Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czy o niej zapomniano, czy też dziadzio umyślnie tak długo zostawił ją tutaj, Joasia nie pytała. Wzięła moździerz i tłukła korzenie, Margieska, zagadana z chorą, ani spostrzegła kto i kiedy ją wyręczył.
Wniesiono wieprza, Margieska rozbierała go na części, dwie szynki dla siebie odłożyła, zważywszy je poprzednio, a potem czyściła, soliła, pieprzyła, doprawiała, gotowała. Kasia i Joasia krajały mięso na kiełbasy. Trudna to była robota, zwłaszcza dla Joasi, ale pod wieczór, dwie dziewczyny przyszły im pomagać i dużo przyśpieszyły zajęcie. Przyszedł także gospodarz, któremu w drodze o wypadku powiedziano. Nie zdawał się strapiony.
— Dobrze, dobrze, — mówił do Margieski, — przynajmniej raz w życiu będę miał wieczerzę galantą, skoro mi Pan Bóg taką kucharkę dał i tyle mięsiwa tłustego.
Margieska zakrzątnęła się ochoczo, stuknęła kilka razy wałkiem w pokrajaną na plastry wieprzowinę, przyprawiła i w małą chwilę podała mięso z ziemniakami suto kraszonemi. Wszyscy siedli do jedzenia, Joasi nie mogła też odmówić; chora, zupełnie pocie-