Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miała zdać egzamin, czy z nauki i przykładu korzyść odniosła. Gdyby dziadek zniknął za drzewami, czapka Józia coraz drobniejszym punkcikiem bielejąca nareszcie też zniknęła, dziewczynka zupełnie jeszcze nieświadoma, jakim sposobem wywiążę się z obowiązku, którym dziadzio ją obarczył, weszła do chaty przez sień czyściutko zamiecioną, izbę dużą, jasną, do alkierzyka chorej. Wychowana w mieszkanku ubogiem lecz starannie przez matkę utrzymanem, otoczona u dziadzia wygodą i dostatkiem, Joasia dostrzegła jednak ład wzorowy, panujący w chacie. Bielizna chorej, pościel, ławka, stół, podłoga wszystko świadczyło o pracowitości gospodyni; garnki połyskiwały, kufer, zielony jak trawnik, przypominał „niebo“ panny Zochy.
Rzuciła wzrok na chorą: blade wychudłe stworzenie zanosiło się od płaczu — łkało i chlipało. Przy łóżku umajonem w górze gałązkami sosnowemi, od których woń szła rzeźwiąca, siedział chłopiec kilkoletni i płakał, a prosił:
— Oj, matulu, przestańcie, bo nie strzymam, oj, przestańcie!
Joasia, mocno tą sceną rozczulona, przysunęła się