Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

płaczu. Nikt na nią nie zważał. Józia pocieszył zaraz Grześ: dał mu lejce do trzymania.

Humor dziewczynki mocno się zmienił, gdy przed siebie spojrzała: królestwo dziadunia, gorejące od łuny zachodu, całe w blaskach, przedstawiało piękny widok. W dal prawie niezmierzoną ciemna smuga lasu ciągnęła się i wiła, zataczając na horyzoncie szerokie półkole... W tej szacie i ramach, w purpurze i złocistej fali, było to królestwo cudów.
Oczy dziewczynki rozszerzyły się ze zdumienia i zachwytu...
A król siedział obok mamy i wołał na konie:
— Zdrowo, dzieci! zdrowo!...
— Daleko jeszcze?
— Już jesteśmy.
Wolant wjechał w bramę, Grześ z bata strzelił i zręcznym ruchem konie na miejscu osadził.
— Gdzie pałac? — krzyknął Józio.
— Tutaj — odparł dziadek.
— Ta chałupa?...
Grześ był obrażony.
— Panicz pewno nigdy chałupy nie widział? — rzekł z godnością. — To piękny dom. Ma cztery stan-