Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Teraz nie można — tłómaczyło dziecko; — robota w domu — dzień, dwa, u mamy wyproszę dla panienki — i to ciężko. Zimą panienka mnie uczy.
— Co robisz?
— Ziele rwę, ziemniaków nakopię, z chustami u wody wczoraj byłam. Jeno nie udźwignę. Matusia albo Franek muszą nieść.
Pan Seweryn ucałował rozumne i dobre dziecko.
— Chodźmy, — rzekła panna Zofia — kiedy nas tu chcą wyręczyć, chodźmy do robotników.
— Gdzie? co robią? — pytał Józio.
W głębi ogrodu, przykucnięte w brózdach jak zające, dzieci starsze pełły, panna Zofia skierowała swoich gości ku nim.
— To moi pielacze kochani... Codzień kilkoro z domu się wyprasza; porządkują mi ogródek.
— Wszystko wyrywają? — pytała Joasia.
— Nie, tylko chwast niepożyteczny — tłómaczyła panna Zofia, gdy na miejscu się znaleźli. Patrzcie: to marchewka, to pietruszka, to koperek. Tu burak, tam sałata w główkach.
— Sałatę znam — rzekł Józio, — z listków buraczanych barszczyk jadamy.