Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

„czyimś chłopcem“ nie jest. Podniósł groźnie głowę i już miał niegrzecznie odpowiedzieć, bo o to u niego najłatwiej, gdy stary pan dodał:
— Powiedz mi, proszę, moje dziecko, i zawołaj stróża, by mi te manatki do Rybackich zaniósł. Jechałem dwa dni, strzęsłem stare kości, chciałbym nareszcie wypocząć. Jeśli państwa Rybackich w domu niema, przeniosę się do hotelu.
— Są! są! — zawołał chłopiec, o urazie zapomniawszy i chwycił jeden z tobołków, drogę obcemu panu wskazując. W tej samej chwili nadszedł stróż.
— Hej! hej! Mateuszu! — zawołał Józio na niego. — Wnieście to wszystko do nas, do mieszkania.
Mateusz nie bardzo się śpieszył. Oglądał po kolei kosz, walizę, kufer, zawiniątka obmacywał, wąchał. Chłopcy też się przybliżyli.
— „Żarcie“ jakieś, — rzekł jeden.
— A pachnące, aż mdli!
— No, no, trzymać się z daleka! — strofował Mateusz. — Porozciągają, człowiek będzie odpowiadał. Nie wolno nic ruszać. Żarcie nie żarcie — co komu do tego. Nabiedowali się chudziaki, jak z nieba im spada! Nad każdym Pan Bóg miłosierny! Ona sama, niby pani