Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ojciec Józia leżał ciężko chory, bieda zaglądała do mieszkania. Trzykrotnie je zmienili w ciągu roku na coraz uboższe i ciaśniejsze — co będzie dalej, niewiadomo, bo gospodarz oświadczył, że jeśli natychmiast nie zapłacą, wyrzuci sprzęty na dwór.
Józio o tem wszystkie wie dobrze, głowy sobie jednak sprawami rodzicielskiemi nie zaprząta. Co mu do nich! Bluzkę ma jeszcze nową, tylko trochę wytartą na prawym łokciu, drugi rękaw całkiem świeży, obiad mu smakował — mama ledwie skosztowała — on zaś i siostrzyczka zmietli barszcz, kartofle, mięso i ogórki, a w wieczór przy herbacie kawałek wędliny zawsze bywa, bułki, chleb, czasem masło... Najedzony, w czyściutkiem kołnierzyku i mankietach, Józio wybiegł przed bramę, wycelował, ostro się zamachnął i rzucił drewnem w psa, biegnącego po przeciwległem trotuarze. Śmiał się, podskakiwał z uciechy, w ręce klaskał, jak gdyby największa spotkała go radość, gdy przed dom zajechała dorożka, pełna tobołków i koszyków i wysiadł z niej pan poważny — bardzo wysokiego wzrostu.
Prócz Józia dwóch jeszcze chłopców podpierało bramę, rozglądając się Bóg wie za czem i czas próżno