Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i owoce, umieściła to wszystko na stoliku przed chorym. Koszyk nakryty liśćmi, pachniał.
— Nasza Zocha! to dla Zochy! — powtarzał ojciec z dumą. Wszędzie jej praca, jej kierunek... przez wszystkich kochana, podziwiana — jest osią tego kółka.
— I naszą — dodał po chwili. — Tak, tak, panie, nasza Zocha, o — nasza Zocha!
Umilkł, chudą rękę wyciągnął:
— Tam, panie, nasza Zocha.
Pan Seweryn uznał za stosowne odejść — chory był zmęczony.
Podążyli do „nieba.“
Niebem był trawnik, zarzucony w tej chwili zabawkami drewnianemi i rojący się od niemowląt, mało większych, niż te cacka. Niektóre spały, inne leżąc gruchały jak gołąbki, niektóre siedząc skubały trawę, niosły zabawki do ust, inne suwały się albo pełzały na czworakach, a trzy czy cztery kilkoletnie były zatrudnione pracą. Wszystkie czysto umyte, jasnowłose, istne aniołki w tem niebie.
Pośrodku „nieba,“ na sianie spoczywał chłopiec dużo starszy od dzieci tu zebranych, przy nim klęczala