Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Idzie to wszystko do Warszawy wodą.
— Nie utonie?
— Pływa po wierzchu, a zowie się tratwa. Na tratwach są domki flisaków, zupełne mieszkania, z kominami, pościelą, szafkami i wszystko to sobie płynie w świat.
— No, no! — dziwiła się Joasia.
— W porębie zeszłorocznej byłem — zaczął znów braciszek.
— A tam co robią?
— Niektóre drzewka rosną słabo, należy spulchnić ziemię, niektóre drzewka uschły, wyjąć. Tam pracuje dużo ludzi. Gdy dzwon huknął, odrazu jak gdyby kto uciął nożem: jedni robotnicy siedli do obiadu — żony albo dzieci na miejsce posiłek im przynoszą — inni do domów poszli. My także hop! na bryczkę — i jesteśmy.
— A ty, Joasiu? — zapytał dziadzio.
— Skończyłam robotę o dziewiątej.
— Toś się uwinęła! Potem pewno były nudy, a nudów najbardziej się boję.
— Nie, dziadziu, nie; zajęłam się czemś w kuchni.
— Zuch z ciebie, kochanko! Kiedy tak, pojedziemy jutro odwiedzić pannę Zochę.