Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, tam, gdzie najpiękniej! — zawołał tryumfalnie Grześ, wskazując niepozorne domostwo.
Wysiedli. Przed szkolą stała dziewczynka — pan Seweryn po głowie ją pogłaskał.
— Gdzie panna Zofia?
— W niebie.
Joasia na te słowa zbladła. Łzy stanęły jej w oczach.
— O, mój dziaduniu! — wyjąkała.
— Co?
— Umarła!
— Ależ nie, nie, uspokój się! Zapomniałem wam powiedzieć, co oni tu nazywają niebem. Wszyscy zaraz tam pójdziemy. No, nie płacz i chodź!
W ganku od ogrodu zastali pana Borkowskiego. Siedział w fotelu mizerny trochę i wyżółkły, lecz tak wesoło uśmiechnięty, iż wierzyć się nie chciało, że jest chory, a co gorsza, bezwładny. Powitał pana Seweryna, dzieciom rękę podał i gawędził z ożywieniem, ciągle do jednego wracając:
— Nasza Zocha! nasza Zocha!
Pani Borkowska otaczała męża wielką troskliwością — przysłano właśnie ze dworu świeże pisma, książki