Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na pułeczce... wszak jest człowiekiem od pierwszego dnia życia. Zamiast więc litować się nad niem, że jest słabe, hartować je trzeba, zamiast usuwać to, coby mu zawadzać mogło, przygotowywać je i zaprawiać do walki, do czynów. A przedewszystkiem do pracy z wami razem — z tobą, coś tak znędzniała od wysiłku. Tak dalej być nie może. Niechby Joasia po dwie lub trzy godziny zastąpiła cię przy chorym, a ją zluzował Józio. Niechby syn zamiast przed bramą czas tracić, przeczytał ojcu książkę zajmującą, rozerwał smutne jego myśli, sam skorzystał przytem. Niechby Joasia stanęła u komina, przy balii czasem — po rączkach widzę, że są leniwe, bo delikatne, gdy twoje stwardniały. Niechby Józio przyniósł węgli, zmył talerze, zamiótł pokój...
— O, tego nie będzie, żeby mężczyzna marnemi babskiemi robotami się zajmował! — odparł Józio z kuchni.
— Niema robót marnych! — rzekł poważnie dziadek. — Każda, gdy jest pożyteczną i celową, wartość mieć musi, a im staranniej i sumienniej ją wykonasz, tem wartość jej podniesiesz. Marnem jest tylko próżniactwo.
Józio milczał.