Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie dam go zabrać, bo w domu nie usłucha, zerwie się i zrobi sobie krzywdę.
— Dziękuję panieneczce, — odezwała się kobieta, patrząc na chłopca z rozrzewnieniem i czułością. — Toć to jedyne moje, starsi pomarli, a i on nie bardzo zdrowy.
— Zdrów, zdrów! — pocieszała panna Zofia — odkąd go lepiej żywicie i kąpiecie. Wyrośnie na parobczaka tęgiego, silny jest i zgrabny, tylko trochę urwis.
— Oj, dziękuję panieneczce, dziękuję! — powtarzała matka Kostusia.
— Tu już nie ma za co! — śmiał się pan Seweryn.
— Dziaduniu, mieliśmy przecież iść do nieba — dziadzio nam obiecał — prosiła Joasia. — Gdzie jest tutaj niebo?
— Nie widzisz? — pytał dziadek.
— Naturalnie, że nie widzi — rzekła z uśmiechem panna Zofia. — Dzieci tak nazwały ten trawnik. Spojrzyj na maleństwa, na te aniołki, a przedstawi ci się niebo, jakie widujemy na obrazkach — więc przezwały słusznie.