Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Może ja pomogę? — zapytała Joasia, przyglądająca się z uwagą robocie Margieski.
— Proszę, panieneczko, bardzo proszę! — odparła gospodyni. — Małemi rączkami najłatwiej to dziobać, panienki zaś i małe i cieniutkie. Tak trzeba: szpileczką ostrożnie ziarnka się wyjmuje — i już. Robota delikatna, bardzo nie utrudzi.
Joasia wzięła szpilkę, przekłóła porzeczkę, wydobycie ziarek szło trochę niezgrabnie i powoli; przy dalszych jednak próbach coraz prędzej i zręczniej. Margieska rada z pomocnicy, zajęła się obiadem; zapewniała, że piecze coś smacznego, co pan bardzo lubi. Pan nie schodził jej z myśli; wspomniała też o młodych paniczach, najserdeczniej o Adasiu. Był ślicznem dobrem dzieckiem, teraz jest piękny, dobry i mądry.
— Pociechę z dzieci, jakiej nasz pan się doczekał — mówiła babina — nie każdemu Bóg miłosierny daje, ale trzeba przyznać, że sobie na nią szczerze zapracował. Oj, oj, ja to wiem. Własnemi oczami całe lata patrzałam. Takiego ojca nie wszędzie się spotka.
Bnchnął dźwięk potężny — w las uniosły go echa — daleko i szeroko szedł i wołał. Buchnął drugi — dziewczynka z krzesła się zerwała.