Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co to?
— Południe, Franka stół nakrywaj, biegaj do kredensu po talerze, przynieś mi duchem wazę, salaterkę i półmiski. Za pół godziny obiad.
— Dziadzi niema.
— Wpadnie zaraz, panienko! Minuty nie chybi. Pan w progu — waza na stół. Nasz pan nie lubi czekać, ja nie chcę, żeby czekał. Od tego jestem, abym porządku pilnowała.
— Jeszcze garstka porzeczek, jeszcze trochę — myśli Joasia, planując, że wydąży.
Tak mocno zająła się robotą, że zapomina o obiedzie, o Margiesce, nie słyszy brzęku talerzy, szczęku łyżek, syczenia masła w rynce, skwierczenia słoniny. Turkot ją budzi i okrzyk:
— Pan! pan! duchem podają wazę na stół.
Ledwie miała czas wpaść do pokoju, przygładzić włosy i zmienić fartuszek, w jadalni wszyscy już się zeszli — mama rolewała zupę owocową.
Józio był rozpromieniony; dziękował dziadkowi, całując go po rękach i opowiadał najróżniejsze a bardzo zajmujące rzeczy.
— Co ja widziałem! co widziałem! — powtarzał