Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziadunia, gdy z pod strzaskanych drzew wyszedł żywy — nie ludzka też, lecz Boża utrzyma go przy życiu, wierzyli w to święcie.
Oczekując z dnia na dzień polepszenia postępującego bardzo wolnym krokiem, dzieci przygotowywały się w myśli do rozłąki z dziaduniem, z matką, z leśniczówką. Że nikt nie wspominał o wyjeździe było naturalne. W dniach srogiej niepewności, gdy życie dziadka wisiało na włosku wahające się, czy zgasnąć czy odzyskać siły, któż mógł zaprzątać sobie głowę dziećmi, wyjazdem ich, nauką?
Pamiętano o nich wszakże, choć milczano.
Gdy termin wyjazdu nadszedł, Józio zwrócił się z zapytaniem do „najmłodszego z ludzi“ (takie miano on i siostra dali Joachimowi); wuj odpowiedział:
— Tak wam pilno? pragniecie wyjechać?
— Nie, nie!.. Lecz mówił dziadzio, że...
— Nie wiem, co mówił — spełnię to, co pisał. Chcesz? list ci pokażę. Pisał w tych wyrazach: „Pragdę, by Józef uczył się w domu, jak wy przez lat parę; dziewczynie też lepiej przy matce, niżeli u obcych.“ Zdaje mi się, że jasno — niema wątpliwości.
— O, niema, niema, mój wujaszku drogi!