Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wami posiłku, swarzących się i wyrywających sobie, muszkę lub robaka. Szli drogą wytkniętą pośród drzew prosto jak strzelił, po mchach miękkich jak kobierce, wilgotnych od rosy, co na ździebełku każdem perliła się i migotała barwami tęczowemi.
Gdy chodzę tutaj — mówił dziadek — Bóg mi się objawia. Nie pośród grzmotów i piorunów słyszę Go, widzę, czuję, lecz w cudownej ciszy dnia letniego, szmerze listków, szumie wód. Przemawia do mnie, a ja słucham... Bo oto, moje dzieci drogie, zatrzymajcie się przez chwilę bodaj nad tą kępką trawy i rozważcie: To państwo udzielne — żyją w niem liczne gromady stworzeń, liczne pokolenia istot widzialnych dla naszego wzroku, i tak drobnych, że dostrzedz ich niemożemy. One jak my pracują po swojemu wszakże, cieszą się, cierpią, kochają, tworzą lub niszczą; jak my rodzą się, rozwijają, niedołężnieją i gasną. Nad zbadaniem małej cząstki wszechświata, jaką jest ta kępka, można pracować szereg lat, a trzeba mieć nietylko cierpliwość, lecz dużo nauki, trzeba mieć poszanowanie Stwórcy i miłość dla tworu. Kto tych darów nie posiadł, przechodzi mimo cudów obojętnie — jest ślepy i głuchy.