Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do łóżka, oparła rękę na głowie chłopczyny, drugą głaskała dłoń chorej.
— Bo też niema czego płakać, — rzekła słodkim głosem.
— A bo co? — spytał chłopiec, wytrzeszczywszy na nią wielkie oczy siwe.
— Bo dziadzio mówił, że kupi mięso, a resztę urządzi wam Margieska i nic się nie zmarnuje.
— Ale wieprzka naszego nie będzie! — odparł chłopak, łkając.
Tu już Joasi brakło argumentów; nie czuła się na siłach mówić o wieprzku dłużej. Mówiła za to o czem innem. Z ręką na dłoni chorej, opowiadała o tatusiu swoim, który umarł, o Józiu i o sobie względem tatusia obojętnych, że nawet nie osłodzili mu ostatnich dni życia; troszcząc się tylko o dobre jedzenie, sukienki i zabawę.
— Jak dawno chorujecie?
— Trzy lata.
— A kto was dogląda?
— Kasia.
— Kto wieprzki hoduje?
— Kasia — wszystko Kasia!