Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan Jan, pan Joachim i dwaj panowie wstali już — zaraz przyjdą.
Tegoż dnia w południe pięć powag medycznych stanęło przy chorym. Oględziny trwały długo, narada jeszcze dłużej. Pan Seweryn leżał z oczami zamkniętemi, bezsilny, ciężki, jak podcięte drzewo.
Gdy lekarze wyszli z gabinetu, wzrok Józia wpijał się w nich kolejno z pytaniem trwożliwem. Biedny chłopiec pragnął się dowiedzieć, nasłuchiwał, stał niby na czatach. Panowie porozumiewali się jeszcze terminami łacińskiemi, sztywni, poważni — nareszcie umilkli. Jeden ze starszych przeszedł się parę razy po pokoju i szepnął:
— Rzadki okaz łba twardego — toż to kamień!.. Ręczę, że zdrów będzie.
Józio runął mu do nóg z płaczem:
— Dziękuję, panie drogi!
— Za co? — pytał lekarz. — Wstań, młodzieńcze! Podziękuj Temu, który takie karki twarde daje niekiedy ludziom.
Że Joasia i Józio modlili się gorąco, że z całego serca dziękowali Bogu, nie potrzebujemy nad tem się rozwodzić, Nie ludzka moc, lecz Boża ratowała im