Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

osobliwe jakieś twarze, zaglądają do środka... Czego tam chcą i co robią?
— To chyba dzicy ludzie! — krzyczy Joasia głosem rozdzierającym.
Radaby uciec, ale pierwszy raz jest tutaj, nie zna miejscowości i nie wie, gdzie się ukryć.
— To pewno ci sami, co chcieli zjeść Piętaszka Patrz, Józiu, to pewno są ci sami!
Przerażenie Joasi dosięgło szczytu, gdy jeden z dzikich posunął się ku nim.
— Uciekajmy! — zawołała. — Dziaduniu, Józiu, uciekajmy ztąd!
Dziki zdjął z twarzy cudaczną zasłonę i ucałował rękę pana Łaszcza.
— Przywitajcie się — rzekł dziadek. — To Mikołaj Margies, mąż naszej gosposi.
Dziewczynka dygnęła, Józio się skłonił.
— Jaka tam gosposia! — bąknął pszczolarz. — Czterdzieści lat temu cośkolwiek babina umiała. Teraz nie ma już ani sił, ni głowy. Czas ją zluzować.
— Owszem! — rzekł pan Seweryn z udanym gniewem — dobrze, żeście sami powiedzieli; bardzo dobrze.