Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wszystko się robi — odparł doktór. Co będzie — nie wiem — i proszę o nadzwyczajny spokój w całym domu.
Na pożegnanie zrobił ruch wymowny, który jaśniej niż słowa stan dziadunia określał; dzieci jednak zrozumiały: nie było ratunku.
Ale zobaczyć go — wejść na jeden moment — spojrzeć na tę twarz dobrą, ukochaną!... Spokój! ależ oni wsunęliby się cichuteńko i również cicho wyszliby na palcach, dotknąwszy ustami rąk dziadunia tak leciuchno, by nawet nie poczuł. Ale przynajmniej wiedzieliby jak wygląda.
— Nie wolno! — tem słowem okrutnem, usunął ich lekarz, a później drugi pan, który w pokoju dziadunia nocował i ciągle tam siedzi. Dla posiłku wychodzi, drzwi zamknąwszy na klucz, prędko powraca i znów się zamyka; nikogo nie dopuszcza. Okna zasłonięte, lecz otwarte w dzień i w nocy.
Józio szalał. Wybiegał w las daleko, na ziemię się rzucał i wył jak zwierz zraniony. Joasia miała oczy zapuchnięte, pani Jadwiga chodziła w gorączce.
Od Adama zatelegrafowano: „Wyjechał na Południe — adresu nie zostawił.“