Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rozważając i zastanawiając się nad tem, co być mogło, a co prawdopodobnie będzie, Józio tracił humor. Z niewielką też ochotą wybierał się na uroczystość w ogrodzie szkolnym dziś przygotowaną. Był to dzień świąteczny, a także imieniny matki panny Zochy, które córka uczcić pragnęła i upamiętnić dzieciom.
Na trawniku „nieba“ czekały ich żywe obrazy, gry w pierścionek, w pocztę, w dzikich ludzi, w ślepą babkę — ktoś miał śpiewać, pan Wacław przyrzekł monolog powiedzieć. Joasia o wszystkiem innem zapomniała, uradowana jest, wesoła; on tak nie potrafi. Śpieszy się też, co prawda, nie dlatego, że mu pilno do zabawy, lecz że już druga, za kwadrans trzeba być na miejscu a dziadzio nie wrócił. Pojechał do Hornowa, gdyż pan Karol zasłabł, a że dotychczas go nie widać, czekać nie mogą dłużej. Mama z niemi będzie. Joasia biega z pokoju do pokoju, od okna do okna. Ubrana biało, ma szeroką czarną szarfę i czarną wstążeczkę we włosach. Na prośby panny Zofii, dziadzio tę sukienkę kupił; potrzebną była do żywych obrazów. Joasia teraz o sukniach nie myśli; jednak wygląda ładnie, chociaż o to nie dba. Bo też kto dba wiele,