Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Grześ przywiózł beczkę wody: migotała kroplami i rozpryskiwała się po drodze. Dzieci wołały:
— Dobrze, dobrze podlejemy ogród, warzywa urosną! panienka będzie miała dość!
— Dalej-że na marchew i buraki, to prędko podlejemy! — komenderował Józio.
— Nie można! nie można!
— Pięknie urządziłbyś ogród — chwalił dziadek. — Pod kołami wozu, nogami kasztanka i twojemi, większa część warzyw zostałaby zmiażdżoną.
— Więc jak?
— Są polewaczki — weź jedną, wody utocz, i równo, dokładnie, zagon za zagonem skrapiaj.
Józio blaszkę pochwycił. Czerwony od dźwigania, do którego mało przywykł, uprzedzić się nie dawał. Pracował z chłopakami na wyścigi: kto więcej razy wodę nabierze i rozleje. Im robota szła lekko — jemu trudniej — ustąpić nie chciał Trzymał się.
— Dziwno mi — mówił pan Seweryn, gdy do podwieczorku siedli — że pannę Zochę znalazłem dziś w „niebie.“ Sądziłem, że zastaniemy tutaj kilkanaście panien i przyjdzie nam końca lekcyi czekać.
— Mam dziś święto — rzekła nauczycielka; — ze-