Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

często zyskuje najmniej; wygląda niby skrępowany i obcy.

Pojechali nareszcie. Zastali zabawę rozpoczętą, Joasia wpadła odrazu między miasta, jako Kraków — Józio był Lublinem. Choć pilnowali się, jedno i drugie miało fant. Wykupili je, Joasia wierszykiem, Józio zbieraniem kwiatów do bukietu.
Pierścionek, grę bardzo lubianą, przerwała zapowiadająca się burza. Trochę deszczu spadło; goście umknęli do szkoły. Tam otrzymali podwieczorek; burza tymczasem szalała dziko — nie wiatr, lecz huragan zerwał się; nie deszcz, lecz istny potop. O żywych obrazach nie mogło być mowy.
Dziatwa rozpaczała; panienki starsze ożywiały zabawę, pragnąc ją podtrzymać: śpiewały chórem, to we dwie, to jedna znów sama; pan Wacław monolog wypowiedział, wszyscy się naśmieli; ktoś grał na skrzypcach i jeszcze śpiewano, a deszcz tworzył sadzawki, burza wyrywała drzewka.
— Szkoda, że nie można teraz do domu powrócić — mówiła Joasia. — Tak mi czegoś smutno.
Ledwie to powiedziała, do izby szkolnej wszedł, cały ociekający wodą Grześ.