Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nieszczęście!... pan!.. — bełkotał jak niemowa.
Wszyscy rzucili się do niego, więcej wszakże nie mogli wydobyć. Chłopak patrzał osłupiałym wzrokiem, lub jęczał i zawodził, wciąż jedno powtarzając:
— Nieszczęście — pan — nieszczęście!
Po przyjeździe do domu Józio i Joasia nie usłyszeli też nic więcej. Takiemi samemi słowy przyjęła ich Margieska.
— Nieszczęście! ale jakie? Gdzie dziadzio? chcemy go zobaczyć! musimy go zobaczyć zaraz.
— Nieszczęście!
Józio pobiegł — ujął klamkę — drzwi były zamknięte — okna zasłonięte. Dzieci płakały cicho.
Nieszczęście!... gdy doktór wyszedł z pokoju zamkniętego, straszny ten wyraz przybrał formę.
— Pan Łaszcz jest śmiertelnie potłuczony — usłyszała wdowa i skamieniałych z żalu sierot dwoje. — Wracał do domu podczas burzy największej; sosna, którą wiatr obalił strzaskała powóz, zabiła dwa konie — stangret ocalał i, dzięki Bogu, pana Łaszcza wydobyto żywym. Do synów znać dano.
— Co robić, panie? — jęknęła Jadwiga.