, zawiści, sporów, tylko starania o dobro ogółu. A co za hart w niedoli!
— Jakim sposobem dziadzio mógł to dostrzedz?
— Nie ja pierwszy, drogie dzieci — choć robiłem także spostrzeżenia na swoją rękę. To nie trudne było. Wypadkiem — bo nie sądzę, by ktoś miał umyślnie popełnić taki zły uczynek — przechodzień rozdeptuje nogą część gniazda, tratuje garść mrówek; zaczyna się co tchu praca gorączkowa, ratowanie żywych, unoszenie zabitych i odbudowywania komórek uszkodzonych. Człowiek załamałby ręce, gdyby go spotkała klęska podobna i straciłby głowę; te drobne stworzonka niedługo się namyślają, nie rozpaczają, tylko działają.
— Cały dzień stałbym tu i patrzał — mówił Józio.
— To dobrze. Widzę, że myślisz. Cieszy mnie.
— Biegają, jak gdyby się goniły! — rzekła Joasia rozbawiona. — Trudno uwierzyć, że coś robią.
— W takim razie, któż usłał ten pagórek?
— Prawda, dziadziu, że to one.
— Chodźmy dalej — rzekł dziadek — pewno jesteście głodni. A co — zgadłem? No, no, przyznaj się, Joasiu!
— Cóż ztąd, że się przyznam! — odparła dziewczynka. W lesie niema herbaty ani kawy, niema bułeczek, więc niema śniadania.
— Znajdziemy cośkolwiek i tutaj — rzekł pan Seweryn. — Skierowałem się odrazu w tę stronę, bo chcę wam jeszcze pokazać inne królestwo, podobne do mrowiska, a stokroć więcej zajmujące, gdyż dostępniejsze i po części zawojowane przez człowieka.
Dzieci przyśpieszyły kroku. Aromat igliwia młodych pędów sosen napełniał powietrze, rozchodziły się zapachy przeróżnych ziół i kwiatów, zmieszane w jeden balsamiczny bukiet, a nad tem wszystkiem woń jakaś trochę mdława. Grunt był wzgórzysty, roślinność miejscami uboższa, kobierce traw mniej głębokie i miękkie.
— Rozważcie — mówił pan Seweryn — jak mądrze świat jest urządzony: zarówno dla ludzi jak dla zwierząt i roślin wytknięte miejsca zamieszkania, najwłaściwsze ich naturze, najdogodniejsze i najzdrowsze. Oto siedziba sosen, świerków i modrzewi — grunt suchy, piasek. Gdybyśmy osadzili tutaj dęby, skarłowacieją, nie dorosłszy w danym przeciągu czasu trzeciej części swych rozmiarów. Dęby, oraz inne liściaste pokrewne im drzewa, lubią grunt bogatszy w wilgoć i żyzniejszy. Olcha wyrasta wśród bagien, wierzba nad wodą — każde drzewo ma ulubione strony swe ojczyste; nie inaczej z ludźmi. Nam, ludziom białym, sprzyja klimat umiarkowany, raczej chłodny niż gorący — przenieśmy tu murzyna ze strefy gorącej, a będzie chorował i marniał. Nie pożyje długo; nas zaś w jego kraju zdławi żółta febra, dla krajowców bynajmniej nie groźna, gdyż barwnik, znajdujący się w ich skórze, ciemne ziarnka pigmentu, chronią od chorób właściwych klimatowi. Ten więc, kto ochrony takiej nie posiada, musi tam zginąć. Ledwie drobny procent europejczyków aklimatyzuje się, to jest przywyka bez szkody dla siebie.
Rozległo się szczekanie; pies wypadł z po za drzew, dzieci idące naprzód, drgnęły. Joasia do dziadzia przybiegła.
— Może ugryzie, albo sukienkę rozerwie!
Ale pies już się łasił.
— Zagraj! mądry Zagraj! — chwalił pan Seweryn, głaszcząc ucieszone źwierzę. Pokaż nam drogę do pasieki.
Pies spojrzał roztropnie i puścił się pędem, naszczekując.


Na łące.

W małem oddaleniu przeświecała już polanka. Rozsłoneczniona, uśmiechnięta, obsypana była domkami małemi o daszkach czerwonych, niebieskich i zielonych, budkami karłów leśnych, czy też chatynkami bajecznych krasnoludków.
— Jak tam ślicznie! jak tam cudnie!
— Ale i strasznie czegoś!
Między domkami snują się postacie cudaczne... osobliwe jakieś twarze, zaglądają do środka... Czego tam chcą i co robią?
— To chyba dzicy ludzie! — krzyczy Joasia głosem rozdzierającym.
Radaby uciec, ale pierwszy raz jest tutaj, nie zna miejscowości i nie wie, gdzie się ukryć.
— To pewno ci sami, co chcieli zjeść Piętaszka. Patrz, Józiu, to pewno są ci sami!
Przerażenie Joasi dosięgło szczytu, gdy jeden z dzikich posunął się ku nim.
— Uciekajmy! — zawołała. — Dziaduniu, Józiu, uciekajmy ztąd!
Dziki zdjął z twarzy cudaczną zasłonę i ucałował rękę pana Łaszcza.
— Przywitajcie się — rzekł dziadek. — To Mikołaj Margies, mąż naszej gosposi.
Dziewczynka dygnęła, Józio się skłonił.
— Jaka tam gosposia! — bąknął pszczolarz. — Czterdzieści lat temu cośkolwiek babina umiała. Teraz nie ma już ani sił, ni głowy. Czas ją zluzować.
— Owszem! — rzekł pan Seweryn z udanym gniewem — dobrze, żeście sami powiedzieli; bardzo dobrze. Gospodynię na miejsce waszej baby mam, nie będę niczyjej łaski prosił!
— Uchowaj, Boże! — tłómaczył stary. Tego wcale nie mówię...
— Nie mówię, tylko gderzę. Gderajcie dowoli! Myśmy jednak przyszli w innej sprawie. Oto jest przyszła gospodyni leśniczówki — dodał pan Seweryn, wskazując na Joasię. — W kąt zapędzi Margieskę. Tylko że jeszcze nie dziś, ani jutro... Słuchajcie, zdaje mi się, że wasza kobieta piekła wczoraj chleb. Może macie kawałek?
Mikołaj ręce wzniósł do góry.
— Bodaj to z głupim! Ja gadam i gadam, a państwo głodni. Zaraz, zaraz proszę pana! Jest chleb, a jakże! chlebek jest świeżutki i miód niby złoto, pachnący jak...
— Dawajcie, dawajcie, już my sami porównamy!
— Jest też garnuszyna mleka.
— Doskonale, wybornie, poczciwy Mikołaju!
Dzieci obejrzały pasiekę, ze strachem jednak o całość swych nosków i buziaków. Oganiały się co chwila, trzepiąc rękami. Na szczęście wypadku nie było. Podano plaster miodu; pan Seweryn płynu złocistego na talerz zeń utoczył, pokrajał chleb i rzekł:
— A co? mam śpiżarnię w lesie!
Potem przyniósł na dłoni przedmiot jakiś śnieżno biały, składający się z czareczek silnie złączonych razem, delikatnie wyrobionych a trwałych.
— To komórki woskowe, naczyńka, w które pszczoły miód składają, przypatrzcie się jak równe, czyściutkie i dokładnie wykonane. Joasiu, umiesz szydełkiem robić?
— Umiem trochę.
— Tam trzeba oczka liczyć, jednak robota nie bywa nigdy bezwzględnie równą. Jestem pewny, że żaden rysownik, żaden artysta najpoprawniejszy nie wykonałby czegoś tak dokładnego bez narzędzi i pomiarów. A ten skromny rzemieślnik ma tylko swoje narzędzia przyrodzone i jakąś również przyrodzoną cudowną miarę.
— Ależ dziadziu kochany — zrobił uwagę Józio — jakim sposobem w tych kieliszeczkach czy garnuszkach miód może się utrzymać? Albo z jednej albo z drugiej strony wypłynie chyba wszystek?...
— Nie wypłynie z żadnej. Napełniwszy miodem komórkę, przezorna pszczoła co żywo ją zaklepia.
— A sama co jada? — pytała Joasia. — Czem się żywi?
— Miodem.
— Więc nie trzeba go jej zabierać. Biedaczka umrze z głodu.
— To drobnostka! — odparł Józio. — Umrze jedna, będą na to miejsce inne. Tyle jest tego! Jabym wybrał wszystek miód, co do odrobiny. Sprzedałbym połowę, a resztę zjadłbym, gdyż miód lubię.
— Taki rabunek nie wyszedłby ci na dobre. Jak każdy czyn nizki, dotknąłby nietylko skrzywdzonego, lecz i krzywdzącego następstwami złemi. Straciłbyś pasiekę.
— A więc cóż robić?
— Należy podbierać ostrożnie, ujmując część zbyteczną, a jeszcze w jesieni rozpatrzyć ule i gdzie mało, dodać miodu. Wyobraź sobie dolę roju ogłodzonego, pomyśl, drogi chłopcze: zima — ul zasklepiony — pszczoły bowiem same w ten sposób chronią go od chłodu; w ulu pusto, brak żywności... Co za katusza, — co za męka, — z dnia na dzień oczekiwać śmierci bez żadnej nadziei ratunku!... Czy miałbyś sumienie do tego doprowadzić?
Józio, zawstydzony mocno, rzekł:
— Nie, nie, nigdy w życiu! Nie rozumiałem, nie wiedziałem...
— Pamiętaj więc, że trzeba się zastanowić nad tem, co mówić mamy i dopiero powiedzieć. Bez zastanowienia odzywać się nie należy.
Józio ucałował rękę pana Seweryna.
— Rozumiem to, dziadziu, i przepraszam!
Podziękowawszy bartnikowi, ruszono do domu. Droga powrotna przeszła prędko. Skróciła ją gawęda zajmująca o zmyślności, która poucza rój, gdzie ma się osiedlić, o wędrówkach rojów na miejsca dogodniejsze, wreszcie o pożytku, jaki mamy z pszczół.
— Bo wszak dawniej, zanim ludzie cukier z buraków wyrabiać się nauczyli, zanim ktoś rozumny do tego wynalazku doszedł, znano tylko cukier trzcinowy, pochodzący ze stron dalekich, nie wystarczający na potrzeby ogólne, a więc z dwóch przyczyn drogi, słodzono potrawy miodem. Teraz taniość cukru buraczanego zapotrzebowanie miodu zmniejszyła, zjada go się jednak bardzo dużo w stanie surowym i w piernikach, które wszyscy lubimy. Wosk za to coraz więcej używanym jest w przemyśle do rozmaitych celów i miód, jako napój, rozchodzi się też po świecie.
— Dziadziu, dziadziu, a herbatę słodzono także miodem? — pytała Joasia.
— Kto cukru nie miał, miodem osłodził, ale nie była wówczas tak rozpowszechnioną; pijaliśmy piwo grzane, mleko, jadaliśmy na śniadanie i kolacyę barszcz lub żur z kartoflami, a zamożniejsi polewkę z wina — tłómaczył pan Seweryn.
Mimo podśniadanka u Margiesa, dzieci rzuciły się do kawy i bułeczek z wielkim apetytem. A jak im wszystko smakowało, trudno opowiedzieć. Chociaż dobre było, głód jeszcze lepiej doprawił; on to umie doskonale.
— Zapewne daleko do kościoła? — pytała pani Rybacka, — smarując masłem chleb dla dzieci. — Wyszliście bardzo wcześnie.
— Ja myślałem, że naprawdę idziemy do kościoła — odparł Józio. — Co mi to za kościół! Najzwyczajniejszy las...
— To nic — wtrąciła z powagą Joasia. — Czasem w kościele tak dobrze się nie modlę, choć tu nawet bez książki. Gdy dziadzio mówił, że widzi w lesie Pana Boga, przyszedł mi na myśl tatuś... Jak gdyby patrzał na nas, jak gdybym go widziała...
— Ale nie widziałaś — co? — draźnił się brat?
— Może zdawało mi się, a może... zresztą sama nie wiem.
— Babskie gadanie!.. Widziała — może nie widziała — trudno do ładu trafić! Ja tam, gdy widzę, rzeczywiście widzę, a gdy nie, to nie. Mrówki na pewno widziałem, pszczoły także — i co dziadzio mówił, zapamiętam.
— Ja cię rozumiem, dziecię — rzekł pan Seweryn, całując jasną główkę dziewczynki. — Ty nie widziałaś twarzy ojca, lecz obecność jego czułaś.
— O, tak, tak, dziaduniu!
— Więc on był naprawdę.





ROZDZIAŁ IV.

Po śniadaniu dzieci rozeszły się każde w inną stronę. Joasia wpadła na chwilę do kuchni, pokręciła się po dziedzińcu, zajrzała do kurnika, do obory, do stajni, a potem siadła w progu sieni i ręce opuściła.
Józio nabrał pełną kieszeń kamyków, by je kolejno rzucać w studnię. To zabawne: plusk! plusk! woda bryzga, kamień idzie na dno.
Pan Łaszcz natknął się na Józia.
— Co myślisz robić teraz, chłopcze?
— Co robić? Ano nic. Chcę być sam.
— Znudziło cię moje towarzystwo?
— Przepraszam dziadunia, tego nie mówię! — Ale przecież ciągle być na oczach starszym, to...
— To cóż?
— Nie przywykłem. Ojciec i mama nie prowadzili mnie na pasku. Lubię robić, co mi do głowy przyjdzie. Nic złego — ale to, co chcę.
— Nie będę cię krępował, mój kochany — jednak gdybyś przyjął moje zaproszenie, zrobiłbyś mi przyjemność prawdziwą. Wózek czeka, jedź ze mną.
— Dokąd?
— Sam zobaczysz.
Józio się zawahał. Lubił jeździć, był ciekawy, żądny zmian i nowości, miał jednak ochotę postawić na swojem i odmówić. Rozważał, co lepsze.
Pan Seweryn poszedł do Joasi. Tkwiła jeszcze na dawnem miejscu, nieruchoma i milcząca, lecz znudzona już trochę.
— Co tu robisz, mała?
— Siedzę.
— Siedząc, można czemś być zajętą.
— O, mam dość czasu!
— W jaki sposób?
— Aż będę starsza.
— Zapewne, teraz jednak trzeba się do zajęcia przyzwyczajać, i cośkolwiek robić.
— W domu tego nie było.
— Któż więc sprzątał pokoje, gotował, nakrywał do stołu?
— Marysia.
— Byłem u was kilka dni, Marysi nie widziałem.
— Dopiero teraz. Dawniej była Marysia.
— A teraz pewno jakiś czarodziej robotę domowę załatwiał?
— Nie, mama.
— Wszystko mama! bez twojej i Józia pomocy? A ty co robiłaś?
— Chodziłam do szkoły.
— Na cały dzień.
— Nie, do trzeciej.
— A później?
— Miałam zadanie jakie, czasem trochę na pamięć, czasem pisane.
— I tak aż do nocy?
— Nie, lalką się bawiłam.
— Więc i teraz baw się lalką; nie siedź z próżnemi rękami.
— Nie mam. Była bardzo zniszczona, darowałam ją Kasi.
— Kupię ci nową. Szkoda, żem nie wiedział — jużbyś miała. Ale musisz dla niej szyć bieliznę i sukienki. Mama skroi koszulkę, drugą ty skroisz i uszyjesz; tak samo z sukienkami. Gdy będziesz dobrze szyła w rękach, nauczę cię z maszyną się obchodzić.
— Dziadzio umie?
— Umiem — i szyć też potrafię. Wszyscy moi chłopcy szyją. Koszulę każdy skroi, uszyje, podartą załata, zaceruje.
Józio wybuchnął śmiechem, tym dawnym śmiechem, od którego trochę się już odzwyczaił.
— To zabawne! — chichotał. — Mężczyzna szyje! mężczyzna koszule kraje!...
— W fabrykach robią to i mężczyźni i kobiety. Nie pojmuję, co cię tak rozśmieszyło.
— W fabrykach może być, że szyją — ale po cóż dziadzio?
— Abym nauczył synów.
— Wszak nie będą mieszkali na wyspie bezludnej, gdzie nie można koszul dostać!
— Moi synowie piorą, gotują, Adam ładnie prasuje kołnierzyki.
— Dziadziu, dziadziu, to żarty!
— Daję ci słowo, że tak jest.
— Ale po cóż to robili? Wszak dziadzio sługi trzyma!
— Aby umieli każdą pracę uszanować, a żadnej się nie wstydzić. Bo jak mówiłem wam, niema na świecie pracy marnej, żadna człowiekowi nie ubliża. Pod względem wartości bywają różnie cenione i rozmaicie nagradzane, moralnie wszakże jedna od drugiej niższą, ani wyższą nie jest.
Józio spoważniał; Joasia opuściła główkę, wreszcie rzekła nieśmiało:
— Co mam robić, dziaduniu?
— Chodź. Wasz kuferek jest tutaj niepotrzebny, gdy macie szafy na suknie i bieliznę. Powyjmuj z kufra wszystko, co w nim jest. Suknie mamy i twoje powieś w dużej szafie, w malej bieliznę pięknie ułóż. Zaraz dam ci wstążeczki.
— Do czego tyle wstążek?
— Wybierzesz swoje koszulki, jedną na drugiej ułożysz i przewiążesz wstążeczką. Inną znów tak samo, chusteczki, jeszcze inną powłoczki, ręczniki, mamusi i twoje osobno. Później, gdy zechcesz co wyjąć, nie będziesz szukała, przewracała, lecz od razu trafisz.
— To bardzo pięknie, ale dużo roboty.
— Nie nad siły twoje, wierz mi.
— Możeby mama... W domu wszystko robiła, więc umie.
— Co było w domu, to było. Tu inaczej.
— A jaką robotę dał dziadzio mamusi?
— Dałem, stoi leżak na werandzie; kazałem mamie wyciągnąć się na nim i czytać albo spać. To dla twojej mamy stosowna robota.
Joasia nadąsana, chmurna, nie śmiała jednak się sprzeciwiać. Zabrała wstążki i poszła.
— A ty? — rzekł pan Seweryn do Józia.
— Jadę z dziadziem.
— To dobrze. Jedźmy.
Mocno zadowolona z szafy upstrzonej wstążeczkami, z wygodnego pomieszczenia sukien, dziewczynka mimowoli spojrzała na zegar. Dwie godziny przemknęły niby jedna chwila.
Tak... lecz cóż dalej? co teraz?... Mama śpi. Józio pojechał z dziadkiem — nigdzie żywego ducha. Niema z kim się bawić. Możnaby siąść przy fortepianie, w klawisze postukać, ale znów mama się obudzi. Niewiadomo co robić.
— Aha! już wiem — pomyślała dziewczynka. Kwiatki podleję. Schną i więdną, że aż przykro patrzeć. Przyniosę wody i wszystkie popodlewam. Dziadzio mówił, że lepiej wieczorem, może jednak nie spostrzeże, a kwiatki przecież mówić nie potrafią, to mu nie powiedzą. Napiją się, więc nawet będą rade.
Z tą myślą pobiegła do kuchni. Zastała Margieskę jak zwykle przy robocie, ale czegoś zafrasowaną i gderliwą.
— Dalibóg, dziś nie zdążę! — mówiła do dziewczyny, skrobiącej ziemniaki. — Ze swoim skaleczonym paluszyskiem rób co chcesz, pomódz mi musisz. Jak? wszystko mi jedno. Toć powiędną i zmarnieją, a nasz pan osobliwie ten drobiazg lubi.
Na stole kuchennym leżały porzeczki czerwone i białe; gospodyni dłubała coś koło nich, gderząc w dalszym ciągu:
— Zmudne? — mówisz — to i co? Skoro trzeba, to trzeba. Dla mnie tam nie zmudne, jeno że czasu nie mam. Do obiadu wziąć się muszę, a to rzucić.
— Może ja pomogę? — zapytała Joasia, przyglądająca się z uwagą robocie Margieski.
— Proszę, panieneczko, bardzo proszę! — odparła gospodyni. — Małemi rączkami najłatwiej to dziobać, panienki zaś i małe i cieniutkie. Tak trzeba: szpileczką ostrożnie ziarnka się wyjmuje — i już. Robota delikatna, bardzo nie utrudzi.
Joasia wzięła szpilkę, przekłóła porzeczkę, wydobycie ziarnek szło trochę niezgrabnie i powoli; przy dalszych jednak próbach coraz prędzej i zręczniej. Margieska rada z pomocnicy, zajęła się obiadem; zapewniała, że piecze coś smacznego, co pan bardzo lubi. Pan nie schodził jej z myśli; wspomniała też o młodych paniczach, najserdeczniej o Adasiu. Był ślicznem dobrem dzieckiem, teraz jest piękny, dobry i mądry.
— Pociechę z dzieci, jakiej nasz pan się doczekał — mówiła babina — nie każdemu Bóg miłosierny daje, ale trzeba przyznać, że sobie na nią szczerze zapracował. Oj, oj, ja to wiem. Własnemi oczami całe lata patrzałam. Takiego ojca nie wszędzie się spotka.
Buchnął dźwięk potężny — w las uniosły go echa — daleko i szeroko szedł i wołał. Buchnął drugi — dziewczynka z krzesła się zerwała.
— Co to?
— Południe, Franka stół nakrywaj, biegaj do kredensu po talerze, przynieś mi duchem wazę, salaterkę i półmiski. Za pół godziny obiad.
— Dziadzi niema.
— Wpadnie zaraz, panienko! Minuty nie chybi. Pan w progu — waza na stół. Nasz pan nie lubi czekać, ja nie chcę, żeby czekał. Od tego jestem, abym porządku pilnowała.
— Jeszcze garstka porzeczek, jeszcze trochę — myśli Joasia, planując, że wydąży.
Tak mocno zajęła się robotą, że zapomina o obiedzie, o Margiesce, nie słyszy brzęku talerzy, szczęku łyżek, syczenia masła w rynce, skwierczenia słoniny. Turkot ją budzi i okrzyk:
— Pan! pan! duchem podają wazę na stół.
Ledwie miała czas wpaść do pokoju, przygładzić włosy i zmienić fartuszek, w jadalni wszyscy już się zeszli — mama rozlewała zupę owocową.
Józio był rozpromieniony; dziękował dziadkowi, całując go po rękach i opowiadał najróżniejsze a bardzo zajmujące rzeczy.
— Co ja widziałem! co widziałem! — powtarzał z uciechą! — Jak gdybym wrócił z dalekiej podróży, albo z kursów. — Mamusiu — żartował — masz mądrego syna. Tyle teraz wiem! tyle się nauczyłem!... Ten las! ten nasz las kochany!.. Cały świat ma w sobie!
Przedewszystkiem, choć byli już rano w lesie, nie zauważył słupków i napisów. Teraz wie do czego służą. To numery poręb. Co za mądre i pożyteczne urządzenie!
— Bo widzi mama, dla dębów inny podział, dla sosen inny, dla brzezin także inny, stosownie do tego, jak prędko które drzewo rośnie. Brzoza najśpieszniej, dąb powoli, sosna między nimi trzyma średnią miarę. Więc ludzie obmyślili tak podział lasu: dębnego na 150 części czyli prętów, sosnowego na 80, a brzozowego na 30. Corocznie jedną taką kratkę wyrębują, a na wiosnę sadzą młode drzewa. I to tak sobie rośnie, że gdy przyjdzie pora w tem samem miejscu ciąć, gdzie teraz się sadzi, będą tam już stupięćdziesięcioletnie drzewa.


Nad rzeką.

— Oj, oj, takie stare! — dziwiła się Joasia.
— Ano, po tylu latach mieć muszą taki wiek.
— Prawda.
— Byłem też w szkółce.
— Tak? A dziadzio mówił, że i ja z wami do szkoły pojadę. Po cóż beze mnie chodziłeś?
— Myślisz że u dzieci? Nie, wcale nie tam. Byłem w szkółce drzewek.
— Bajki opowiadasz!
— Drzewka hodują się tam z nasion, z małych ziareczek, a potem z nich las będzie, bo miejsce wyrąbane w lesie niemi obsadzają.
— Ho! ho! tyle się napatrzyłeś!
— To nic jeszcze. W sortowni byłem, gdzie przebierają nasiona; w suszarni, gdzie je suszą przed sadzeniem; w składach, gdzie nasion pełno; w magazynie, gdzie je ważą i pakują do wysyłki — w tartaku też byłem.
— Co to jest tartak?
— Młyn wodny. Obrabia on drzewo, tnie na pale, deski, listwy. Co tam za huk a gwar! ogłuchnąć można. A co za ruch na rzece.
— Jest i rzeka?
— Ano, jeśli młyn wodny, to na wodzie. Tam roboty najwięcej. Mnóstwo ludzi się uwija, całe stosy drzewa zbijają razem.
— Poco mój Józieczku?
— Idzie to wszystko do Warszawy wodą.
— Nie utonie?
— Pływa po wierzchu, a zowie się tratwa. Na tratwach są domki flisaków, zupełne mieszkania, z kominami, pościelą, szafkami i wszystko to sobie płynie w świat.
— No, no! — dziwiła się Joasia.
— W porębie zeszłorocznej byłem — zaczął znów braciszek.
— A tam co robią?
— Niektóre drzewka rosną słabo, należy spulchnić ziemię, niektóre drzewka uschły, wyjąć. Tam pracuje dużo ludzi. Gdy dzwon huknął, odrazu jak gdyby kto uciął nożem: jedni robotnicy siedli do obiadu — żony albo dzieci na miejsce posiłek im przynoszą — inni do domów poszli. My także hop! na bryczkę — i jesteśmy.
— A ty, Joasiu? — zapytał dziadzio.
— Skończyłam robotę o dziewiątej.
— Toś się uwinęła! Potem pewno były nudy, a nudów najbardziej się boję.
— Nie, dziadziu, nie; zajęłam się czemś w kuchni.
— Zuch z ciebie, kochanko! Kiedy tak, pojedziemy jutro odwiedzić pannę Zochę.
— Pannę Zochę?
— Nauczycielkę szkoły w Łomiankach.
— O! więc szkółkę zobaczę!
— Dzieci na tę pannę mówią Zofija, mocno przeciągając, odtąd jeden z uczniów napisał jej na imieniny: panienka Zo-fi-ja serca nam rozwija; rodzice zaś wołają Zocha, co ona bardzo lubi, więc i ja mówię: panna Zocha.
— Mój Boże! — ubolewała Joasia — Józio tyle różności widział, ja nic!..
— I tobie do główki coś przybyło — pocieszał pan Seweryn. — Wiem z pewnością, że przybyło.
— Nic, nic, dziaduniu!
— Cóżeś robiła z Margieską?
— Wydrążałam porzeczki.
— I mówisz o tem lekko! Nauczyłaś się pracować — to rzetelna praca. Moi chłopcy z biedą nawyknęli do niej, tak jest zmudna i wymagająca cierpliwości.
— Mnie nie nudzi.
— Widać, że wytrwałą jesteś, o czem nie wiedziałem.
— Wujowie chowali się zupełnie jak dziewczęta — wtrącił Józio.
— Co za różnica być tu może! — odparł pan Seweryn, — pracowali. Gdybym miał córki, pracowałyby tak samo — i to z braćmi razem. Nie ja sposób ten wynalazłem — od ludu go wziąłem i powiadam, że jest najlepszy. Gdy w chacie niema dziewcząt, chłopak niańczy braciszka, chłopak też razem z dziewczyną pomagają matce w domu, w polu razem pracują, a jeśli jakiem zatrudnieniem dzielą się, nie dlatego, że marniejsze podejmuje dziewucha, lecz że nieco lżejsze. Uczciwy podział i miły wspólny trud!
— Jabym się babskich robót wstydził.
— Tak, wstydziłbyś się, uważasz je za nic. Ponieważ są mało popłatne, myślisz że niepożyteczne. To błąd ogromny, od którego synów moich uchroniłem. Oni wszystko robią; nie byli też nigdy dziećmi niedołężnemi, których trzeba na każdym kroku pilnować i obsługiwać, lecz od lat najwcześniejszych małymi, rozwijającymi się ludźmi. Praca urozmaicona zastępowała im też później zabawę; między nauką a wypoczynkiem szyli, prali, smażyli konfitury. Utrzymywaliśmy też pasiekę — pięciu mężczyzn w domu — bo był i nauczyciel, pan Hieronim, tworzyliśmy nie gromadę próżniaków, którą oprzątać musi liczna służba, lecz kółko zaradne, samodzielne i czynne. Brak czasu nieraz nam dokuczył; nigdy brak zajęcia, ani długość godzin, przytem byliśmy szczęśliwi.
Józio mrugnął na siostrę, gdy wstali od obiadu; miał jeszcze dużo do mówienia, utrzymać w sobie tylu wiadomości nie mógł. Ująwszy się za ręce, wyszli. Pan Seweryn opowiadał dalej o synach swoich.
Gdy matka umierała, Joachim był chłopcem jedenastoletnim, Jan miał lat dziesięć, Adam ósmy rok; trójka małych ludzi, z którymi ojciec liczył się, zawsze radząc, zawsze podając im tylko własne zdanie, bez nacisku żadnego. Starał się też wszelkiemi siłami, aby sieroctwa nie odczuli, wątpił jednak, czy bez pomocy kobiety obowiązek ten trudny wypełnić zdoła. Znajomi go swatali; wybór był trudny, on się wahał, wreszcie zwołał synów, przedstawił im położenie swoje, pracę na chleb dla nich, a przy tej pracy trudność spełnienia obowiązków podwójnych za siebie i za matkę, którą Bóg im zabrał.
Radni, liczący we trzech niespełna trzydziestkę, namyślali się krótko. Pierwszy wystąpił Jan:
— My żadnej z pań znajomych nie kochamy, więc...
Płacz przerwał mu słowa.
Wyręczył brata Joachim.
— Ale jeśli tatunio kocha którą, my ustępujemy.
— Nie.
— To my będziemy się starali — zaczął znowu Jan.
— Będziemy tak robili, żeby tatusiowi trudno nie było.
— I ja! i ja! — wołał Adaś.
Zostało, jak chcieli, tylko pan Łaszcz wezwał do pomocy przyjaciela swego, który chłopców uczył dawniej. Kształcili się lat kilka w domu; potem kolejno wstępowali odrazu do klas wyższych. Po skończeniu szkoły średniej przez najmłodszego z nich Adama, gdy mieli po świecie się rozbiegnąć dla dalszej nauki, a później dla chleba, rzekli do ojca:
— Spełniłeś naszą wolę, gdy nie rozumieliśmy nawet jakiej ofiary żądamy; poza wdzięcznością synowską, jesteśmy teraz dłużnikami twymi jako towarzysze. Nie mamy prawa wszyscy odejść i zostawić cię samotnym. Jeden musi zostać.
— Nie chcę, idźcie wszyscy.
— Ja zostaję — rzekł Adam.
— Twoja matka rozstrzygnęła sprawę — kończył pan Seweryn. — Ty się gniewałaś na mnie i na nią. Bóg też nie pobłogosławił.
— Daruj mi, ojcze! — rzekła pani Rybacka, niosąc do ust rękę jego.





ROZDZIAŁ V.

Aż rozlegało się po domu od okrzyków:
— Do panny Zochy! do panny Zochy!
Dzieci słyszały tyle o nauczycielce, o jej ojcu sparaliżowanym, matce słabowitej i siostrze, którą ta panienka kształci w Warszawie swoim kosztem, że prawie już znały tę rodzinę, więc chciały ją zobaczyć.
Pod stajnią ktoś nucił:

Panienka Zofi-ja
Serduszka rozwija.
Oj, Zofi-ja! Zofi-ja!

— Jedziemy, dziadziu? — spytał Józio, gdy wstali od obiadu, który mu mniej niż codzień smakował, a Joasi także, bo jadła bardzo mało.
— Jedziemy — odparł pan Seweryn. — Grześ umył bryczkę, teraz czyści konia; gdy tam się wybieramy, zawsze mu porządku niedość.
— Czy to daleko? nie moglibyśmy pójść?
— Blizko. Ale Grześ się naprasza i koń może być przydatny. Nawiezie wody; całe dwa tygodnie deszcz nie padał, ogród tam pewnie usycha.
Pani Rybacka pragnęła również tych odwiedzin. Margiesce aż wyblakłe oczy zajaśniały, gdy pan Seweryn powiedział, żartując:
— Albo lepiej wozem drabiniastym, jedźmy wszyscy!
Ale owoc przebrany czekać jutra nie mógł, przebrać też jeszcze wypadło cośkolwiek; pani Rybacka wzięła się do smażenia, Margieska do wyjmowania pestek; dzieci z dziadkiem i uszczęśliwiony Grześ pojechali.
Wózek wpadł w tuman kurzu, słońce dokuczało, prażąc niby ogniem; na szczęście droga trwała ledwie kwadrans.
— To Łomianki — rzekł dziadek.
— Już? tutaj?
— O, tam, gdzie najpiękniej! — zawołał tryumfalnie Grześ, wskazując niepozorne domostwo.
Wysiedli. Przed szkolą stała dziewczynka — pan Seweryn po głowie ją pogłaskał.
— Gdzie panna Zofia?
— W niebie.
Joasia na te słowa zbladła. Łzy stanęły jej w oczach.
— O, mój dziaduniu! — wyjąkała.
— Co?
— Umarła!
— Ależ nie, nie, uspokój się! Zapomniałem wam powiedzieć, co oni tu nazywają niebem. Wszyscy zaraz tam pójdziemy. No, nie płacz i chodź!
W ganku od ogrodu zastali pana Borkowskiego. Siedział w fotelu mizerny trochę i wyżółkły, lecz tak wesoło uśmiechnięty, iż wierzyć się nie chciało, że jest chory, a co gorsza, bezwładny. Powitał pana Seweryna, dzieciom rękę podał i gawędził z ożywieniem, ciągle do jednego wracając:
— Nasza Zocha! nasza Zocha!
Pani Borkowska otaczała męża wielką troskliwością — przysłano właśnie ze dworu świeże pisma, książki i owoce, umieściła to wszystko na stoliku przed chorym. Koszyk nakryty liśćmi, pachniał.
— Nasza Zocha! to dla Zochy! — powtarzał ojciec z dumą. Wszędzie jej praca, jej kierunek... przez wszystkich kochana, podziwiana — jest osią tego kółka.
— I naszą — dodał po chwili. — Tak, tak, panie, nasza Zocha, o — nasza Zocha!
Umilkł, chudą rękę wyciągnął:
— Tam, panie, nasza Zocha.
Pan Seweryn uznał za stosowne odejść — chory był zmęczony.
Podążyli do „nieba.“
Niebem był trawnik, zarzucony w tej chwili zabawkami drewnianemi i rojący się od niemowląt, mało większych, niż te cacka. Niektóre spały, inne leżąc gruchały jak gołąbki, niektóre siedząc skubały trawę, niosły zabawki do ust, inne suwały się albo pełzały na czworakach, a trzy czy cztery kilkoletnie były zatrudnione pracą. Wszystkie czysto umyte, jasnowłose, istne aniołki w tem niebie.
Pośrodku „nieba,“ na sianie spoczywał chłopiec dużo starszy od dzieci tu zebranych, przy nim klęczała młoda osoba w ciemnej sukni a pochylała się ku obojgu silna, choć smukła, wiejska kobiecina.
— Witamy pannę Zofię! — wołał zdaleka pan Seweryn.
Nauczycielka żywo z kolan się podniosła.
— Dzień dobry, dzień dobry! — mówiła ucieszona. — Myślałam, żeście państwo o nas zapomnieli.
— Co za przypuszczenie!? Dzieciaki, które oto pani ma przed sobą, już was kochają wszystkich. Rwały się tutaj, nie mogłem im odmówić, więc jesteśmy.
— Dziękuję, — odparła nauczycielka, całując w głowę Joasię i Józia — poznamy się bliżej i pokochamy jeszcze bardziej.
Uwagę Józia zwrócił chłopczyk, leżący na sianie, skrzywiony, bo wylękły obecnością nieznajomych ludzi. Joasia podała mu garść wisienek.
— To Kostek Balikowej — rzekł pan Seweryn, rzuciwszy okiem na matkę i na dziecko. — Cóż mu jest? chory ten urwisek? co mu się stało? wygląda dobrze — i tłuścioch i czerwony...
— Zwichnął nóżkę — odparła panna Zofia; dużo miał strachu, lecz nastawiłam ją i ból przeszedł. Leży, nie dam go zabrać, bo w domu nie usłucha, zerwie się i zrobi sobie krzywdę.
— Dziękuję panieneczce, — odezwała się kobieta, patrząc na chłopca z rozrzewnieniem i czułością. — Toć to jedyne moje, starsi pomarli, a i on nie bardzo zdrowy.
— Zdrów, zdrów! — pocieszała panna Zofia — odkąd go lepiej żywicie i kąpiecie. Wyrośnie na parobczaka tęgiego, silny jest i zgrabny, tylko trochę urwis.
— Oj, dziękuję panieneczce, dziękuję! — powtarzała matka Kostusia.
— Tu już nie ma za co! — śmiał się pan Seweryn.
— Dziaduniu, mieliśmy przecież iść do nieba — dziadzio nam obiecał — prosiła Joasia. — Gdzie jest tutaj niebo?
— Nie widzisz? — pytał dziadek.
— Naturalnie, że nie widzi — rzekła z uśmiechem panna Zofia. — Dzieci tak nazwały ten trawnik. Spojrzyj na maleństwa, na te aniołki, a przedstawi ci się niebo, jakie widujemy na obrazkach — więc przezwały słusznie.
— Nie dlatego że aniołki, jeno że dzieciakom jak w niebie; — tłómaczyła Balicowa ze łzami w oczach. — Panieneczko złota, alboż nam ludziom pracującym łatwo takiego drobiazgu szczerze dopilnować? Ojciec i matka muszą iść w pole, bo czego nie zasiejesz, nie oczyścisz z chwastu, tego mieć nie będziesz; a sianokos, a żniwa, a kopanie kartofli, potem siewy! Wciąż robota i robota od wiosny przez lato i jesień; dzieciak w domu sam. Bywa, że do zapałek ciekawy, roznieci ogień, całą chudobę puszcza z dymem, bywa, że w studni się topi, w rowie, nawet w beczce.
— U ojców krowa pobodła dziecko i umarło — rzekła jedna z dziewczynek wyłuskujących strączki.
— U Bajora mrówki zjadły dziewuszkę, co ją kobieta na ziemi położyła — przychodzi, — pocięte jak nożem — dodała Balicowa. — Odkąd panienka wymyśliła „niebo“, wypadek się nie trafił. Każdego dnia jedna gospodyni daje garniec mleka, chleb, czasem bułkę kupimy, czasem trochę obwarzanków — codzień jedna pomaga pani starszej. Wypadkiem ja tu dziś — cni mi się bez chłopaka w domu — to i siedzę. Ale że według mnie — jak robić co, to robić, więc chociaż małych dzieci nie mam, mleko i chleb raz na trzy tygodnie daję — i moja matka raz na trzy tygodnie pomaga pani starszej drobiazgu pilnować.
Joasia i Józio słuchali z zajęciem. Wreszcie Józio zapytał:
— A zimą, gdzie jest „niebo?“
— Niema go. Podczas zimy matki przędą i pilnują dzieci same, — odparł dziadek. — W lecie, gdy deszcz pada, zwłaszcza na wiosnę, zanim ziemia wyschnie, panna Zofia urządza niebo w izbie szkolnej.
— A gdzie lekcye?
— Nauka trwa tylko przez zimę; gdy słonko zacznie grzać, moje uczennice i uczniowie idą do pracy — rzekła panna Zofia. — U nich wakacye inne są niż u was: wy odpoczywacie, oni w upał trudzą się najciężej.
— Ale też wychodzą na ludzi, których nie lada co odstraszy, nie lada troska zwali z nóg.
— Święte słowa pańskie. Człek dużo wycierpi i wytrzyma, od małego nawyknąwszy, — rzekła matka Kostusia z rozrzewnieniem.
— Panieneczko, — wtrąciła dzieweczka, może ośmioletnia, albo nawet młodsza, nieodzywająca się dotychczas, tak zajęta grochem — proszę z gośćmi się zabawić, ja dzieci popilnuję.
— Dopiero pomocnica! — zawołała Balikowa. — Od czegoż ja tu jestem?
— Co myślicie? przecież Jędrka odchowałam.
— Wielka rzecz — jeden chłopiec! Gdyby ci tu naraz wszystkie bębny jęły płakać, nicbyś nie poradziła.
— Najprzód, że nie bębny, tylko dzieci — wszystkie naraz nigdy też nie płaczą.
— Dobrze ci ja wiem.
— Oho! Justa od Fronczaków strasznie mądra — pewno się nie wychowa.
— A cóż gospodyni myślą, że same niemądre ludzie odchodowane? — odcięła się dziewczynka.
Pan Seweryn nie mógł śmiechu powstrzymać.
— Darujcie Balikowa — rzekł — ale to dzieciak nadzwyczaj roztropny i dowcipny. Pewno będzie do nauki zdolna.
— Czyta już dobrze — odparła panna Zofia. Latem się zaniedbuje, co jest wielką szkodą.
— Uczyłbym ją chętnie — rzekł pan Seweryn. — Słuchaj, mała, przychodź na leśniczówkę.
— Teraz nie można — tłómaczyło dziecko; — robota w domu — dzień, dwa, u mamy wyproszę dla panienki — i to ciężko. Zimą panienka mnie uczy.
— Co robisz?
— Ziele rwę, ziemniaków nakopię, z chustami u wody wczoraj byłam. Jeno nie udźwignę. Matusia albo Franek muszą nieść.
Pan Seweryn ucałował rozumne i dobre dziecko.
— Chodźmy, — rzekła panna Zofia — kiedy nas tu chcą wyręczyć, chodźmy do robotników.
— Gdzie? co robią? — pytał Józio.
W głębi ogrodu, przykucnięte w brózdach jak zające, dzieci starsze pełły, panna Zofia skierowała swoich gości ku nim.
— To moi pielacze kochani... Codzień kilkoro z domu się wyprasza; porządkują mi ogródek.
— Wszystko wyrywają? — pytała Joasia.
— Nie, tylko chwast niepożyteczny — tłómaczyła panna Zofia, gdy na miejscu się znaleźli. Patrzcie: to marchewka, to pietruszka, to koperek. Tu burak, tam sałata w główkach.
— Sałatę znam — rzekł Józio, — z listków buraczanych barszczyk jadamy.
— I ja znam — dodała Joasia. — Ale marchew przecież jest inna. Nieraz jadłam, to wiem. Różowa i zupełnie inna. To tylko jakieś zielę.
Nauczycielka wyrwała z ziemi korzeń marchwi.
— Taka sama! taka! — cieszyła się dziewczynka.
Dzieci wiejskie były rozśmieszone, że ta duża panna nie poznała marchwi...
— Cóż dziwnego! — mówiła panna Zofia. — Dla was obcemi są różne rzeczy, które panienka zna i widuje codzień, dla panienki, z tego co daje ziemia, niejedno mało znane. Marchewkę oskrobaną widywała w kuchni — może też do kuchni sama nie często chodzi. Nikt wszystkiego nie widział i nikt wszystkiego nie zna; świat jest ogromny, więc uczyć się trzeba i poznawać możliwie najwięcej.
— Oj, prawda, prawda! — potakiwały dzieci.
— Nauczcie mnie — prosiła Joasia, przysiadłszy w brózdzie. — Chcę dokładnie wiedzieć co warzywo, a co chwast.
— Dobrze, panieneczko, ale rączki się zasmolą.
— Jest mydło i woda — odparł pan Seweryn; — rączki umyjemy. Niech będą zniszczone od roboty, stokroć takie wolę, niż delikatne a próżniacze.
Grześ przywiózł beczkę wody: migotała kroplami i rozpryskiwała się po drodze. Dzieci wołały:
— Dobrze, dobrze podlejemy ogród, warzywa urosną! panienka będzie miała dość!
— Dalej-że na marchew i buraki, to prędko podlejemy! — komenderował Józio.
— Nie można! nie można!
— Pięknie urządziłbyś ogród — chwalił dziadek. — Pod kołami wozu, nogami kasztanka i twojemi, większa część warzyw zostałaby zmiażdżoną.
— Więc jak?
— Są polewaczki — weź jedną, wody utocz, i równo, dokładnie, zagon za zagonem skrapiaj.
Józio blaszkę pochwycił. Czerwony od dźwigania, do którego mało przywykł, uprzedzić się nie dawał. Pracował z chłopakami na wyścigi: kto więcej razy wodę nabierze i rozleje. Im robota szła lekko — jemu trudniej — ustąpić nie chciał. Trzymał się.
— Dziwno mi — mówił pan Seweryn, gdy do podwieczorku siedli — że pannę Zochę znalazłem dziś w „niebie.“ Sądziłem, że zastaniemy tutaj kilkanaście panien i przyjdzie nam końca lekcyi czekać.
— Mam dziś święto — rzekła nauczycielka; — zebranie sąsiedzkie w Łomach, gdzie pewno coś dobrego uradzą dla szkółki. Byłam zaproszona, lecz nie chcąc obecnością swoją wywierać nacisku, wolałam zostać w „niebie,“ matusię zluzować.
— Ma tam pani w Łomach wyręczycielki doskonałe...
— Nietylko w Łomach — a wszystkie się zjechały, więc może będzie dobrze — choć nie zaraz. Wszelki pomysł nowy z trudnością zrozumianym bywa. Ludzie wolą chodzić utartym szlakiem, zamiast szukać ścieżek mniej dogodnych, bo nie udeptanych, gdzie jednak nie potrzeba na pięty innym następować, innym chleb wydzierać, wolą w ciasnocie iść, przeciskając się łokciami.
— O, tak, tak! — odparł pan Seweryn. — Dużo wody upłynie, zanim to da się zrobić. Kołaczmy jednak a będzie nam otworzono. Działajmy.
— Mówią, że żądam zawiele — utyskiwała Zocha. — Alboż chcę ofiar? alboż poświęceń wymagam i niezwykłych czynów?.. Pragnę wprowadzić do kraju przemysł gdzieindziej znany już od bardzo dawna i korzyści dający, a że nowy u nas, tem lepiej — zyski będą pewne. Rąk nie brakuje, funduszu wielkiego nie trzeba, więc o cóż idzie — o co? Zegarków u nas dotąd nikt nie robi — nie ma wcale fabryk. Cała umiejętność ogranicza się na naprawkach, wstawianiu części już gotowych, sprężyn, kółeczek kamieni. Wieśniak szwajcarski sporządza to wszystko własnemi rękami u siebie w domu; kraj jest jedną ogromną fabryką zegarków. Ziemia górzysta, jałowa, chleba wydziela skąpo — przemysł żywi a nawet bogaci. Czemże nasz włościanin gorszy od szwajcara, że musi, niby ptak przelotny, błąkać się po Westfalii, Saksonii, podłym Prusakom napędzać talary do kieszeni swoim krwawym trudem, zamiast mieć pracę i dostatek na rodzinnej ziemi? Dajmy mu pracę, a nie będzie szukał jej po świecie, dajmy mu zarobek, będzie żył dostatnio. Tak myślałam, sądząc, że myślę rozsądnie, a czy weźmiemy się do wyrobu zegarków, czy zabawek, początek trudny będzie. I tu i tam nauka, i tu i tam przysposobienie robotników. Więc zamierzałam ściągnąć ze Szwacaryi kilku zdolnych majstrów, a że robota wymaga ręki drobnej, palców delikatnych, że trzeba ją uprawiać od małego dziecka — uśmiechało mi się to najbardziej. Nauczycielką jestem — dzieci kocham — i marzyłam, patrząc na nie: wydźwigniecie ziemię polską z nędzy. Pobudujecie chaty jasne, nie dacie wynieść na targ każdego funta masła, każdej kury, jajka, sera, pozakładacie szpitale i ochronki, dla dzieci swoich nie pożałujecie wydatku na książkę i naukę...
— Złote marzenie! — zawołał pan Łaszcz. — Cokolwiek będzie wszakże, czy do zegarków dopłyniemy, czy jak chcą tamci, do warsztatu zabawek — dom nie pomieści tego. Ma pani u nas trochę drzewa.
— Mam dość, panie! Gospodarze robotę przyrzekli, gdy swoją ukończą.
Wprowadzona na tę drogę gawęda trwała długo. Pan Seweryn kreślił na papierze pomiar izb, obliczał, notował; godzono się w niektórych kwestyach, a sprzeczano w innych. Państwo Borkowscy odzywali się trochę; ogółem nie dużo, aby Zosi nie przeszkadzać. Po podwieczorku pani zaraz do „nieba“ się wybrała; ojciec patrzał na córkę rozrzewniony i szczęśliwy; wzroku z niej nie spuszczał.
— Tu jest drugie niebo — rzekł pan Seweryn, pochwyciwszy wilgotne spojrzenie chorego.
— Wszędzie jest ono tam, gdzie je stworzyć chcemy — odparła Zofia.
— Gdy umiemy — dodał pan Seweryn. — Możeby każdy chciał, lecz nie każdy umie.
— Tak, tak... — szeptał chory.
I wygodnie w fotelu się rozsiadłszy, drzemał z uśmiechem, który mówił:
— Nasza Zocha! o, nasza Zocha!...





ROZDZIAŁ VI.

Była to niedziela, czwarta od przyjazdu na Leśniczówkę Józia i Joasi, dzień upragniony, gdyż zwykle jeździli do kościoła, wstępowali potem do panny Zochy i zabierali ją na obiad. Czwarta niedziela! dzieciom się zdawało, że co najwyżej druga.
Dnie uciekały wprost; zaledwie poniedziałek przeszedł, znowu sobota. Większa część wakacyi minęła niewiadomo kiedy. Wkrótce już do Warszawy trzeba będzie jechać. Że tam powrócą, dziadzio mówił, bo choć bogaczem nie jest, jak sądzili, na naukę dla nich wydatku nie żałuje. Nie umieści wprawdzie Józia na stancyi pierwszorzędnej, Joasię również tylko tam osadzi, gdzie dawniej się uczyła, zapewnia jednak, że dopóki uczyć się zechcą, kształcenie z jego winy przerwanem nie będzie.
Joasia i teraz pisze codzień, czyta z mamą, opowiada dzieje Polski, wierszyków umie mnóstwo, rachunki jej nie nudzą; Józio ani wątpi, że trzy przeszkody, drogę mu zagradzające, szczęśliwie pokona, jednak gdy oboje pomyślą o końcu wakacyi, jest im bardzo smutno. Nie dlatego bynajmniej, że muszą do nauki wrócić, lecz że muszą ztąd wyjechać. Pokochali Leśniczówkę; miłą stała się dla nich i drogą — czują, że słodko byłoby zostać na zawsze. Ale trudno, próżniakami nie są: rozumieją, co do nich należy. Wyjadą za miesiąc.
Trzeba się nacieszyć ostatniemi tygodniami pobytu w Leśniczówce, z każdej godziny korzystać, a zwłaszcza z najmilszego dnia, jakim jest niedziela. Tymczasem dzisiejsza ich zawiodła — taka szkoda się nie wróci!...
Panna Zocha w Łomach, gdzie zjazd ogromny, bowiem ostatecznie się rozstrzyga, czy fabryka zabawek, czy zegarków założoną będzie. Przyjechali z kościoła pomartwieni bardzo, zjedli obiad, dziadzio gra w szachy z Józiem, kontent, że chłopca to zajmuje, Joasia piękną lalkę w nową suknię wystroiła i wyszła z nią na spacer. Pani Rybacka czyta książkę.
Zaturkotało na dziedzińcu; jednocześnie Joasia wpadła do pokoju z wiadomością:
— Kareta! prześliczna kareta!
Dziadek grać przestał w szachy, Józio pobiegł do sypialni, gdzie były już matka i Joasia. Lokaj drzwiczki otworzył, wyjął z karety dziecko w dużym męskim kapeluszu i poniósł do sieni. Patrzyli, czy jeszcze kto nie wyjdzie oprócz dziecka. Nikt nie wyszedł, a powóz był pusty.
Odeszli od okna. Franka właśnie otwarła drzwi jak najszerzej, sługa z dzieckiem na rękach wszedł do pokoju i ciężar swój, gdyż było niezwykle duże na krześle posadził.
Mniemane dziecko miało wąsy, brodę i wygląd człowieka dojrzałego. Czemuż dzieckiem nie będąc, nosić się każe, zamiast przejść z karety do mieszkania na własnych nogach?
— Jak się masz, przyjacielu! — rzekł osobliwy gość, któremu sługa z troskliwością wielką wsuwał poduszkę pod nogi. Stęskniony jestem i chory — wracam, aby tu wydobrzeć. Poznałem sporo lichych ludzi, pozawiązywałem nieciekawe znajomości, nasłuchałem się fałszu, pochlebstw — i uciekłem. Przygarnij mnie biednego.
— Drogi Karolu, — odrzekł pan Seweryn. — Kochałem cię i kocham. Jeśli chcesz mego towarzystwa, rozporządzaj mną dowoli.
— Nie mów tak, bo dobroci twojej nadużyję, a tegobym nie chciał. Wiem, że jesteś bardzo zatrudniony, że wnuki masz przy sobie. Pragnę je zobaczyć.
— Józiu! Joasiu! — zawołał pan Seweryn.
Znajomość została zawartą, a po chwili przyjaźń zażyła i prawie serdeczna. Dziwny pan, trochę gorzki w rozmowie z dziadziem — z dziećmi był chłopcem wesołym figlarnym i zabawnym. Kreślił ptaki i zwierzęta za jednym pociągnięciem pióra, opowiadał zdarzenia bardzo śmieszne, układał zadania na pozór trudne, a wymagające tylko trochę bystrości i sprytu. Cieszył się, gdy Józio trafnie odpowiedział, gdy Joasia zrozumiała o co idzie.
Zaproszenie do stołu przerwało grę jakąś nieznaną dotąd Józiowi i Joasi, a bardzo ciekawą. To co później nastąpiło, na zawsze chyba zostanie im w pamięci tak było wstrząsające:
Gdy pani Rybacka rzekła: proszę na podwieczorek — gość spojrzał przed siebie, jak gdyby czegoś żądał — dziadek ręce do niego wyciągnął — on powiedział: nie, nie trzeba — dziadek wybiegł, on z krzesła na ziemię się zsunął i na czworakach popełzał do jadalni.
Józio zdrętwiał, Joasia blada jak marmur, chciała krzyknąć, lecz ostrzegł ją wzrok dziadka, który ze służącym pojawił się w progu. Zacisnąwszy usta, krzyk w sobie zdławiła. Lokaj podniósł pana, jak przedtem, na krześle go umieścił i poduszkę dał pod nogi.
Upłynęła długa chwila zanim dzieci odzyskały równowagę. Pani Jadwiga podsuwała gościowi jedzenie, dygocąc całem ciałem; on śmiał się, o podróży dalekiej mówił, o krajach obcych, postępie i przemyśle. Zdawało się, że jest szczęśliwy, że przywykł już być tem, czem go zrobiła straszna choroba jakaś — że z losem swoim się pogodził. Gdy odjeżdżał, do karety go ponieśli; jeszcze z powozu wołał: — czekam was, czekam; pamiętajcie o mnie!...
Mimo pory dosyć późnej, dzieci rade były porozmawiać z dziadkiem; pan Seweryn, czując, że nie może ich tak zostawić do jutra, pierwszy się odezwał:
— Wiecie kim jest nasz gość kochany? nie przyszło wam na myśl?
— Nie.
— To pan, u którego służę.
— Dziadziu! — krzyknęła Joasia. — Więc to jest pan Horski!
— Tak — ten bogacz — ten milioner...
— O, Boże! Boże!
— Tak, wnuczko! Dostrzegłem ja oddawna, że bogaci budzą w tobie zazdrość. Oto masz jednego z takich, którym los dał piękne imię i fortunę — czy dał mu szczęście — wątpię. Przyszedł on na świat z tą niemocą kręgosłupa — bajecznemi staraniami wychowano go i rozwinięto; utrzymano przy życiu. Umie dość, czyta, jeździ po świecie, gdy doktór mu to każe, a wraca zawsze gorzki i smutny. Dopiero pośród nas odzyskuje humor.
— Bardzo kocha dziadunia?
— I ja go kocham. Znamy się już lat trzydzieści.
— Biedny! bardzo biedny! — wzdycha Joasia.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Na przechadzce z dziaduniem po lesie, dzieci usłyszały krzyki, dolatujące z chaty gajowego.
— Co tam się stało? — rzekł pan Seweryn zaniepokojony. Może Gielińska umarła; trzy lata już choruje — zapewne przyszedł kres i córka płacze po niej. Chodźmy tam, chodźmy, drogie dzieci.
Lament się wzmagał.
— Oj, oj, nieszczęśliwa dola!
— Oj, oj, co ja sierota pocznę!
Dwa głosy było słychać: jeden młody i świeży, drugi chrapliwy, przytłumiony. Pan Seweryn ręką machnął.
— Jakieś utrapienie domowe młodą gosposię dotknęło. Chodźmy jednak, może się przydamy.
— Co to za gosposia?
— Nie będę mówił — sami ją poznacie, kiedy tak się składa.
— Oj, oj, nieszczęśliwa dola! Oj, oj!
Dziadzio nie szedł już teraz, lecz biegł — za nim w pędy Józio, a na końcu zdyszana Joasia. Dziewczynce pantofelek z nogi spadł, musiała się zatrzymać, wdziać go na nogę i zawiązać. Mężczyźni tymczasem byli już daleko. Gdy wpadła za nimi do chaty, a z chaty na podwórko, ujrzała taki widok: wieprz skrwawiony leżał pod płotem, a nad nim dziewczyna załamywała ręce, krzycząc i zanosząc się od płaczu.
Dziadzio wołał, trzęsąc nią jak gruszką: nie płacz, nic wielkiego się nie stało, dziewczyna krzyczała i zawodziła:
— Oj, oj, co ja pocznę! Łysa przebodła rogiem — co ja teraz pocznę!
— Nieckę daj! — rozkazał pan Seweryn.
Dziewczyna uspokoiła się, lecz stała nieruchoma.
— Nieckę mi dawaj!
Przyniosła żądane naczynie, pan Seweryn wyjął z torby myśliwski nóż, ostry jak brzytwa — zawołał: nieckę przychyl i potrzymaj! — ciął lekko, niby chirurg — zwierzę zostało dobite. Wówczas na nowo rozległy się krzyki dwóch głosów połączonych razem: jeden lament na podwórku, drugi w chacie.
— Oj, oj, nieszczęśliwa dola!
— Oj, oj, cała nasza chudoba! Ziela narwałam i zostało. Co ja pocznę! oj! oj!
— Przestań, Kasiu! — rzekł pan Seweryn. — Próżno matkę chorą do krzyku pobudzasz i w żalu utrzymujesz. Roznieć ogień, wody w garnki ponalewaj, mężczyzn ci przyślę, aby wieprza opalili — może i ojca przyślę, jeśli go gdzie spotkam. Mięsa ile zechcesz kupię, a resztę moja gospodyni przyrządzi wam zaraz i nic się nie zepsuje. Nie płacz; drugiego pewnie w chlewie masz?
— Oj, jest! — łkała dziewczyna; — ale maciora i to na sprzedanie!
— Tem lepiej, że krowa przebodła mniejszą sztukę — pocieszał pan Seweryn. — No, no, nie płacz; mężczyzn do opalania przyślę, a ty zostań z Bogiem.
Gdy wyszli z podwórka, rozejrzał się i rzekł:
— Niechby Joasia tu została... Słuchaj dziecko, — jest w chacie matka tej dziewczyny, kobieta chora — zapewne bardzo strapiona wypadkiem. Siądź przy niej, pogawędź i uspokój. Co masz mówić — niech ci poradzi serduszko.
Trudne zadanie dał dziewczynce pan Seweryn. Od czasu, gdy przyszła pod jego opiekę, rozwinął ją dużo, rzucił snop światła na duszyczkę młodą, słabo dotąd pojmującą, a mało wrażliwą z natury. Dziś miała zdać egzamin, czy z nauki i przykładu korzyść odniosła. Gdyby dziadek zniknął za drzewami, czapka Józia coraz drobniejszym punkcikiem bielejąca nareszcie też zniknęła, dziewczynka zupełnie jeszcze nieświadoma, jakim sposobem wywiążę się z obowiązku, którym dziadzio ją obarczył, weszła do chaty przez sień czyściutko zamiecioną, izbę dużą, jasną, do alkierzyka chorej. Wychowana w mieszkanku ubogiem lecz starannie przez matkę utrzymanem, otoczona u dziadzia wygodą i dostatkiem, Joasia dostrzegła jednak ład wzorowy, panujący w chacie. Bielizna chorej, pościel, ławka, stół, podłoga wszystko świadczyło o pracowitości gospodyni; garnki połyskiwały, kufer, zielony jak trawnik, przypominał „niebo“ panny Zochy.
Rzuciła wzrok na chorą: blade wychudłe stworzenie zanosiło się od płaczu — łkało i chlipało. Przy łóżku umajonem w górze gałązkami sosnowemi, od których woń szła rzeźwiąca, siedział chłopiec kilkoletni i płakał, a prosił:
— Oj, matulu, przestańcie, bo nie strzymam, oj, przestańcie!
Joasia, mocno tą sceną rozczulona, przysunęła się do łóżka, oparła rękę na głowie chłopczyny, drugą głaskała dłoń chorej.
— Bo też niema czego płakać, — rzekła słodkim głosem.
— A bo co? — spytał chłopiec, wytrzeszczywszy na nią wielkie oczy siwe.
— Bo dziadzio mówił, że kupi mięso, a resztę urządzi wam Margieska i nic się nie zmarnuje.
— Ale wieprzka naszego nie będzie! — odparł chłopak, łkając.
Tu już Joasi brakło argumentów; nie czuła się na siłach mówić o wieprzku dłużej. Mówiła za to o czem innem. Z ręką na dłoni chorej, opowiadała o tatusiu swoim, który umarł, o Józiu i o sobie względem tatusia obojętnych, że nawet nie osłodzili mu ostatnich dni życia; troszcząc się tylko o dobre jedzenie, sukienki i zabawę.
— Jak dawno chorujecie?
— Trzy lata.
— A kto was dogląda?
— Kasia.
— Kto wieprzki hoduje?
— Kasia — wszystko Kasia!
— A czysto u was, miło, jasno — opiekę dobrą macie — da Bóg, że kiedyś przyjdziecie do zdrowia.
Rozmowę długą a serdeczną, bo i chora też się rozgadała, przerwały obce głosy, nad którymi górował dyszkant Margieski, krzyczącej całą siłą starych płuc:
— Grzela, zawracaj! został tam na bryczce worek z kaszą — dawaj mi go, dawaj!


U studni.

Nie mając tymczasem nic lepszego do roboty, Margieska siadła w alkierzyku, dobyła serek, trochę miodu, bułkę i częstowała chorą. Obecność Joasi była tu już niepotrzebna, więc dziewczynka przeszła do izby, w której Kasia stół świeżo umyty na środek wysunęła, a teraz płókała miski i szafliki i ustawiała kolejno przy kominie, aby mieć pod ręką. Na skrzyni leżały torebki z pieprzem, saletrą, zielem, liśćmi, majerankiem, worek z solą, odzyskany worek kaszy, dwa wielkie fartuchy granatowe, jeden pewno dla Margieski, a drugi dla Kasi, parę ścierek, szpryca do kiełbas i kiszek, kołeczki drewniane, moździerz, większe i mniejsze noże, paczka świec i lichtarzyk.
Robota miała widocznie do późna się przedłużyć.
Czy o niej zapomniano, czy też dziadzio umyślnie tak długo zostawił ją tutaj, Joasia nie pytała. Wzięła moździerz i tłukła korzenie, Margieska, zagadana z chorą, ani spostrzegła kto i kiedy ją wyręczył.
Wniesiono wieprza, Margieska rozbierała go na części, dwie szynki dla siebie odłożyła, zważywszy je poprzednio, a potem czyściła, soliła, pieprzyła, doprawiała, gotowała. Kasia i Joasia krajały mięso na kiełbasy. Trudna to była robota, zwłaszcza dla Joasi, ale pod wieczór, dwie dziewczyny przyszły im pomagać i dużo przyśpieszyły zajęcie. Przyszedł także gospodarz, któremu w drodze o wypadku powiedziano. Nie zdawał się strapiony.
— Dobrze, dobrze, — mówił do Margieski, — przynajmniej raz w życiu będę miał wieczerzę galantą, skoro mi Pan Bóg taką kucharkę dał i tyle mięsiwa tłustego.
Margieska zakrzątnęła się ochoczo, stuknęła kilka razy wałkiem w pokrajaną na plastry wieprzowinę, przyprawiła i w małą chwilę podała mięso z ziemniakami suto kraszonemi. Wszyscy siedli do jedzenia, Joasi nie mogła też odmówić; chora, zupełnie pocieszona, wołała: jeszcze dajcie! a chłopak napychał sobie usta mięsem, jadł za trzech, powtarzając od czasu do czasu:
— Ale naszego wieprzka nie będziemy mieli!
Dziadzio przyjechał po Joasię sam, gdyż Józia zabrał pan Karol Korski. Był to w ich spokojnem życiu dzień niezwykłych przygód. Jadąc przez las, o mało nie wpadli na człowieka, śpiącego na drodze.
— Kto tam? — wołał Grześ.
Zamiast odpowiedzi posypały się klątwy i łajania.
— To Maciej Kornat — znów pijany! — westchnął pan Seweryn. — Ile kłopotu z tym człowiekiem, a co za nieszczęście dla żony i dzieci! Szukają go nieraz całą noc po lesie, kobieta lamentuje, że pewno już przepadł.
Tak było i dzisiaj; odrobinę dalej spotkali dwóch wyrostków, chodzących uważnie od drzewa do drzewa.
— Leży tam na samej drodze, — objaśniał Grzela. — Idźcie za śladem kół, to zgubę znajdziecie.
— Poczciwi chłopcy, — rzekł dziadek; — trzymam pijaka tylko przez wzgląd na nich. Starszy zastąpi go kiedyś, a obecnie wyręcza po dwa trzy razy na tydzień, gdy upije się i śpi całemi dniami; młodszy chodzi do roboty. Gdyby nie oni, rodzinę zniszczyłaby nędza; matka też pracuje, ile może, są w domu dzieci drobne i ojciec staruszek; trzyma się to wszystko razem w zgodzie, a biedy nie znać na nich. O pijaka także dbają, co im chwalę, bowiem dobrego ojca szanować jest obowiązkiem miłym, który przychodzi sam z siebie — o lichego zaś jak ten, człowieka słabej woli, troszczyć się i nad nim czuwać — to już jest zasługa.
— Pewno, — wtrącił Grześ — ale stary rozpuszcza się coraz gorzej.
— Chłopakom też coraz trudniej, — rzekł pan Seweryn. — Poszli biedni po ojca; będzie im się wyrywał, a bił, a wymyślał — to zwykłe u niego. Słuchaj, Grześ — my wysiądziemy i pójdziemy pieszo, a ty wracaj. We trzech pijaka dźwigniecie na bryczkę i zawieziecie do chałupy.
Grześ przystanął.
— Już ja sobie z nim poradzę! — upewniał pana Seweryna.
— Nie krzywdź go, pamiętaj! To byłoby i wstydem i grzechem. Człowiek nieprzytomny, a ty wiesz co robisz. Przed Bogiem i ludźmi odpowiedzialny jesteś.
Dziadek i Joasia z bryczki wysiedli — Grześ konie zawrócił.
— Co za traf! — mówił pan Seweryn, prowadząc Joasię pomiędzy drzewami dla skrócenia drogi — co za traf szczególny, że chociaż od dawna myślałem cię poznajomić z temi przykładnemi dziećmi, Kasią Gielińską i chłopcami Kornatów, poznałaś ich sama tak niespodziewanie, w warunkach, które same przez się mówią. Żałuję tylko, że u Gielińskich nie mogłem być wcześniej, aby tam na miejscu niejedno ci pokazać, czego nie dostrzegłaś sama.
— Widziałam, dziadziu, porządek dokoła chorej, kwiatki w oknach, gałązki na ścianie, dziecko umyte i czysto ubrane...
— Tak, tak, dobrze widziałaś.
— Więc gdy płakała, mówiłam, że ja i Józio nie umieliśmy, jak jej córka, o tatusia swego dbać, że teraz dopiero to rozumiemy, że teraz żałujemy, ale już zapóźno. Mówiłam, że ma dobrą Kasię, więc nie powinna płakać, a jeszcze kiedyś Bóg powróci jej zdrowie i wszystko będzie dobrze.
Dziadzio ujął rękę Joasi, na ramieniu swojem oparł i rzekł:
— Pięknie mówiłaś — zacne masz serduszko.
I tak pod rękę się prowadząc, pan Seweryn z wnuczką doszli do domu.





ROZDZIAŁ VII.

Zczasem tak się ułożyło, że albo pan Horski spędzał wieczór na leśniczówce, albo też dziadzio, pani Jadwiga, Joasia i Józio przyjeżdżali do Hornowa. Częstym także gościem była panna Zocha.
Plan jej nie doszedł do skutku. Sąsiedzi ją przegłosowali, a nawet gromada, o którą szło najwięcej, przechyliła się na stronę fabryki zabawek.
— Bo, — mówili — wyrób tańszy, mnóstwo tego dzieci niszczą, rodzice kupują, zbyt też łatwy do miast większych, a nawet po wsiach i miasteczkach na odpuście czy jarmarku sprzedawać. Gdy kupcy się dowiedzą, sami przyjadą po towar; można też rozsyłać przez kramarzy wędrownych, jak u Słowaków, którzy trafiają i do nas.
Stanie się, jak żądają; choć nie po jej myśli poszło, panna Zocha jest szczęśliwą. Wierzy w przyszłość. Myśl — jak ziarno — musi dojrzeć zanim wyda plony.
Pan Horski zaprzyjaźnił się z Joasią i Józiem; oni też na wyścigi służą mu: wożą go po ogrodzie, przynoszą z biblioteki ulubione książki. Nawet Józio spełnia czasem obowiązki sekretarza: listy niektóre pisuje, wszystkie też adresuje i składa do torebki pocztowej.
Pan Horski gra pięknie, panna Zocha śpiewa; na leśniczówce jest fortepian, w Hornowie jest pianino i melodykon, instrument podobny do organów kościelnych. Dzieci nie mogą nasłuchać się dość muzyki, a nadewszystko śpiewu; zawsze jeszcze proszą pannę Zofię, aby zaśpiewała.
Lecz myśl o wyjeździe mąci jasność dnia każdego, przyjemność wieczoru.
Za dwa tygodnie trzeba pożegnać się z dziaduniem, mamą, panem Horskim, panną Zofią, Margieską, Grzesiem i ukochanym, pełnym wspomnień miłych lasem łomiańskim.
Ten drogi las: Jego wspaniałe drzewa nie zaszumią w Warszawie na dzień dobry; do snu nie ukołyszą!...
Na tę myśl płacze Joasia — nawet Józio mężczyzna, zalewa się łzami. Czyżby nie mogło być inaczej? Czyżby dziadzio nie znalazł środka na zatrzymanie ich przy sobie — gdyby zechciał?
Raz była o tem mowa. Pan Wacław, student, praktykant leśny, który Józia uczy, wspomniał, że lepiej przysposobić go do klasy trzeciej albo czwartej, niż teraz wysyłać do miasta, że dla dziewczynki także na wsi zdrowo — ale Joasia wystąpiła ze swem niemądrem zdaniem: ja tam wolę w Warszawie!
Dziadek nie rzekł ani jednego słóweczka; on, Józio, milczał; co prawda było to w początkach, ledwie przyjechali — on jednak, Józio, polubił już las i rozmowy z dziadkiem, on poznał się wcześniej co dla niego i dla siostry lepsze.
— Baby wszystko muszą popsuć! — myślał rozżalony. — Gdyby nie Joasia, to kto wie...
Rozważając i zastanawiając się nad tem, co być mogło, a co prawdopodobnie będzie, Józio tracił humor. Z niewielką też ochotą wybierał się na uroczystość w ogrodzie szkolnym dziś przygotowaną. Był to dzień świąteczny, a także imieniny matki panny Zochy, które córka uczcić pragnęła i upamiętnić dzieciom.
Na trawniku „nieba“ czekały ich żywe obrazy, gry w pierścionek, w pocztę, w dzikich ludzi, w ślepą babkę — ktoś miał śpiewać, pan Wacław przyrzekł monolog powiedzieć. Joasia o wszystkiem innem zapomniała, uradowana jest, wesoła; on tak nie potrafi. Śpieszy się też, co prawda, nie dlatego, że mu pilno do zabawy, lecz że już druga, za kwadrans trzeba być na miejscu a dziadzio nie wrócił. Pojechał do Hornowa, gdyż pan Karol zasłabł, a że dotychczas go nie widać, czekać nie mogą dłużej. Mama z niemi będzie. Joasia biega z pokoju do pokoju, od okna do okna. Ubrana biało, ma szeroką czarną szarfę i czarną wstążeczkę we włosach. Na prośby panny Zofii, dziadzio tę sukienkę kupił; potrzebną była do żywych obrazów. Joasia teraz o sukniach nie myśli; jednak wygląda ładnie, chociaż o to nie dba. Bo też kto dba wiele, często zyskuje najmniej; wygląda niby skrępowany i obcy.


Po żniwach.

Pojechali nareszcie. Zastali zabawę rozpoczętą, Joasia wpadła odrazu między miasta, jako Kraków — Józio był Lublinem. Choć pilnowali się, jedno i drugie miało fant. Wykupili je, Joasia wierszykiem, Józio zbieraniem kwiatów do bukietu.
Pierścionek, grę bardzo lubianą, przerwała zapowiadająca się burza. Trochę deszczu spadło; goście umknęli do szkoły. Tam otrzymali podwieczorek; burza tymczasem szalała dziko — nie wiatr, lecz huragan zerwał się; nie deszcz, lecz istny potop. O żywych obrazach nie mogło być mowy.
Dziatwa rozpaczała; panienki starsze ożywiały zabawę, pragnąc ją podtrzymać: śpiewały chórem, to we dwie, to jedna znów sama; pan Wacław monolog wypowiedział, wszyscy się naśmieli; ktoś grał na skrzypcach i jeszcze śpiewano, a deszcz tworzył sadzawki, burza wyrywała drzewka.
— Szkoda, że nie można teraz do domu powrócić — mówiła Joasia. — Tak mi czegoś smutno.
Ledwie to powiedziała, do izby szkolnej wszedł, cały ociekający wodą Grześ.
— Nieszczęście!... pan!.. — bełkotał jak niemowa.
Wszyscy rzucili się do niego, więcej wszakże nie mogli wydobyć. Chłopak patrzał osłupiałym wzrokiem, lub jęczał i zawodził, wciąż jedno powtarzając:
— Nieszczęście — pan — nieszczęście!
Po przyjeździe do domu Józio i Joasia nie usłyszeli też nic więcej. Takiemi samemi słowy przyjęła ich Margieska.
— Nieszczęście! ale jakie? Gdzie dziadzio? chcemy go zobaczyć! musimy go zobaczyć zaraz.
— Nieszczęście!
Józio pobiegł — ujął klamkę — drzwi były zamknięte — okna zasłonięte. Dzieci płakały cicho.
Nieszczęście!... gdy doktór wyszedł z pokoju zamkniętego, straszny ten wyraz przybrał formę.
— Pan Łaszcz jest śmiertelnie potłuczony — usłyszała wdowa i skamieniałych z żalu sierot dwoje. — Wracał do domu podczas burzy największej; sosna, którą wiatr obalił strzaskała powóz, zabiła dwa konie — stangret ocalał i, dzięki Bogu, pana Łaszcza wydobyto żywym. Do synów znać dano.
— Co robić, panie? — jęknęła Jadwiga.
— Wszystko się robi — odparł doktór. Co będzie — nie wiem — i proszę o nadzwyczajny spokój w całym domu.
Na pożegnanie zrobił ruch wymowny, który jaśniej niż słowa stan dziadunia określał; dzieci jednak zrozumiały: nie było ratunku.
Ale zobaczyć go — wejść na jeden moment — spojrzeć na tę twarz dobrą, ukochaną!... Spokój! ależ oni wsunęliby się cichuteńko i również cicho wyszliby na palcach, dotknąwszy ustami rąk dziadunia tak leciuchno, by nawet nie poczuł. Ale przynajmniej wiedzieliby jak wygląda.
— Nie wolno! — tem słowem okrutnem, usunął ich lekarz, a później drugi pan, który w pokoju dziadunia nocował i ciągle tam siedzi. Dla posiłku wychodzi, drzwi zamknąwszy na klucz, prędko powraca i znów się zamyka; nikogo nie dopuszcza. Okna zasłonięte, lecz otwarte w dzień i w nocy.
Józio szalał. Wybiegał w las daleko, na ziemię się rzucał i wył jak zwierz zraniony. Joasia miała oczy zapuchnięte, pani Jadwiga chodziła w gorączce.
Od Adama zatelegrafowano: „Wyjechał na Południe — adresu nie zostawił.“
Odpowiedź starszych synów brzmiała: „Jedziemy natychmiast.“
W połowie drugiego tygodnia, lekarz, który bywał codzień, rzekł krótko: dziś wieczorem... Co ma być? co znaczą te słowa stanowcze?... przesilenie czy też kres?
Dano znać, że w kuchni jest służący od Horskiego. Pan prosił panią Rybacką do lasu. Czekał, wdowa poszła.
Mocno zmieniony i zmizerowany pan Karol, prosił, by przygotowaną była na przybycie trzech lekarzy jutro po południu. Byłby ich wezwał zaraz po wypadku, lecz tajono przed nim prawdę. Niedorzecznie i okrutnie postąpiono sobie. Zapewniał, że wszystko się zrobi, co jest w mocy ludzkiej.
— Lecz Bóg silniejszy! — dodał. — Gdy siła ludzka się wyczerpie, jego siła da ratunek.
W nocy przybyli synowie — cicho, że nawet nikt nie słyszał. Stróż im bramę otworzył, zajęli pokoje, przyrządzili sami herbatę, a po posiłku rozgościli się i dopiero przy śniadaniu pani Jadwiga usłyszała o nich.
— Pan Jan, pan Joachim i dwaj panowie wstali już — zaraz przyjdą.
Tegoż dnia w południe pięć powag medycznych stanęło przy chorym. Oględziny trwały długo, narada jeszcze dłużej. Pan Seweryn leżał z oczami zamkniętemi, bezsilny, ciężki, jak podcięte drzewo.
Gdy lekarze wyszli z gabinetu, wzrok Józia wpijał się w nich kolejno z pytaniem trwożliwem. Biedny chłopiec pragnął się dowiedzieć, nasłuchiwał, stał niby na czatach. Panowie porozumiewali się jeszcze terminami łacińskiemi, sztywni, poważni — nareszcie umilkli. Jeden ze starszych przeszedł się parę razy po pokoju i szepnął:
— Rzadki okaz łba twardego — toż to kamień!.. Ręczę, że zdrów będzie.
Józio runął mu do nóg z płaczem:
— Dziękuję, panie drogi!
— Za co? — pytał lekarz. — Wstań, młodzieńcze! Podziękuj Temu, który takie karki twarde daje niekiedy ludziom.
Że Joasia i Józio modlili się gorąco, że z całego serca dziękowali Bogu, nie potrzebujemy nad tem się rozwodzić. Nie ludzka moc, lecz Boża ratowała im dziadunia, gdy z pod strzaskanych drzew wyszedł żywy — nie ludzka też, lecz Boża utrzyma go przy życiu, wierzyli w to święcie.
Oczekując z dnia na dzień polepszenia postępującego bardzo wolnym krokiem, dzieci przygotowywały się w myśli do rozłąki z dziaduniem, z matką, z leśniczówką. Że nikt nie wspominał o wyjeździe było naturalne. W dniach srogiej niepewności, gdy życie dziadka wisiało na włosku wahające się, czy zgasnąć czy odzyskać siły, któż mógł zaprzątać sobie głowę dziećmi, wyjazdem ich, nauką?
Pamiętano o nich wszakże, choć milczano.
Gdy termin wyjazdu nadszedł, Józio zwrócił się z zapytaniem do „najmłodszego z ludzi“ (takie miano on i siostra dali Joachimowi); wuj odpowiedział:
— Tak wam pilno? pragniecie wyjechać?
— Nie, nie!.. Lecz mówił dziadzio, że...
— Nie wiem, co mówił — spełnię to, co pisał. Chcesz? list ci pokażę. Pisał w tych wyrazach: „Pragnę, by Józef uczył się w domu, jak wy przez lat parę; dziewczynie też lepiej przy matce, niżeli u obcych.“ Zdaje mi się, że jasno — niema wątpliwości.
— O, niema, niema, mój wujaszku drogi!
— Książki wasze jutro będą; plan nauk dla obojga ułożyłem — dodał wuj Joachim.




Pierwsze słowa, wyrzeczone przez dziadka, gdy do przytomności wrócił — były:
— Joasia jest — Józio jest, a którego mamy dzisiaj?.. Koniec Września? to dobrze. Dziękuję ci, Joachimie! Zrobiłeś mi przysługę ogromną.
Las szumi, sosny i świerki pachną w pokoju chorego, Józio i Joasia zasiedli obok wujów przy łóżku dziadunia. Radość piersi im rozsadza, są bardzo szczęśliwi; siedzą cichutko, gdyż dziaduniowi potrzebny jest spokój.
Pan Seweryn woła:
— Chodźcie, nie trzymajcie się z daleka, chyba dość już tego! — do serca ich przygarnia i mówi z czułością:
— Bóg mi pozwolił wrócić z drogi, abym was wychował. Więc wróciłem i będziemy znowu razem w naszym ukochanym lesie.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.