Niewolnice II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Niewolnice II
Podtytuł Powieść
Pochodzenie cykl W kraju Mahdiego
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1928
Druk Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Im Lande des Mahdi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
NIEWOLNICE II
POWIEŚĆ


1928


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
w Warszawie
17, PROSTA, 17


Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata w Warszawie, Tłomackie 4.


NIEWOLNICE II.

Komendant kazał wielbłądy nasze zaprowadzić do swoich, a potem zaprosił mnie, abym usiadł przy nim obok studni.
Ponieważ w swem zaproszeniu nie wspomniał wcale o Ben Nilu, zaniepokoiłem się nieco o chłopca i zapytałem:
— A mój towarzysz Ben Menelik gdzie ma się rozłożyć?
— Niech siądzie z moimi ludźmi — odrzekł tonem lekceważącym.
— Ten młodzieniec był mi przez całą drogę bardziej przyjacielem, niż sługą, — odrzekłem — i dlatego chciałbym, żeby i teraz przy mnie pozostał.
— To być nie może. Jestem kolarasim[1] tej karawany i nie wolno mi siedzieć obok nikogo niższego ode mnie.
— W takim razie proszę, żebyś zwrócił uwagę na to, że Ben Menelik jest synem szeika wielkiego i słynnego plemienia!
— Cóż z tego? Mnie mimo to nie dorównywa, i powiem ci otwarcie, że zniżam się już, kiedy pozwalam tobie, handlarzowi, siedzieć obok siebie. Siadaj więc, i nie sprzeciwiaj się mojej woli!
Zaświerzbiła mnie ręka, ażeby mu wymierzyć policzek, ale jeszcze narazie musiałem przybrać pokorną minę. Gdybym się z nim posprzeczał, naraziłbym na niebezpieczeństwo nietylko plan mój, ale może i życie. Chodziło mi teraz przedewszystkiem o to, żeby mnie uznał za gościa i tem samem zapewnił bezpieczeństwo. To też zamilkłem i usiadłem obok wspomnianego już brzydala, którego rozmowę z dowódcą podsłuchałem przy studni. Ten drugi wziął w rękę kilka daktyli i podzielił się ze mną, napełnił wodą mały harbuz i, pociągnąwszy kilka łyków, podał mi naczynie, poczem uścisnął mi rękę i rzekł:
— Witam cię! Jedz i pij — jesteś moim gościem.
Wypiłem czem prędzej nieco wody, włożyłem w usta daktyl i dałem znak Ben Nilowi, ażeby się zbliżył. Zrozumiał sytuację zupełnie, przystąpił więc szybko do mnie, napił się wody, wsunął w usta daktyl i rzekł, zwracając się do dowódcy:
— Jem i piję twoje dary, więc teraz skrzydła twojej opieki rozpostarte są nade mną i każdy z twoich przyjaciół lub wrogów jest także moim.
Stało się to tak szybko, że dowódca nie miał czasu temu przeszkodzić. Fuknął tylko na mnie z gniewem:
— Czemu bez pozwolenia podałeś poczęstunek dalej?
Byłem już teraz jego gościem, więc odrzekłem:
— Dałem Ben Menelikowi, ponieważ ze mną tu przybył i tem samem jest także twoim gościem. Wiem zresztą, że tylko rozwaga i zrozumienie sytuacji nie pozwoliły ci, abyś mi sam wyraźnie wydał odnośny rozkaz.
— Zrozumienie sytuacji? Jakto?
— Jakto? — powtórzyłem w tym samym tonie jego pytanie. — Ponieważ nie masz prawa mi rozkazywać.
— Mylisz się. Jestem tutaj dowódcą i władcą!
— Prawdę mówisz, że jesteś władcą, w każdym razie jednak nie naszym. Syn szeika nie uznaje władcy nad sobą, a co do mnie, to wprawdzie w tej podróży jestem tylko handlarzem, ale poza tem piastuję godność reisa el beledije[2] z Dimiat. Co to znaczy, to chyba wiesz, więc raczej ty możesz być dumnym z tego, że wolno ci siedzieć u mego boku. Ben Meneliku, usiądź przy mnie! Jesteś wiernym i zręcznym przewodnikiem i wolnym wojownikiem z plemienia Monassyr. Wcale to mojej godności nie ubliży, jeżeli się nasze szaty zetkną.
Młodzieniec usłuchał wezwania, pomimo niezadowolenia dowódcy. Temu tytuł mój wyraźnie zaimponował, nie chcąc tego jednak po sobie okazać, rzekł:
— Postępujesz sobie bardzo samowolnie, Saduku el baija. Gdybyś wiedział, kim jestem, byłbyś mniej siebie pewny.
— Jeszcze nigdy w życiu pewności siebie nie straciłem ani na chwilę, ponieważ jednak nie powiedziałeś mi dotychczas, jak się nazywasz, spodziewam się, że teraz się o tem dowiem.
— Jestem Ben Kazawi, kapitan naszego władcy i pana.
„Ben Kazawi‘ znaczy tyle, co „Syn Okrucieństwa“ Kiedy swoje imię wymawiał, patrzył na mnie w taki sposób, jakgdyby się spodziewał przestrach na mojej twarzy dojrzeć. Odpowiedziałem mu jednak spokojnie:
— A mnie nazywają dodatkowo Abu Machuf[3], a ten przydomek jest chyba dowodem, że sieję dokoła trwogę, sam zaś nigdy jej nie odczuwam. Sameś się o tem przekonał, bo, kiedy chcieliście nas wziąć do niewoli, sprawa taki obrót przybrała, że nie moje życie w waszem, ale wasze życie w mojem było ręku. Czy chcesz, żebym to twoim przyjaciołom i panu twojemu powiedział, czy też wolisz, ażebym milczał?
Teraz zmieniła się sytuacja. Ben Kazawi szybko odpowiedział:
— Co minęło, to należy zostawić w spokoju, i dlatego sądzę, że usta twoje będą zamknięte! Kiedy Ibn Asl powróci, zawiadomię go, że spotkałem się z wami; bliższych szczegółów wiedzieć nie potrzebuje. Moi ludzie także będą milczeli, gdyż boją się mnie bardzo. Teraz wszystko w porządku i możemy pójść na spoczynek. Szczęśliwej nocy!
— Niech noc twoja będzie błogosławioną! — odpowiedziałem.
— Niechaj snu nie przerywają ci pchły piaskowe! — dodał Ben Nil.
Ten malec zdobył się na ironję, która przekonała mnie, że nie odczuwał strachu, chociaż rozumiał, w jakiem niebezpieczeństwie się znajdujemy.
Noc była cicha. Znużone wielbłądy spały, ludzie również, choć wśród tych było kilka wyjątków. Czterech nas nie zasnęło jeszcze po upływie pół godziny, a mianowicie ja, mój dzielny Ben Nil, dowódca łowców i jego szpetny towarzysz.
Zachowanie się dowódcy wobec Ben Nila zbudziło we mnie podejrzenie, że jakiś spisek knuje przeciwko niemu. Zauważyłem, że nasi gospodarze udawali, jakoby mocno zasnęli, i nie poruszali się wcale. Poszedłem za ich przykładem; oddychałem równo i głęboko, jak człowiek we śnie pogrążony. Ben Nil chrapał nawet trochę, nie wątpiłem jednak, że i on udawał. Wszyscy czterej leżeliśmy tak blisko siebie, że dwaj nie mogli szeptać ze sobą tak, żeby drudzy nie słyszeli. Nie mogliśmy się jednak widzieć. Gwiazdy wprawdzie świeciły, ale światło ich docierało na dno wadi tak słabe, że trudno było haik odróżnić od rumowiska skalnego. Przeczuwałem, że obydwaj łowcy niewolników zechcą się z sobą porozumieć, ponieważ zaś nie mogło to nastąpić w naszej obecności, należało przypuszczać, że się oddalą. Uprzedzając ich prawdopodobny zamiar, przysunąłem się do Ben Nila, przyłożyłem mu usta do ucha i szepnąłem: „leż“ Nie odpowiedział nic, lecz dotknął mojej ręki swoją, ażeby mi dać znać, że polecenie zrozumiał. Następnie poczołgałem się przed siebie, aby wielkim łukiem wydostać się poza łowców, i usiadłem za wystającą naprzód skalną krawędzią. Po chwili czekania usłyszałem jakiś szmer cichy. Był to dowódca bandy i jego towarzysz, którzy na czworakach posuwali się naprzód. Kiedy mnie minęli, poczołgałem się dalej za nimi, dopóki nie zauważyłem, że się zatrzymali i usiedli obok siebie na ziemi. Przysunąłem się wtedy do nich tak blisko, że głowa moja była tylko o dwa łokcie od nich oddalona. Rozmawiali szeptem; chcąc ich przeto podsłuchać, musiałem położyć się przed nimi. Było to bardzo niebezpieczne, ufałem jednak szczęściu i ciemności, a przedewszystkiem podobieństwu barwy mojego ubrania do barwy otoczenia. Gdyby mnie mimo to spostrzegli, kto wie, na czemby się cała awantura skończyła.
Nieliczne, dosłyszalne z ich rozmowy słowa pozwoliły mi się domyśleć, nad czem się naradzali. Mówili najpierw o mnie, a Syn Okrucieństwa rzekł:
— Trąciłem cię, ażebyś szedł za mną, gdyż musimy być bardzo ostrożni. Co ty myślisz o Saduku el baija?
— To wcale niezwykły człowiek — odrzekł brzydal. — Burmistrzem takiego miasta, jak Dimiat, może być tylko człowiek, który się bardzo odznaczył. A to, że nazywają go Ojcem Zgrozy, dowodzi, że musi z podwładnymi obchodzić się surowo.
— Wszyscy tacy urzędnicy są surowi dla swoich podwładnych, ale sami niewiele o prawa się troszczą. Ten burmistrz handluje przecież niewolnikami, choć wie, że to jest rzecz zabroniona. To zresztą sprawa zupełnie dla mnie obojętna. Zauważyłem jednak coś ciekawszego. Ten człowiek jest wprawdzie urzędnikiem cywilnym, ale musiał być przedtem oficerem. Świadczy o tem całe jego zachowanie się wobec nas.
— Rzeczywiście musimy przyznać, że się zaskoczyć nie dał, przeciwnie, odrazu wziął nad nami górę. Allahowi jedynie wiadomo, jak się tego wstydzę. Szczęście, że on sam nas szukał, bo inaczej mógłby nas wszystkich wystrzelać; nasze flinty z rewolwerami mierzyć się nie mogą. Jest to człowiek przytomny i śmiały. Dobrze, że jest naszym sprzymierzeńcem, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy mu puścić tego płazem, że zna naszą studnię; ten malec jednak, który mu towarzyszy, nie powinien nic wiedzieć o tajemnicy.
— O tem właśnie chcę z tobą pomówić. Ten syn Monassyrów powie oczywiście swoim ludziom, że tu jest woda, a co za tem idzie, będą tu często obozowali, i studnia, bez której nie możemy się obejść, przepadnie dla nas zupełnie. Temu trzeba zapobiec.
— Zupełnie słusznie — ale jak?
— Powiedz ty!
— Niech złoży przysięgę, że tajemnicy dochowa?
— To jeszcze za mało! Nawet, gdyby dotrzymał przysięgi, używałby czasem studni dla siebie, a i to być nie może. Mógłby go ktoś w takiej chwili zobaczyć i tajemnica przepadnie — zresztą, przysięga to wprawdzie zamek na usta, ale każdy zamek można otworzyć. Będziemy pewni tylko wówczas, jeżeli usta tego młodzieńca zamkną się raz na zawsze.
— Ależ ten Ben Menelik jest naszym gościem! Pił z nami wodę i jadł daktyle przez ciebie podane.
— Ale nie z mojej ręki! Przyjaźń wiąże mnie tylko z tym, któremu sam podam dar pozdrowienia. To, co ktoś drugiemu daje, mnie wcale nie obowiązuje. Skoro burmistrz dał mu wodę i daktyle, to on zawarł z nim przyjaźń, nie ja. Ten Ben Menelik jest dla nas wciąż jeszcze tak obcy, jak przedtem, nie widzę więc najmniejszego powodu, abyśmy go mieli teraz oszczędzać. Czy mam słuszność, czy nie?
— Przekonałeś mnie najzupełniej. Chłopiec musi milczeć na zawsze — niech więc umiera!
— Byłem pewny, że się ze mną zgodzisz, i dlatego wyprowadziłem cię tutaj, ażeby z tobą pomówić. Musimy go jednak sami usunąć, bo między naszymi ludźmi mógłby się znaleźć ktoś taki, coby się za nim ujął; wszyscy bowiem wiedzieli, że wprawdzie nie bezpośrednio, bądź co bądź jednak dar pozdrowienia ode mnie otrzymał.
— To mądra myśl; jestem gotów czynić wszystko, co mi każesz. Powiedz mi tylko, w jaki sposób zabierzemy się do dzieła? Bez hałasu trudno to będzie uczynić. A co powie burmistrz, gdy zobaczy, że zamordowano mu towarzysza?
— Zamordowano? Tę myśl trzeba od niego odsunąć! Musimy się wziąć do rzeczy bardzo podstępnie. Nożem nie możemy zabić chłopca. Ukąsi go jadowita żmija pustynna, assalch.
— A skąd ją weźmiesz?
— Przypomnij sobie sahm es samm[4], darowaną mi przez wodza Tokalich. Człowiek, draśnięty nawet lekko tą strzałą, jest bezwarunkowo zgubiony. Zakradniesz się do chłopca i ukłujesz go ostrzem strzały w palec u nogi.
— Zbudzi się i zacznie krzyczeć.
— Nie, gdyż wystarczy, jeśli go lekko zadraśniesz. Pomyśli, że to pchła piaskowa. Po krótkim czasie spuchnie cały, a kiedy nazajutrz rano burmistrz zastanie go martwego obok siebie, będzie musiał uwierzyć, że ukąsił go jadowity wąż, a nawet będzie zadowolony, że gad nie podczołgał się do niego.
— Więc chodźmy! Zrobię tak, jak mówisz, bo to myśl znakomita; przynieś mi tylko strzałę.
— Wobec tego wracaj na swoje pierwotne stanowisko, a ja nadejdę wkrótce.
Nie mogłem dopuścić do tego, aby się z miejsca ruszyli, bo gdyby Ben Kazawi zdołał dojść do siodła, miałby w ręku zatrutą strzałę, a ta w razie bójki mogłaby się stać bardzo niebezpieczną.
Byłem w Anglji i w Ameryce świadkiem walk bokserów, i wiele się przy tej sposobności nauczyłem. Ćwiczyłem się u znanego trenera w t. zw. „millingu“, znałem też słynny knock-down-blow[5] — owo ze wszystkich bokserskich najskuteczniejsze uderzenie w szczyt głowy. Jeśli się je dobrze wykona, przeciwnik leży w tej chwili na ziemi. Lepszy jest cios w skroń, którego nauczyłem się od wodza Indjan, Winnetou, ale skroń jest miejscem tak czułem, że, posługując się wspomnianem uderzeniem, można przeciwnika łatwo zabić na miejscu, mnie zaś zależało na tem, aby ich tylko ogłuszyć. Dla Ben Kazawiego, który, jak mi się zdawało, miał czaszkę znacznie słabszą, niż jego towarzysz, przeznaczyłem knock-down-blow. Leżałem tak, że przejść obok mnie musieli. Ben Kazawi szedł naprzód. Chciałem go też puścić przed siebie, ażeby ztyłu dostać się do niego, a potem wnet mieć pod ręką brzydala. Dowódca jednak zatrzymał się na jeden krok przede mną i, patrząc w moją stronę, rzekł tak cicho, jak i dotąd mówił:
— Co to jest? Tu coś leży. Zdaje się, że to człowiek, który nas podsłuchał. Chwytaj tego draba...
Nie dokończył, bo kiedy, mówiąc te słowa, pochylił się nade mną, otrzymał cios i formalnie grzmotnął sobą o ziemię. W jednej sekundzie podniosłem się i schwytałem jego kompana za gardło. Ten nie wydał także głosu, wywinął tylko kilka razy rękami i nogami, i nieprzytomny upadł obok Ben Kazawiego na ziemię. Złożyłem wtedy ręce dłońmi do siebie, przyłożyłem je do ust i zapiszczałem półgłosem, a mimo to tak, że było słychać daleko „krrraaaaerry“. Brzmiało to zupełnie tak, jak głos sępa napół zbudzonego ze snu. Był to znak dla porucznika i starego onbasziego, ażeby zeszli nadół. Sam tymczasem uklęknąłem, ażeby przeciwnikom usta zakneblować ich własnemi chustkami i skrępować im ręce. Właśnie kiedy się z tem uporałem, posłyszałem szelest piasku za sobą. Odwróciłem się i spostrzegłem postać, czołgającą się bardzo ostrożnie. Prawdopodobnie był to Ben Nil, ale jako człowiek ostrożny wolałem się upewnić, bo mógł to być także kto inny. To też poskoczyłem ku niemu, chwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą obmacałem jego odzież, by się dowiedzieć, kogo mam przed sobą. Był to istotnie Ben Nil. Usiłował wydostać się z pode mnie, ale przycisnąłem go silniej do ziemi z obawy, żeby nie wydał głośniejszego okrzyku, potem dałem mu zaczerpnąć trochę powietrza i szepnąłem do ucha:
— To ja. Bądź cicho!
Natychmiast przestał się bronić, co wziąłem za znak, że mnie zrozumiał, i rękę mu od gardła odjąłem. Chcąc się stanowczo upewnić co do tożsamości osoby, przesunąłem jeszcze ręką po jego twarzy i głowie, poczem puściłem go całkiem i zapytałem:
— Dlaczego przychodzisz tu za mną, zamiast tam na mnie czekać?
— Słyszałem znak — odpowiedział.
— Pamiętaj, żebyś się zawsze na przyszłość trzymał dokładnie moich wskazówek! Nieposłuszeństwo nie zawsze ujdzie ci tak gładko, jak teraz. Czy masz dosyć siły, aby unieść człowieka?
— Tak, jeśli nie jest olbrzymem.
— To zabierz tego draba, i chodź za mną.
— Kto to jest? Co mu się stało, effendi?
— O tem później! Teraz nie mam czasu na pogawędki.
Podniosłem Ben Kazawiego i poszedłem naprzód. Ben Nil ruszył za mną z brzydalem. Z początku posuwaliśmy się bardzo powoli, kiedyśmy się jednak znaleźli poza obozem, szliśmy już swobodnie i prędko. Tak doszliśmy do miejsca, w którem mieliśmy czekać na przybycie porucznika. Złożyliśmy nasze ciężary i teraz opowiedziałem Ben Nilowi, co podsłuchałem. Kiedy skończyłem, zapytał:
— Czy nie lepiej byłoby zastrzelić ich poprostu, lub przebić nożem? Uporamy się z nimi, zanim znajdą czas do obrony.
— Być może, ale ja ich nie będę mordował. Wszystko poszło dotąd tak dobrze, że nie mam powodu zmieniać swego planu. Kiedy dowódca znajduje się w naszem ręku, dostaniemy i innych.
Teraz usłyszeliśmy odgłos zbliżających się kroków. Spojrzałem na skałę i zobaczyłem żołnierzy, schodzących jeden po drugim. Niebawem znaleźli się przy nas. Szli bardzo ostrożnie i byłem pewny, że, jeżeli nawet wywołali jakieś odgłosy, nie słyszano ich w obozie łowców niewolników.
— Usłyszeliśmy znak twój, effendi, i zeszliśmy natychmiast, — rzekł porucznik. — Przypuszczam, że podstępem nic nie osiągnąłeś, i że teraz pozwolisz nam napaść na obóz.
— Mylisz się, bo podstęp mi się udał, i prawdopodobnie doprowadzi nas bez walki do celu. Pamiętajcie tylko, abyście się i nadal zachowywali zupełnie cicho i postępowali ostrożnie. Oto leżą dwaj pojmani, Ben Kazawi, zastępca wodza Ibn Asla, który jutro nadejdzie, a to jeden z jego ludzi.
— Co? Pochwyciłeś Ben Kazawiego i nikt mu z pomocą nie pośpieszył?
— Jak widzisz. A osiągnąłem to podstępem, do którego ty niemasz zaufania. Później dowiesz się o wszystkiem, teraz bowiem musimy działać. Czy onbaszi jest także na dole?
— Tak, wyruszył równocześnie ze mną. Teraz znajduje się pewnie po drugiej stronie obozu i czeka na twoje rozkazy.
— A kto został na górze?
— Selim i dwaj dozorcy wielbłądów.
— Nie powinieneś był tak lekkomyślnie postąpić.
— Dlaczego? Czy może niedość dwu ludzi przy wielbłądach?
— Pewnie, ale mnie teraz nie o wielbłądy chodzi, bo one i tak nie uciekną, choćbyśmy przy nich dozorców nie pozostawili; obawiam się jednak o jeńców.
— Nie bój się, effendi, bo Selim jest przy nich. Wiem, że czasami popełnia głupstwa, i dlatego nie wziąłem go ze sobą. On mógłby wszystko popsuć.
— Tak! Z powodu jego lekkomyślności nie zabrałeś go ze sobą, a powierzyłeś mu najważniejszych jeńców Czy to było rozsądne? Stało się jednak i odmienić tego już niepodobna, gdyż nie mamy czasu do stracenia. Słuchajcie więc!
Otoczyli mnie kołem, a ja mówiłem dalej!
— Ci dwaj jeńcy, których tu widzicie leżących, są skrępowani i zakneblowani. Utracili teraz przytomność, lecz wkrótce przyjdą do siebie. Jeden z was zostanie tutaj i będzie ich pilnował. Daję mu pozwolenie przebicia ich nożem, gdyby się tylko który z nich próbował wyzwolić z więzów. Obóz znajduje się stąd o niecałe pięćset kroków. Muszę go wam opisać. Zaraz za studnią, tuż pod skałą, złożyli łowcy niewolników wszystkie swoje strzelby, co z ich strony było bardzo głupie, a z czego my teraz skorzystamy. Na prawo od tego miejsca, bardziej ku środkowi wadi, rozłożyli się obozem łowcy niewolników. Legowisko ich tworzy razem koło, w którego środku znajdują się niewolnice. Poza tem kołem spoczywają wielbłądy. Przedewszystkiem musimy zabrać łowcom strzelby, a jest to zadanie wcale nawet nietrudne. Jeżeli nam się uda, będziemy zbójców mieli w swoich rękach, gdyż nożami i pistoletami nie dosięgną nas, skoro ich otoczymy. Wasze strzelby złożycie tymczasem tutaj, ażeby wam nie zawadzały, i weźmiemy się zaraz do dzieła. Ja pójdę naprzód, Ben Nil za mną, potem porucznik, a za nim reszta żołnierzy, — każdy o dwa kroki za swoim poprzednikiem. Jeśli położę się na ziemi i zacznę się czołgać, pójdziecie wszyscy za moim przykładem, pamiętajcie jednak, żeby się to wszystko odbyło jak najciszej. Kiedy się już znajdę przy studni, będę wam flinty po jednej podawał, a wy podacie je dalej za siebie, dopóki każdy z was po dwie lub trzy strzelby nie będzie miał w rękach. Wtedy będą już wszystkie strzelby zabrane. Na dany potem znak wrócicie na obecne nasze stanowisko.
Polecenie moje było tak wyraźne, że nikt chyba nie mógł go pojąć fałszywie. Wyszukałam człowieka, który miał pilnować jeńców. Zanim wyruszyliśmy, spytał jeszcze porucznik:
— Zapomniałeś o czemś ważnem, effedi! Co się stanie, jeśli nas odkryją?
— Zobaczyć nikt nas nie może, a tylko szmer jakiś mógłby nas zdradzić. Jeżeli się wtedy do nas któryś z łowców zbliży, ażeby zbadać przyczynę szmeru, ja, jako pierwszy z was, wezmę go już na siebie i załatwię się z nim w ten sposób, że z pewnością żadnego zgiełku nie wywoła. W każdym razie macie unikać walki. Gdyby się stało coś nieprzewidzianego, powrócicie czem prędzej tutaj. A teraz naprzód za mną!
Zdaje mi się, że ten potajemny pochód do obozu nieprzyjaciela wydał się żołnierzom bardziej zajmujący aniżeli napad. Starali się pójść za mojemi wskazówkami i posuwali się naprzód tak cicho, że moje ucho z trudem tylko było w stanie szelest jakiś posłyszeć. W odległości pięćdziesięciu kroków od obozu położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać. Oglądnąwszy się, zobaczyłem Ben Nila także na ziemi; jego następcy musieli zapewne uczynić to samo. Wkrótce ujrzeliśmy studnię; teraz należało dziesięć razy bardziej być ostrożnym, niż dotąd, gdyż po naszej prawej ręce leżeli najbliżsi śpiący. Nareszcie znalazłem się w miejscu, gdzie leżały flinty. Brałem jedną po drugiej i dawałem Ben Nilowi, on zaś podawał je dalej. Podawszy ostatnią, szepnąłem:
— Teraz zpowrotem! Powiedz to innym. Ja nadejdę wkrótce.
— Dlaczego z nami nie wracasz effendi? Dokąd zamierzasz się udać?
— Do onbasziego, żeby mu wydać odpowiednie wskazówki.
— Przez sam środek nieprzyjaciół? Effendi, znowu narażasz się na niebezpieczeństwo! Zabierz mnie ze sobą!
— Twoje towarzystwo mogłoby tylko zwiększyć niebezpieczeństwo; lepiej zostań tutaj i postaraj się o to, ażeby tamci nie popełnili głupstwa.
— Będę posłuszny, effendi, ale proszę cię miej się na baczności, i nie daj nam czekać na siebie zbyt długo!
Poczciwy chłopak obawiał się o mnie. Podał dalej mój rozkaz, i wszyscy szeregiem oddalili się ze zdobytą bronią. Nie poszedłem, oczywiście, środkiem obozu, lecz cofnąłem się nieco i zwróciłem się na drugą stronę wadi, w przypuszczeniu, że między obozem a przeciwległą skałą znajdę wolne przejście. Tak było istotnie. Przedostałem się łatwo poza legowiska łowców, i miałem jeszcze z pięćset kroków przed sobą, ażeby się natknąć na onbasziego. Kiedy uszedłem już z cztery piąte drogi, odezwałem się w umówiony sposób, dając znać staremu kapralowi, że się zbliżam. Bałem się bowiem, żeby mnie nie wziął za nieprzyjaciela i nie narobił zgiełku. Usłyszawszy znak, wyszedł naprzeciw.
Spotkawszy mnie, rzekł:
— To ty, effendi? To dobrze, że dałeś znak, gdyż bylibyśmy cię wrogo przyjęli. Jakże nam idzie? Czy możemy przystąpić do ataku?
Zapoznałem go z położeniem i wydałem stosowne polecenia, poczem podprowadziłem go razem z ludźmi w stronę obozu tak blisko, że odległość między nami a łowcami wynosiła najwyżej sto kroków. Rozstawiłem żołnierzy kołem w ten sposób, że, kiedy pierwszy stał tuż przy ścianie skalnej, towarzysze jego tworzyli czwartą część koła. Podobnie chciałem ustawić także żołnierzy porucznika, a w ten sposób powstałoby półkole, odcinające zbójców od przeciwległej ściany wąwozu. Byłem pewny, że plan musi się powieść, i wszyscy przeciwnicy wpadną w nasze ręce, jeżeli tylko będziemy postępowali ostrożnie. Dałem jednak rozkaz strzelania do każdego, ktoby usiłował się przedrzeć.
Teraz powinienem był wrócić do porucznika, lecz przyszły mi na myśl niewolnice i ich trwoga, gdybyśmy byli zmuszeni do strzelania. Prawdopodobnie zaczęłyby uciekać i w ten sprawiłyby nam wiele kłopotu. Po namyśle więc postanowiłem je o wszystkiem uprzedzić, chociaż było to trochę niebezpieczne. Poczołgałem się tedy ku obozowi w stronę namiotu, do którego weszła Marba, córka szeika Fessarów.
Należało przecisnąć się między śpiącymi. Ci ludzie musieli rzeczywiście czuć się tu bezpieczni, gdyż spali jak susły. Dostałem się szczęśliwie aż pod drzwi wymienionego namiotu, nie natrafiwszy po drodze na żadną przeszkodę. Bardzo mnie to dziwiło, że zbójcy nigdzie zgoła straży nie rozstawili.
Rogoża, tworząca drzwi, była opuszczona; podniosłem ją cokolwiek i zacząłem nadsłuchiwać. Dobiegł mnie szmer licznych oddechów. Zdawało mi się, że jedna ze śpiących przewróciła się na posłaniu. Wkrótce usłyszałem to samo. Domyśliłem się, że to córka szeika nie może usnąć z powodu otrzymanych razów, i przewraca się z boku na bok.
— Marbo! — rzekłem wprawdzie cicho, ale tak, że musiała to usłyszeć. Ponieważ nikt nie odpowiedział, powtórzyłem kilka razy jej imię, dopóki nie usłyszałem przytłumionego głosu:
— Kto woła? Kto tu?
— Ktoś, co przynosi wam wolność, Chodź bliżej; muszę z tobą pomówić.
— Wolność? O Allah, Allabo, kto jesteś?
— Nie bój się, nie należę do łowców niewolników. Jestem obcy i zakradłem się do obozu, ażeby ci powiedzieć, że, ledwie zaświta, będziecie wolne.
— To kłamstwo! W tem wadi znajdują się tylko sami dręczyciele, i nikt nie odważy się wejść między tych ludzi.
— Mówię prawdę; przekonasz się o tem.
— Nie uwierzę ci, chyba mi na proroka przysięgniesz!
— Tego nie uczynię, gdyż jestem chrześcijaninem, i w ten sposób nie wolno mi przysięgać.
— Chrześcijaninem? o Allah! Czy to ty jesteś owym obcym efendim, który po drugiej stronie Bir Murat sam jeden zwyciężył Malafa i jego towarzyszów?
— Tak, ja nim jestem.
— W takim razie wierzę ci! Zaczekaj, ja przyjdę, przyjdę!
Wewnątrz namiotu powstał ruch; słychać było tu i ówdzie jakieś szelesty, szmery i ciche słowa; Marba budziła swoje towarzyszki.
Ponieważ mógł przypadkiem ktoś nadejść i mnie tutaj zobaczyć, rzekłem do Marby:
— Pozwól mi wejść do środka namiotu!
Powiedziawszy te słowa, wsunąłem się do wnętrza i usiadłem tuż przy drzwiach.
Na Allaha, nie wchodź! — odrzekła Marba. — Żadnemu mężczyźnie nie wolno wejść do namiotu.
— W tym wypadku muszę postąpić wbrew wszystkim waszym przepisom. Jeśli mnie bowiem znajdą i pochwycą, nie zdołam was ocalić.
— Masz słuszność, a ponieważ jesteś chrześcijaninem, możemy ci zaufać. Powiedz nam przedewszystkiem, czy naprawdę chcesz nas uwolnić?
— Naprawdę; Znalazłem ślad Ibn Asla i otoczyłem obóz żołnierzami. Teraz czekamy do świtu, na przebudzenie się śpiących.
— Czy mój ojciec was wysłał?
— Nie. Przybywamy z polecenia kedywa, zakazał handlu niewolnikami. Ale ty nazwałaś mnie obcym effendi. Czy w twojej obecności mówiono co o mnie.
— Ci ludzie nic nie wiedzą, że ich podsłuchałam. Było to wczoraj. Kilku ludzi przybyło do obozu, jeden z nich był Turek, a drugi fakir. Obozowaliśmy pod lasem palmowym na Bir Murat, a ja stałam oparta o palmę; wtem nadeszli oni, stanęli blisko mnie i zaczęii mówić o tobie.
— Cóż mówili?
— Mówili, że pewien człowiek, nazywający się reis effendina, wysłał do ciebie swego porucznika; nie wiem dlaczego, ale zauważyłam, że wszyscy się ciebie boją. Obaj przybysze odpowiadali o tobie to i owo, ale same złe rzeczy.
— Więc uważasz mnie pewnie za złego człowieka?
— O nie, effendi, bo kiedy źli ludzie o kimś źle mówią, pewnie to dobry człowiek; jeżeli się go boją, to musi być jeszcze lepszy.
— Ale ja jestem chrześcijaninem. Czy wolno ci inowiercę nazywać dobrym?
— Czemu nie? Fassarowie nie są tak zatwardziałymi mahometanami, jak sądzisz. Już kilka razy gościli u nas Frankowie chrześcijanie, a wszyscy byli bardzo mądrzy i dobrzy. Ci natomiast, którzy nas porwali, są mahometanami. I cóż ty na to powiesz?
— Chrześcijańska religia nie pozwala na niewolnictwo. Chrześcijanin jest synem wiecznej cierpliwości, łagodności, uprzejmości i miłosierdzia. Was, zresztą, nietylko porwano ale i bito.
Milczała, tylko lekkie zgrzytanie zębami powiedziało mi, co się w duszy jej działo.
— Ukarzę za to Ben Kazawiego i jego towarzyszy — mówiłem dalej. — Oni nam z pewnością nie ujdą, a nawet Ibn Asl dostanie się w nasze ręce.
— Jeżeli i tego łotra chcesz pojmać, musisz tutaj zaczekać, gdyż on został z kilku ludźmi koło Bir Murat, ażeby napaść na ciebie z zasadzki.
— Słyszałem, że przybędzie tu dzisiaj, a wtedy go przyjmę.
— Ale miej się na baczności przed Libbanem!
— Kto to jest Libban?
— Dawny żołnierz, który przez długi czas przebywał w Sudanie i nauczył się tam z łuku strzelać. Niedawno otrzymali łowcy niewolników w darze od wodza Tokalich zatrute strzały. Oprócz tej, którą zachował sobie Ben Kazawi, wszystkie inne oddano Libbanowi, ponieważ jest najlepszym strzelcem Ibn Asla. Strzeż się, bo kiedy powróci z tym djabłem, spróbuje niezawodnie taką strzałę ci posłać. Odnośne polecenie otrzymał już od wodza.
— Dziękuję ci, Marbo, za ostrzeżenie, ale bądź spokojna, nic mi się złego nie stanie.
— Wiele słyszałam o tobie, effendi, i wierzę, że możesz się za nas pomścić. Nie masz pojęcia, ileśmy wycierpiały! Teraz nie chcę o tem mówić, ale opowiem ci później. Szkoda, że ciemno! Ucieszyłabym się bardzo, gdybym mogła zobaczyć twarz twoją. Gdybyś mógł odprowadzić nas do naszych ojców i braci, przyjęlibyśmy cię z radością i nigdy, nigdy nie zapomnieliby Beni Fessari imienia człowieka, który ich żony i córki ocalił od hańby niewolnictwa!
— Bądź pewna, że swoich bliźnich zobaczysz.
— Niestety! Wielu z pomiędzy nich ci zbóje pomordowali. Effendi, czy wydasz tych morderców naszym wojownikom?
— Na to pytanie nie mogę ci jeszcze dać odpowiedzi, gdyż los tych ludzi nie wyłącznie ode mnie zależy. Muszę już odejść. Przybyłem tylko na chwilę, by wam powiedzieć, że zbawcy wasi są już blisko. Niech was nie przestraszy głos walki, i, jeśli strzały i krzyki posłyszycie, proszę was, żebyście z namiotu nie wychodziły; to ułatwi bardzo moim ludziom zadanie.
— Dzięki Allahowi! Już się nad nami zbóje znęcać nie będą!
Zapytałem jeszcze, gdzie przechowują pochodnie, i dowiedziałem się, że dwie lub trzy znajdę tu w namiocie. Kazałem je sobie podać, poczem pożegnałem Marbę i wyszedłem z namiotu, przecisnąwszy się pomiędzy śpiącymi, wróciłem do porucznika.
Dałem mu odpowiednie polecenia, poczem odszedł ze swymi ludźmi, żeby zająć opisane już stanowisko. Ja z Ben Nilem i żołnierzami, pilnującymi jeńców, pozostałem na miejscu.
Znajdowaliśmy się za tak nagłym skrętem wadi, że z obozu niepodobna było nas zobaczyć, nawet gdyby płonęło ognisko. To też zapalilem pochodnię, by się przypatrzyć pojmanym. Kazałem im wyjąć z ust kneble, dobyłem noża i powiedziałem:
— Macie być cicho. Kto krzyknie, dostanie nożem! Możecie do mnie mówić, ale tylko półgłosem.
Przypatrywali mi się tępym wzrokiem, bo nie spodziewali się zastać mnie tutaj. Nie wiedzieli jeszcze, kto ich powalił.
— Tyż to jesteś, ty? — wybuchnął Ben Kazawi. — Nie pojmuję, skąd ci do głowy przyszło, aby nas więzić! Jak możesz obchodzić się w ten sposób ze swoimi gospodarzami?
— Jeżeli chcieliście być moim przyjaciółmi, powinniście się byli zachować przyjaźnie także wobec mojego towarzysza.
— Takeśmy się też zachowali.
— Nie — chcieliście go zabić. Usta jego miały zamilknąć, i sądziliście, że wziąłbym ostrze strzały Tokalich za ząb węża jadowitego. Tacy ludzie, tacy skrytobójcy nie mogą być moimi przyjaciółmi. Allah odpłaca każdy czyn człowieka, i was także osądzi za wasze czyny.
— Więc Allah niech będzie sędzią — nie ty. Puść nas wolno, bo kiedy Ibn Asl nadejdzie gotów się bardzo rozgniewać na ciebie za to, że w podobny sposób z nami postępujesz.
— Pewnie, że się rozgniewa, lecz gniew jego zwróci się raczej przeciwko wam, niż mnie.
Przedewszystkiem trudno mu będzie uwierzyć w to, żeście się dali pojmać w taki łatwy sposób.
— Ja ciebie nie rozumiem, boć przecież chyba tylko za niewczesny żart muszę to wszystko uważać?
— Żart? O nie. Z ludźmi waszego pokroju nie żartuję nigdy.
— Przecież jesteś handlarzem niewolników i przybyłeś, aby ich od Ibn Asla odkupić!
— Wezmę od niego niewolników, to prawda, ale płacić w każdym razie nie myślę. Co najwyżej, zapłacę mu za nich kulą.
— Ty ciągle jeszcze żartujesz! Mów rozsądnie, ażebyśmy wiedzieli, co o tobie myśleć. A rozkrępuj nas, bo źle będzie z tobą, gdy nadejdzie Ibn Asl.
— Nie strasz mnie niepotrzebnie, bo przecież i wy mieliście względem mnie złe zamiary, a jednak nic mi się nie stało. Dostaliście się teraz po raz drugi w moje ręce, a waszego Ibn Asla prawdopodobnie taki sam los spotka. Znam waszego wodza i jego zamiary. Ukrywa się koło Bir Murat w towarzystwie Libbana, który otrzymał polecenie ugodzenia mnie zatrutą strzałą.
— Libban! Skąd ty wiesz o nim? Przecież ja wcale o nim nie mówiłem! A i strzała, o której mówisz, nie była przeznaczona dla ciebie.
— Tak ci się zdaje, ja jednak wiem coś innego.
— Ale się mylisz zapewne! Była przeznaczona dla tego obcego effendiego, tego psa chrześcijańskiego.
— A więc dla mnie!
— Dla ciebie?
Wpatrzyli się obaj z brzydalem we mnie oczyma pełnemi przerażenia, a po chwili Ben Kazawi wyjąkał:
— Jakto...? Więc ty jesteś tym effendim?
— Oczywiście!
— I miałeś odwagę zapuścić się tak zuchwale w sam środek nieprzyjaciół?
— Zaiste! Jesteś głupcem, jakich mało. Znasz mnie z opowiadania już nie od dzisiaj, i, kiedy przed kilku godzinami ciebie i dziesięciu twoich ludzi trzymałem w szachu sam jeden, powinieneś był przypuścić odrazu, że twoim gościem jest właśnie ów effendi. Reis effendina polecił mi schwytać was i odebrać niewolnice. Teraz czatuje na mnie sławny Ibn Asl koło Bir Murat, a ja tymczasem znajduję się tutaj i biorę do niewoli całą jego karawanę.
— Niełatwo ci to przyjdzie! Moi ludzi będą się bronili.
— Bronili? Oni śpią wszyscy! Zaprowadziłem moich żołnierzy aż do studni i zabrałem strzelby, które w taki głupi sposób pozostawiliście na uboczu. O popatrz!
Flinty leżały nieopodal — puściłem na nie światło pochodni.
— O Allah, o proroku, o kalifowie? — Zawołał Ben Kazawi. — To nasze strzelby, rzeczywiście nasze strzelby.
— Tak, to one. A teraz obstawili moi żołnierze wasz obóz i czekają tylko na mój znak, ażeby się na was rzucić. Nie bój się, dadzą sobie już radę. Zresztą, powiedziałem Marbie, że przybyliśmy uwolnić ją i jej towarzyszki. Niewolnice wiedzą zatem, że są pod naszą osłoną! macie więc w samym środku swego obozu nieprzyjaciółki, które także niejeden wasz wysiłek zdołają udaremnić.
— O Allah, ochroń nas przed szatanem i wszystkimi jego pomocnikami! Ktoby to pomyślał, ktoby to przeczuwał! Okłamałeś nas, okłamałeś haniebnie, effendi, twoja złośliwość...
— Milcz! Nie przerywaj, bo dostaniesz baty! Jeśli łowcy ludzi, rozbójnicy, mordercy, mówią o podstępnej złośliwości, to bije się ich za to po twarzy. Z ludźmi, którzy tysiące bliźnich pędzą w nędzę i tysiące mordują, którzy pustoszą wsie, ścinają lasy, gaje palmowe, a nawet napadają na osady prawowiernych i dopuszczają się stu innych czynów haniebnych — z takimi ludźmi nie można postępować tak, jak z uczciwymi. Pokonałem was podstępem, o złośliwości niema zaś mowy. Kiedy pantera przerzedza wasze trzody, a wy ją podchodzicie, czy to złośliwa przebiegłość? A jednak w naturze pantery leży już to, że musi żyć z rabunku, lecz człowiek ma być przecież obrazem Boga, który jest wieczną miłością! Drapieżne zwierzę zabija swoją zdobycz jednem uderzeniem łapy, wy natomiast pędzicie tych, którzy wpadną w wasze niegodne ręce, ku niedoli, która się kończy śmiercią dopiero po wielu latach. Wy nie jesteście już ludźmi, lecz najgorszymi wyrzutkami, jakie ziemia nosi. Dlatego to obowiązkiem każdego człowieka jest tępić was za wszelką cenę, a jeśli kto zdąża do tego celu podstępem, to nie na potępienie zasługuje, ale przeciwnie, na najwyższą pochwałę.
— No, — zgrzytnął Ben Kazawi — skoro przyrównywasz nas do dzikich zwierząt, to drżyj teraz przed nami! Ukradłeś nam wprawdzie flinty ale moi ludzie mają jeszcze noże i pistolety.
— Żadnego pożytku im ta broń nie przyniesie — nasze strzelby lepsze. Zresztą, oni przecież śpią i jedno moje słowo sen ich w śmierć zamieni.
— Jeśli się pokusisz o to, co mówisz, Ibn Asl zemści się na tobie straszliwie!
— Ciekawym, w jaki sposób, bo to pewne, że skoro tylko nadejdzie, sam wpadnie mi w ręce.
— Nawet, gdybyś jego pochwycił, zemsta cię nie minie, bo Ibn Asl ma za sobą wielu potężnych protektorów. Wspomnę ci tylko o mokkademie świętej Kadirine i o muza’birze którzy już dawno są twoimi wrogami. Oni są naszymi przyjaciółmi i krzywda nam wyrządzona będzie ich krzywdą.
— Wiem, że są moimi wrogami, a waszymi przyjaciółmi, i właśnie dlatego będę ich mierzył tą samą bronią, co was. I was i ich czeka teraz kara, bo i oni są już w moich rękach.
— Nie chwal się, bo twoje siły za małe abyś miał odwagę podnieść pięść na mokkadema.
— A jednak to się już stało, i wasi protektorowie leżą tam w górze na skale tak samo, jak wy, skrępowani.
— To jest... to jest...
— Prawda, całkowita prawda — wtrąciłem i opowiedziałem mu całą sprawę. Obaj czuli się głęboko dotknięci i zawstydzeni.
Przygnębiające wrażenie, jakie ta wiadomość na nich wywarła, pogłębiłem jeszcze, dodając:
— Co mam uczynić z całem tem plugastwem, które schwytałem i jeszcze schwytam? Zgładzić je z oblicza ziemi, jak mi to nakazuje wzgląd na dobro ludzkości? Jako łowcy niewolników należycie do innego wprawdzie sędziego ale i przeciwko mnie zawiniliście srodze, ponieważ chcieliście struć mego towarzysza; prawo pustyni naznacza wam za to śmierć. Przygotujcie się na nią, bo już tylko kilka chwil żyć będziecie. Uporam się z wami prędko.
— Jesteśmy poddanymi kedywa, a ty jako cudzoziemiec nie masz żadnego prawa do nas!
— Wy postępujecie wbrew prawom kedywa, więc nie uznajecie go za pana i panującego, a wobec tego należy postępować z wami wedle prawa pustyni. Zostaniecie rozdeptani jak żuki, na które natknie się noga wielbłąda.
— Więc chociaż jesteś chrześcijaninem, nie zawahasz się krwi niewinnej przelewać? Powiedziałeś przedtem, że chrześcijanin jest synem wiecznej miłości!
— Tak, lecz jest zarazem sługą wiecznej sprawiedliwości. Teraz, kiedy już idzie o twoje życie, szukasz w wierze mojej ostatniego ratunku, ale przedtem nazwałeś mnie psem chrześcijańskim. No widzisz! I teraz ten „pies“ będzie twoim sędzią.
— My wiemy, że działasz z polecenia reisa effendiny, jemu więc masz obowiązek nas wydać!...
Dziwne wrażenie wywarły na mnie ostatnie jego słowa. Wszyscy łowcy niewolników drżeli na samo wspomnienie imienia reisa effendiny a teraz jedyny dla siebie ratunek widzieli w staraniach, żebym ich w jego ręce wydał. Postanowiłem z tego skorzystać, bo wydawało mi się, że teraz, chcąc z moich rąk śmierci uniknąć, spełnią moje życzenie i wpłyną na swoich ludzi, aby mi nie stawiali oporu. Zgóry cieszyłem się nadzieją, że krwi rozlewu uniknę, niestety jednak, wkrótce miałem się przekonać, że nadzieja moja była zwodnicza. Oto bowiem w tej chwili zabrzmiał ze szczytu skały donośny chrapliwy głos:
— Zatrzymaj się, zatrzymaj! Zostań zostań!
Był to głos Selima, i odrazu wiedziałem, o co chodzi. Jeden z pojmanych uciekł, albo uciekli obydwaj. Ten zgiełk musiał zbudzić karawanę. Selim ryczał ze skały jak lew:
— Effendi, effendi, uważaj! Mokkadema i muza’bira już niema!
Byłem wściekły! Więc ja miałem uważać teraz, kiedy on tyle popsuł! Kto teraz zobaczy zbiegów w ciemności, jak ich ścigać i schwytać? Trzeba było wyrzec się wszelkiego pościgu i puścić ich wolno, natomiast wziąć się pośpiesznie do łowców. Nakazałem dozorcy:
— Zostaniesz tu z Ben Kazawim i ręczysz mi za niego głową. Gdyby który ze zbiegów zeszedł tutaj, zastrzelisz go natychmiast!
Zwróciwszy się do brzydala, mówiłem dalej;
— Ciebie przeprowadzę teraz przez linję żołnierzy, otaczającą wasz obóz. Powiesz swoim ludziom, że jesteście osaczeni, i że wydałem rozkaz zastrzelić każdego, ktoby spróbował przedostać się poza łańcuch żołnierzy. Donieś o tem twoim towarzyszom, a jeśli usłuchają tej przestrogi, być może, że okażę się dla was łaskawszym.
Rozwiązałem jego pęta, wziąłem go za kołnierz i poprowadziłem przed sobą. Ben Nil poszedł ze mną. Przybywszy do naszych żołnierzy, wypuściłem z rąk zbója, a on umknął czem prędzej. Teraz trzeba było zaczekać na to, co postanowią łowcy niewolników. Żołnierzom kazałem czuwać, Ben Nilowi oddałem strzelbę, a sam zaś udałem się ku obozowi.
Brzydal dowiedział się już przedtem ode mnie, ile razy ich podsłuchiwałem. Jeśli miał choćby trochę rozsądku, powinien był wpaść na myśl, że i teraz może w ten sam sposób postąpię, i powinien był wydać odpowiednie zarządzenia. Mimo to zapuściłem się naprzód tak daleko, że dostałem się do pierwszego namiotu. W jego pobliżu stali łowcy niewolników w zbitej, czarnej gromadzie i słuchali tego, co im brzydal mówił. Dobiegły mnie tylko niektóre słowa i zgłoski, lecz i to wystarczyło, aby zrozumieć, jakie mają zamiary: kilku ludzi miało pozostać przy namiotach, a reszta przebić się w stronę, gdzie leżał skrępowany Ben Kazawi, i uwolnić go z więzów.
Postanowiłem więc dołożyć starań, aby ich nie przepuścić przez pierścień. Ostrzegłem ich przed tego rodzaju próbą, jeśli jednak mimo to chcieli nas zaatakować, to na nich wyłącznie spadała odpowiedzialność za skutki.
Wróciłem czem prędzej i ściągnąłem połowę moich ludzi, aby ich ustawić w miejscu panującem nad linją. Żołnierze uklękli gęsto koło siebie, trzymając strzelby w pogotowiu. Zaledwie ich ustawiłem, usłyszałem szelest, i w chwilę później dostrzegłem, że się łowcy niewolników ostrożnie na czworakach naprzód posuwają. Lufy strzelb zniżyły się i, na dany przeze mnie znak, huknęły. Echo odbiło się od skał, a z niem zmieszały się krzyki ranionych i uciekających.
Cofnęli się i widocznie stracili odwagę. Teraz żołnierze moi zajęli poprzednie swe stanowiska, tak, ażeby półkole było zamknięte.
Wtem nadbiegł ktoś ztyłu i, zbliżywszy się do mnie, zawołał:
— Effendi, effendi, gdzieś ty? Ja ciebie szukam!
Był to nieszczęsny Selim. Ten gałgan robił wszystko przewrotnie.
— Stul gębę! — odpowiedziałem mu. — Dlaczego wrzeszczysz?
— Ażebyś mnie usłyszał, effendi.
— Jesteś głupi! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że i nieprzyjaciel słyszy twoje wołanie?
— Jeżeli posłyszy, to nawet najśmielszy ze strachu zadrży.
— Jesteś głupi i baty ode mnie dostaniesz, bo wszystko nam swoim wrzaskiem zepsułeś; a w każdym razie jesteś winnym krwi, która teraz popłynęła!
Allah kehrim! — Boże, bądź nam miłościwi Słyszałem huk po skałach. Czy może zbójcy naszych żołnierzy wystrzelali?
— Tak jest. Dzięki tobie wszyscy do ostatniego zginęli i tylko ja sam zostałem.
— Więc uciekajmy! Prędzej, prędzej effendi, chodź!
Wziął mnie za rękę, by pociągnąć za sobą.
No, nie bój się stary tchórzu! To były nasze strzały i nieprzyjaciele ustąpili przed nami.
Hamdulillah! Wiedziałem, że ich mój głos przerazi i skłoni do odwrotu. Mojego krzyku lękają się nawet najwięksi bohaterowie i najśmielsi wojownicy, gdyż to jest głos najzuchwalszego wojownika z potężnego plemienia Fessarów.
— Mylisz się, bo to ryk największego osła, jakiego kiedykolwiek widziałem, i z pewnością nawet mysz nie ucieknie przed tobą. Głupcze, poproś Allaha, ażeby choć raz w życiu dał ci myśl jakąś trafną! Jeńcy, oczywiście, umknęli?
— To szeik Monassyrów ich puścił.
— Szeik? Przecież byli pod twoją strażą, nie zaś jego!
— Istotnie, mnie powierzono nad nimi opiekę, ale, posłuchaj, opowiem ci wszystko, ażebyś poznał, że jestem niewinny, a nawet, przeciwnie, jak największych dołożyłem starań, ażeby wrogów naszych, łowców niewolników, napełnić strachem. A więc słuchaj, effendi! Siedziałem tam na górze przy jeńcach, a szeik był przy mnie. Rozmyślałem nad tem, co, jako mężny wojownik, winienem czynić w tak odpowiedzialnem położeniu. Tutaj, na dole, mogło przyjść już za chwilę do walki, moi zaś jeńcy mogli się zerwać do ucieczki, — trzeba było uzbroić się i przygotować na jedne i drugie. Po namyśle nabiłem strzelbę trzema, a pistolet dwoma kulami.
— I dałeś podwójną ilość prochu?
— Nawet potrójną, gdyż, im więcej kul, tem więcej prochu; to stara reguła bohaterów.
— Człowiecze, czyś ty oszalał? Twoja nieszczęsna rura pękłaby podczas wystrzału i ciebieby poraniła!
— Przenigdy! Czyż nie wiesz, effendi, że trafia się tylko w tego, do kogo się mierzy? Czyż sądzisz może, żebym wylot lufy odwrócił ku sobie?
— Jesteś skończony bałwan! Nabiłeś strzelbę trzema kulami, bo chciałeś sobie w ten sposób dodać wobec jeńców powagi; tymczasem osiągnąłeś skutek wprost przeciwny — więcej się twej strzelby obawiać nie potrzebowali.
— Effendi! Pogląd twój z gruntu fałszywy, chociaż i szeik twierdził to samo.
— Przy jakiejże sposobności on to powiedział?
— Kiedy chciałem strzelać do zbiegów.
— A jakże mogli uciekać, kiedy byli skrępowani?
— Byli skrępowani, i ja dla ostrożności badałem więzy od czasu do czasu. Łajdaki śmieli się z tego, ale ponieważ tylko głupi się śmieją, okryłem się godnością głębokiego milczenia. Mówili bardzo dużo z szeikiem.
— Cicho, czy głośno?
— Oczywiście, że cicho! Z początku wezwałem ich, ażeby mówili zrozumiale, gdyż, jako ich dozorca, chciałbym wiedzieć, co mieli sobie do powiedzenia, lecz oni sami zwrócili moją uwagę na to, że głośną rozmowę mogliby tu na dole usłyszeć nieprzyjaciele. Ponieważ to popsułoby plan twój, pozwoliłem im chętnie na przyciszoną rozmowę. Zdaje mi się, że w ten sposób znacznie się przyczyniłem do tego, że plan twój się powiódł.
— Co o tem wszystkiem myślę, powiem ci później, teraz chcę tylko wiedzieć, w jaki sposób zbiec im się udało.
— W jaki sposób? Bardzo łatwo! Szeik dobył noża, przeciął ich więzy, zanim miałem czas temu przeszkodzić, a jeńcy zerwali się i uciekli.
— Szeik! Czy może z nimi razem uciekł?
— Nie, został. Siedzi jeszcze na górze, tam, gdzie przedtem.
— Czy powiedział, co skłoniło go do tego czynu?
— Nie, ale tobie chce to powiedzieć. Kiedy ci łajdacy uciekli, wymierzyłem ze strzelby, ażeby ciała ich przeszyć temi trzema kulami; on jednak broń mi odebrał, twierdząc, że lufa przy strzelaniu pęknie. Ustąpiłem, bo nie jest wykluczone, że strzelba popsuta; a w takim razie w rękach mogłaby mi pęknąć. O własne życie wprawdzie nie dbam — ciebie jednak nie chciałem pozbawić mojego towarzystwa i opieki. Dałem za wygraną, i ograniczyłem się do tego, że ci o ucieczce odrazu ze szczytu doniosłem.
— W którym kierunku uciekli?
— Kto w takiej ciemności może rozpoznać kierunek? Uciekli, ale dokąd, to tylko Allah wie. Gdyby szeik nie był przeciął im więzów, siedzieliby jeszcze na górze pod nadzorem moich bystrych oczu, którym nic ujść nie zdoła. Cóż robić! Uciekli. Jestem teraz znowu do twojej dyspozycji, więc powiedz mi, co mam czynić? Czy chcesz, ażebym natychmiast zaatakował łowców?
— Nie, nie! Usiądź sobie gdzie na uboczu i całkiem się do niczego nie wtrącaj. To będzie jeszcze najlepsze. A gdzież jest twoja strzelba?
— Leży na górze.
— Dlaczego jej nie przyniosłeś?
— Nie przyniosłem jej bo prawdopodobnie jest uszkodzona. Zresztą, druzgocące wrażenie głosu mojego większe ci w walce z łowcami korzyści przyniesie, niż sto strzelb.
— Ja ci jednak mimo to najsurowiej nakazuję, ażebyś siedział cicho! Nie chcę ani słyszeć twego głosu ani widzieć tu ciebie dłużej. Idź na górę i siądź tam przy dozorcach wielbłądów! Prawdopodobnie im nie przyniesiesz nieszczęścia.
Chciał się sprzeciwić, lecz odszedłem i zostawiłem go samego. Zmiejsca uszczupliłem nasz oddział o trzech ludzi, których posłałem za Selimem. Obawiałem się mianowicie, aby zbiegowie nie wrócili i nie zabrali nam wielbłądów, bez których ucieczka nie mogłaby się udać. Teraz dopiero znalazłem czas do pomówienia z porucznikiem. I jego także złościła ucieczka jeńców, lecz tego nie można było już cofnąć; również niesposób było myśleć o pościgu. Noc ciemna, a nam potrzeba było ludzi tak bardzo, że nie mogliśmy się wyrzec ani jednej osoby.
Wreszcie noc przeszła; oblężeni nie próbowali nawet po raz wtóry przebić się przez nasz pierścień. Kiedy ciemność zaczęła w dali ustępować przed dniem, zobaczyliśmy zbójców obozujących dokoła namiotów. Z postawy ich wnosić należało, że przez całą noc spodziewali się ataku.
Kto teraz rzucił okiem na sytuację, musiał przyznać, że była dla nas o wiele korzystniejsza. Łowcy mieli wprawdzie lepszą osłonę, ale, pozbawieni strzelb, nie byli już dla nas niebezpieczni, Kazałem sprowadzić Ben Kazawiego, aby z nim pomówić. Na twarzy dowódcy malowała się ponura zawziętość, a kiedy objął okiem obozowisko, zasępił się jeszcze bardziej.
— Cóż ty na to? — zapytałem. — Kto tu ulegnie, my czy wy?
Przypatrzył się naszym ludziom i rzucił potem szukające spojrzenie na wadi — wgórę i nadół.
— Kogo szukają oczy twoje? Czy może Ibn Asla? On jeszcze tu być nie może. A może oglądasz się za mokkademem albo kuglarzem? Oni ci także pomocy nie przyniosą. Nie mają broni ani wielbłądów, a ludzie, których wyślę za nimi, dościgną ich bardzo prędko.
Allah ‘l Allah! Kto poradzi na kismet — mruknął pod nosem.
— Nikt, — odpowiedziałem — a twój kismet, to śmierć.
— Kiedy mam umrzeć?
— Za kwadrans.
— Czy mnie każesz zastrzelić?
— O nie! To byłaby dla ciebie zbyt zaszczytna śmierć. Stryczek każę ci włożyć na szyję, a wielbłąd będzie cię włóczył.
— O Muhammedzie, o Abu Bekrze! Jak może wierny ginąć od stryczka?
— Nie biadaj! Łotr jest łotrem, czy nazywa się muzułmaninem, czy chrześcijaninem, czy poganinem. Otrzymasz słuszną zapłatę.
— Każdy człowiek jest niewolnikiem swojego przeznaczenia i dlatego nie powinieneś winy się we mnie doszukiwać.
— Bardzo łatwo znalazłeś usprawiedliwienie dla siebie, mimo to nie sądź, żebyś w ten sposób rozszerzył pętlicę stryczka, który dla ciebie jest przeznaczony. Masz przed sobą jeszcze tylko dziesięć minut życia.
— Nie bądź tak pochopny, effendi! Daruj mi życie, a ja ci wzamian daruję niewolnice.
— Nie masz prawa darowywać ludzi; oni są tylko własnością Boga.
— To weź nasze wielbłądy!
— Wielbłądy należą już do mnie; wystarczy mi tylko rękę wyciągnąć.
— Więc weź sobie wszystkich moich ludzi i pozabijaj ich, byle mnie puść wolno!
— Człowiecze, tyś nietylko złoczyńca, ale i tchórz, jakich mało. Pomagałeś może w zabijaniu tysięcy biednych murzynów, a sam drżysz, kiedy ci teraz śmierć w oczy zagląda. Czy sobie sprawy z tego nie zdajesz, jaki bezbożny i szatańsko samolubny jest twój projekt? Ażeby jednego nie wydać na zasłużoną karę, mam zabić pięćdziesięciu ludzi? Zgroza mnie przejmuje, kiedy na ciebie patrzę!
— Niech cię przejmuje. Ja chcę żyć, żyć, żyć! Daruj mi życie, a uczynię wszystko czego ode mnie zażądasz!
Ten drab skomlił ze strachu przed śmiercią, jak dziecko. Porwało mnie obrzydzenie. Chcąc już raz skończyć tę niemiłą rozmowę, zapytałem:
— Czy dotrzymasz słowa, gdy go zażądam?
— Przysięgnę ci na wszystko, co chcesz, — odpowiedział, odetchnąwszy swobodniej.
— Dobrze! Będę łaskawszy, aniżeli na to zasługujesz. Przypominam ci, żeś żądał ode mnie, abym cię wydał reisowi effendinie, i jestem gotów życzenie twoje spełnić, jeśli uczynisz to, co ci każę.
— Rozkaż tylko effendi, a będę posłuszny!
— Nie chcę dalszego przelewu krwi. I tak macie już dość zabitych i rannych. Winien temu twój towarzysz, który zdradziecko użył wolności do tego, aby twoich ludzi zachęcić do oporu. Ale niech na tem będzie koniec. Widzisz chyba, że opór wasz daremny. Albo wystrzelamy was z naszych strzelb dalekonośnych, jednego po drugim, albo odważycie się na atak i padniecie od naszych kul, zanim zdołacie nas dosięgnąć nożami. Poddajcie się więc dobrowolnie a przyrzekam wam, że nie zabiorę niczyjego życia, tylko wydam was w ręce reisa effendiny.
Twarz jego rozjaśniła się rychło. Znał słabe strony egipskiego sądownictwa, zwłaszcza tutaj w tych stronach, i zamajaczyła mu w oczach nadzieja, że zdoła się z rąk sędziów wykupić. Być może, że i sprawiedliwość reisa effendiny uważał za przekupną, gdyż odpowiedział natychmiast:
— Przystaję na twoje żądanie!
— A czy twoi ludzie będą ci posłuszni?
— Nie wątpię o tem, gdyż najmniejsze nieposłuszeństwo pociąga u nas za sobą karę śmierci. Bez tej surowości trudnoby było urządzać wyprawy na niewolników.
— W jaki sposób chcesz ogłosić swój rozkaz?
— Puść mnie do nich!
— Tego zrobić nie mogę.
— W takim razie pozwól mi zawołać jednego z ludzi, z którym się porozumię.
— Dobrze, ale to porozumienie musi się odbyć w mojej obecności.
Wspomniałem już pierwej, że nasi żołnierze mieli ze sobą wielki zapas kajdan. Posłałem teraz jednego z nich na górę, ażeby sprowadził je na wielbłądzie. — Na wezwanie Ben Kazawiego przyszedł jakiś człowiek i usiadł przy nim naziemi. Dowódca zawiadomił go o swojem postanowieniu i wytłumaczył mu, z jakich je powziął powodów. Przybysz powstał, przypatrzył mi się wzrokiem ponurym i rzekł:
— Effendi, zabrałeś nam strzelby i możesz nas wystrzelać, jeśli ci się spodoba; wiemy o tem i dla tego ci się poddajemy; pamiętaj jednak o przyrzeczeniu, że wydasz nas reisowi effendinie. Ale nie sądź, że nam życie odbiorą! Takiej przyjemności nie zrobi chrześcijaninowi żaden sędzia egipski. Może zobaczymy się kiedyś jeszcze — wtedy ty będziesz się musiał poddać!
Odszedł, a tymczasem powrócił wysłany po łańcuchy żołnierz, prowadząc za sobą wielbłąda. Ogromny stos łańcuchów złożono na ziemi. Każdy łańcuch miał obrączki na ręce i nogi. Kogo w takie kajdany zakuto, był już dla nas całkowicie pewny, zwłaszcza tu na pustyni, gdzie jeniec nawet w razie ucieczki musiałby umrzeć z głodu i pragnienia.
Łowcy stali dokoła pełnomocnika, a on tłumaczył im coś długo i natarczywie, poczem rozwinęła się między nimi bardzo ożywiona dyskusja. Widocznie na kapitulację nie wszyscy się zgadzali. Wkońcu jednak dali się przekonać i pełnomocnik wrócił z oświadczeniem, że się obóz poddaje. Na widok kajdan, doznał niemiłej niespodzianki i zapytał:
— Tu leżą kajdany żelazne; czy one może dla nas przeznaczone?
— Tak — odpowiedziałem.
— Na to nie możemy się zgodzić!
— A jednak będziecie musieli!
— Nigdy! Jesteśmy ludźmi wolnymi i nie pozwolimy się krępować.
— Wolnymi ludźmi? Znajdujecie się w naszej mocy i ja mam was oddać reisowi effendinie, a ty to nazywasz wolnością?
— Wszystko to prawda, kajdany jednak są niepotrzebne.
— Być może, mimo to jednak każę je wam założyć. Wy transportujecie jeńców męskiego rodzaju zawsze w kajdanach, chociaż, wiecie, że się wam na pustyni nie wymkną. Wzbogacicie więc swoją wiedzę, kiedy na sobie poczujecie, jak to przyjemnie dźwigać na nogach żelaza; cieszcie się, że wam darowałem życie — kajdany jednak żadną miarą nie unikniecie.
— Ludzie będą się wzbraniali je włożyć!
— To mi obojętnie! Kto będzie się opierał, dostanie kulą w łeb.
— Effendi, zastanów się nad tem, że nie jesteśmy jeszcze pojmani, i możemy się bronić!
— Spróbujcie tylko! Jeśli stawicie opór nikt z was nie ujdzie z życiem.
— Więc muszę jeszcze raz przejść na drugą stronę, ażeby to towarzyszom przedłożyć. Jeśli nie wrócę w przeciągu kwandransa, będzie to znakiem, że zamierzamy się bronić.
— A dla mnie będzie to znak, że szukacie śmierci. Gdy upłynie kwandrans, okulawię największych waszych krzykaczy, strzelając do każdego z nich w prawe kolano. Gdy zobaczycie, że celnie strzelam, nie wątpię, że się na kajdany zgodzicie.
Oddalił się z wahaniem; okulawienie strzałami zaniepokoiło go trochę. Kiedy przyszedł do swoich i powiedział im o co chodzi podnieśli wrzask gniewu. Przybliżyłem się o parę kroków, ażeby zapamiętać sobie tych, którzy gwałtownością gestykulacji dowodzili, że najbardziej się sprzeciwiają. Rozwinęła się dyskusja której rezultatem było postanowienie, aby nie ulec bez walki. Widziałem, że przygotowali noże i opatrzyli swoje pistolety.
Tymczasem kwadrans minął. Przyłożyłem wtedy strzelbę do ramienia i wziąłem na cel największego krzykacza. Gdy wypaliłem, podskoczył w górę i padł na ziemię; zdruzgotałem mu kolano. Odpowiedzią na strzał było wściekłe wycie, a jeden z łowców wystąpił naprzód i pogroził mi nożem. Strzelbę miałem znowu gotową do strzału i jemu więc posłałem kulę; padł także trafiony w to samo miejsce, co tamten. Ponowne zdwojone wycia odpowiedziały mi na to, ja zaś nabiłem strzelbę czem prędzej.
Pośrednik cofnął się nieco za drugich, chcąc tem widocznie zaznaczyć, że się z towarzyszami nie zgadza. Zaczął im znowu tłumaczyć, ale przedstawienia jego przyjęto nieprzychylnie, bo jeden z łowców przystąpił do niego i zaczął mu nożem machać przed twarzą. Niedługo groził, bo i jego moja kula powaliła na ziemię.
Teraz już krzyczeć przestali. Widocznie trafność dwóch pierwszych strzałów uważali za czysty przypadek, trzecia jednak kula dowiodła im, że się pomylili, i że ich wszystkich w podobny sposób mogę porazić. Ranni wili się z bólu na ziemi; inni w trwodze oczekiwali, na kogo z nich kolej teraz przyjdzie. Pełnomocnik przemawiał do nich pośpiesznie i natarczywie, a kiedy znowu podniosłem strzelbę, ażeby wymierzyć, wykonał ruch przeczący i zawołał:
— Nie strzelaj, effendi, wstrzymaj się jeszcze chwilę!
— Tylko minutę — odrzekłem, spuszczając strzelbę.
Rzecz dziwna, że tym drabom nie przyszło na myśl ukryć się za namiotami; w każdym razie dałoby im to chwilową przynajmiej zasłonę. Kiedy upłynęła minuta i podniosłem strzelbę, odrzucili broń, a pośrednik zawołał, wznosząc błagalnie ręce do góry:
— Zatrzymaj się! Wszyscy się poddajemy! Nie strzelaj! Nie strzelaj!
— W takim razie przejdźcie na tę stronę, ale pojedyńczo i bez broni! Przy kim broń znajdziemy, ten będzie wisiał.
Przywódca był pierwszy. Przyszedłszy do mnie, powiedział:
Effendi, tyś straszny człowiek, a kule musiał ci lać sam djabeł. Wierzę, że byłbyś nas jednego po drugim okulawił. Wolimy zatem pogodzić się z losem. Oto moje ręce, każ mi założyć kajdany!
Życzeniu jego kazałem natychmiast spełnić. Kiedy już był zakuty, wołał swoich ludzi jednego po drugim, oni zaś przychodzili tak, jak ich wołano, na tę stronę, gdzie otrzymywali kajdanki. Nikt nie powiedział ani słowa, ale spojrzenia ich były tem wymowniejsze. Biada mi, gdybym kiedyś później miał któremu z nich wpaść w ręce. Brzydal przyszedł na ostatku, i on jeden tylko nie zdołał w milczeniu pogodzić się z losem. Mijając mnie, pokazał mi pięść i zagroził:
— Dzisiaj mnie, a jutro tobie! Policzymy się!
— Uważaj, ażebyś wtedy zbytnio nie dostał — odpowiedziałem.
Ranni nie mogli przyjść i musieliśmy udać się do nich. Kiedyśmy się już uporali z łowcami, otworzyły się namioty i oswobodzone niewolnice wybiegły na przeciw nas. Nastąpiła teraz scena, którą wprost trudno pisać.
— Twierdzą ludzie, że piękniejsza połowa rodzaju ludzkiego przewyższa znacznie brzydką pod względem obrotności języka. Nie wiem, czy to zdanie jest zupełnie słuszne, w każdym razie jednak nawet najbardziej zdecydowany przeciwnik tego twierdzenia musiałby przyznać w tej chwili, przynajmniej odnośnie do kobiet Fessarów, że zaiste zdanie to jest słuszne. Sprawność ich ust była iście zastraszająca. Tak nas zarzucono pochwałami i wyrazami uwielbienia, że nikt do słowa przyjść nie zdołał, i bezradni musieliśmy słuchać w milczeniu. Otoczono mnie dokoła a wszystkie niewolnice cisnęły się jedna przez drugą i mówiły do mnie naraz. Każda wołała, piszczała lub śpiewała, przyczem ze sto rąk wyciągnięto do mnie. Rozstawiłem nogi, by stać mocno, jak skała w morzu, ale to nic nie pomogło, gdyż chybotano mnie tam i tam tak że ledwie mogłem utrzymać się na nogach.
— Wyjątek stanowiła jedynie Marba, córka szeika. Stała zdaleka, nie biorąc udziału w tym niewieścim hałasie. Kiedy potem zauważyła, że mnie już to wszystko zaczęło trochę nużyć, wydała przeraźliwy krzyk, na który moje piękne panie ustąpiły natychmiast i stanęły za nią. Potem podeszła do mnie, podała mi rękę, spojrzała na mnie wielkiemi poważnemi oczyma i rzekła:
— A więc to ty jesteś, tak wyglądasz, effendi! Przypatrywałyśmy się tobie i widziałyśmy jak przełamałeś opór naszych dręczycieli. Dziękujemy ci i prosimy, żebyś pozwolił dla uczczenia naszego uwolnienia wykonać „fantazję.“
Beduin namiętnie kocha się w „fantazjach“ i przy każdej sposobności radby je święcić; chętniebym i teraz na podobną zabawę pozwolił, ale te zacne panie potrzebowały z pół dnia przynajmiej, by się odpowiednio ustroić, potem nastąpiłyby korowody, tańce i powracające ustawicznie śpiewy, „lu lu lu lu lu“, któreby nam zbyt dużo drogiego czasu zajęły. Rad nie rad, odpowiedziałem Marbie w ten sposób:
— Bardzo się będę cieszył, jeśli waszą „fantazję“ zobaczę, nie może jednak odbyć się ona wcześniej, aż uwolnienie wasze będzie już przypieczętowane. Nie pochwyciliśmy jeszcze Ibn Asla, a dopóki on wolny, nie możemy myśleć o takiej uroczystości ocalenia.
— Effendi! Przecież ty nie potrzebujesz się go obawiać. Skoro pokonałeś wszystkich jego ludzi, a żadnemu z was nie spadł przytem włos z głowy, z pewnością także i z nim samym uporasz się bez trudu.
— Nie boję się Ibn Asla i mam nadzieję, że i z nim uporam się prędko, choć nie nadejdzie sam, ale z wojownikami. Nie mówiłem ci jednak, że nam umknęli dwaj ważni jeńcy, za którymi bezzwłocznie muszę w pogoń wyruszyć.
— Jeśli tak, to cofam moją prośbę, effendi, ale kiedy wrócisz, pozwolisz nam wykonać korowód chwały i podzięki.
— Wtedy nawet sam chętnie wezmę w zabawie udział. Teraz muszę przedewszystkiem zobaczyć rannych.
Chciałem już odejść, lecz Marba przytrzymała mnie za rękę i rzekła:
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę! Ci ludzie nie zasługują na to, ażebyś się śpieszył do nich. Jeśli zginą z ran swoich, sami temu winni.
— Ale to przecież ludzie!
— Nie, to drapieżne zwierzęta, i, zanim puszczę cię do nich, proszę cię, żebyś mi powiedział, co stanie się z nami i z nimi?
— Was zaprowadzimy do Berberu, skąd znowu reis effendina odeśle was dalej do ojczyzny.
— Ale i ty, effendi, musisz tam z nami jechać, ażeby nasi ojcowie i bracia mogli ci podziękować! A co stanie się z rozbójnikami?
— Oddam ich reisowi effendinie, ażeby ponieśli karę.
— Kto im ją wymierzy?
— Sędziowie kedywa.
Machnęła ręką wzgardliwie i rzekła:
— Znam dobrze sprawiedliwość tych ludzi! Ibn Asl nie obrabował sądu, lecz nasze plemię, a więc nie sąd, lecz nasze plemię powinno sądzić tych rozbójników!
— Twojego życzenia, Marbo, żadną miarą spełnić nie mogę.
— A czy spełni je reis effendina?
— Nie. Prawa nie pozwalają mu na to.
— Jeżeli tak, to prawa są bardzo niesprawiedliwe. Pomyśl tylko, co ci rozbójnicy zrobili! Czy mam ci ich zbrodnie wyliczyć? Jaka będzie jednak kara? Nasze matki i dzieci leżą pozabijane na piaskach pustyni, a co my musiałyśmy znieść w drodze to opowiedzieć trudno. Zasłużyli na srogą zemstę effendi, proszę cię, bądź wobec mnie szczery, i powiedz prawdę! Czy naszym wojownikom będzie wolno się zemścić?
— Nie.
— Dziękuję ci — to dobrze!
Oczy jej zapłonęły groźnie, kiedy wymówiła te słowa, poczem cofnęła się do swych towarzyszek, ja zaś poszedłem do rannych. Z zaciśniętemi zębami znosili cierpienia i nawet nie spojrzeli na mnie, kiedy ich z pomocą Ben Nila opatrywałem. Tam, gdzie w nocy pierwsze strzały padły, leżały cztery trupy, a przy wielbłądach znalazłem kilku ciężko rannych, opatrzonych już przez towarzyszów.
Zkolei chciałem teraz zlustrować namioty, musiałem się jednak zwrócić w inną stronę, gdyż usłyszałem za sobą jakiś nieludzki prawie krzyk. Odwróciwszy się, zobaczyłem Selima, który, wywijając rękami, jak wiatrak, biegł ku obozowi i ryczał:
— Chwała, dzięki, sława i cześć! Zwyciężyliśmy ich! Leżą rozgromieni i zdruzgotani. Plwajcie na tych psów tchórzliwych!
Popędził do jeńców, stanął przed nimi w tej chwili właśnie, kiedy tam nadszedłem, i, chociaż tchu nie mógł złapać, zaczął do nich krzyczeć:
— Nareszcie mamy was, wy niegodni, wy nędzni! Sępy was pożrą, a szakale i hieny rozwloką wasze kości. Potęga mego ramienia powaliła was; a blask mej sławy nałożył wam łańcuchy. Spójrzcie na mnie, a poczujecie drżenie serc waszych na widok bohatera nad bohaterami, największego i najsłynniejszego wojownika z wielkiego szczepu Fessarów!
Wezwanie to odniosło nieoczekiwany przeze mnie skutek, bo oto kobiety poznały Selima, a jedna z nich zawołała w zdumieniu:
Selim el fallah e dżabani! Selim umykacz i tchórz! Skąd on tu się wziął? Czego chce pośród tych mężów walecznych?
Selim zwrócił się do mówiącej i odrzekł, mierząc ją dumnym, wzgardliwym wzrokiem;
— Milcz, córko potwarzy — znam ciebie. Usta twoje są trąbą nigdy nie milknącą, przed którą umyka najmężniejszy z bohaterów. Przypatrz się lepiej, a zobaczysz we mnie Selima, zwycięzcę w wielu bitwach, promienny wzór wszystkich wojowników i przykład dla najwaleczniejszych ludów i szczepów!
Odpowiedzią na te słowa był chóralny śmiech kobiet.
— Śmiejecie się? — zawołał z oburzeniem, długonogi. — Czy wiecie, że ja mogę ukarać raz za to? Czy mam tym rozbójnikom zdjąć kajdany i puścić ich wolno, by powlekli was do niewoli, od której was ocaliłem? Oto ręce moje, którym zawdzięczacie wybawienie. Powinniście je ściskać i całować, a wy zamiast tego, chcecie zaćmić blask sławy i pochodnie czci mojej. Zaśpiewajcie raczej pieśń o moich czynach i chwale bohaterskiej. A ty, effendi, opowiedz tym córkom gadatliwości, kogo mają przed sobą, i nakaż im, aby postać moją otoczyły szacunkiem i poważaniem.
Kiedy się do mnie z tem wezwaniem zwrócił, zapytała kobieta, która przedtem mówiła:
— Effendi, czy ten człowiek należy do twoich? Jak to się stało, że ty temu tchórzowi pozwoliłeś błądzić w swoim cieniu?
— To mój służący — odpowiedziałem.
— Jego sługa, przyjaciel i opiekun — poprawił mnie Selim.
— Co za cud, — zawołała — że widzę ciebie, effendi, razem z Selimem, którego za tchórzostwo z naszego szczepu wypędzono.
— Milcz, puzonie bluźnierstwa. Nie wypędzono mnie, lecz poszedłem pod naporem mego męstwa, by spełniać czyny bohaterskie, do czego nie miałem u was sposobności. Teraz wracam opromieniony stu słońcami zaszczytów, a we wsiach Fessarów postawią kiedyś pomniki, aby imię moje przekazały potomności.
Odwrócił się i odszedł w postawie tak dumnej, jakby naprawdę był drugim Cydem lub Bajardem.
A zatem wypędzono go! Było mi żal, że te niewiasty w oczy mu to powiedziały, ale sam sobie musiał winę przypisać, gdyż niepotrzebnie krzyczał.
Teraz należało przedewszystkiem puścić się w pogoń za mokkademem i muza’birem, a nikomu nie mogłem tego zadania powierzyć. Obecność moja była wprawdzie potrzebna także tutaj w obozie, lecz sądziłem, że mogę się zdać na porucznika. Kiedy mu powiedziałem o swoim zamiarze, wydłużyła mu się twarz i odpowiedział:
— Effendi, przyznaję otwarcie, iż wolałbym, żebyś został. Prowadzić tak wielu jeńców, a przytem czuwać nad sześćdziesięciu kobietami, — to na moje siły trochę za trudne!
— Przecież jeńcy zakuci, a kobiety posłuchają cię chętnie. Nic złego spotkać cię nie może.
— Trudno przewidzieć, co się stać może. Z jedną kobietą nieraz już kłopot wielki, a tutaj mam ich coniemiara. Effendi, nie rób mi przykrości i nie obarczaj mnie tylu babami! Zresztą, i tak nie wiem, jaką drogą mam je prowadzić.
— Oczywiście, przez Bir Murat, dokąd zwrócili się także zbiegowie. Wiedzą oni, że Ibn Asl stamtąd nadejdzie, więc śpieszą naprzeciw niego, gdyż tylko w ten sposób mogą uniknąć śmierci z pragnienia.
— Więc ty pojedziesz za nimi naprzód, a ja mam iść za tobą?
— Tak.
— Jeśli jednak nie spotkasz się z Ibn Aslem, a on natknie się na nas?
— To i cóż z tego? Czy nie masz dość żołnierzy ze sobą? Jemu towarzyszyć będzie najwyżej czterech do pięciu ludzi.
— Ja się też wcale nie boję, W ostatecznym razie zrobię krótki proces i każę ich wszystkich powystrzelać — ale kobiety, kobiety, te mnie niespokoją!
— Nie pojmuję, dlaczego. Powsadzasz je do tachtirwanów, i odjedziesz. Czego się niepokoisz? Jeńców każ poprzywiązywać do wielbłądów i dalej w drogę.
— Więc oni mają jechać?
— Oczywiście! Gdyby musieli iść piechotą, dostałbyś się do Bir Murat dopiero za dwa dni. Jeśli pojadą, to już najbliższej nocy przybędziesz na studnię.
— A ty effendi, z kim się w drogę wybierzesz?
— Wezmę ze sobą Ben Nila.
— Czy to wystarczy, jeśli się spotkasz z Ibn Aslem?
— Aż nadto! Ufam sobie o tyle, że nawet sam wziąłbym na siebie jego i jego ludzi. Przedewszystkiem, zależy mi teraz na schwytaniu zbiegów, więc spróbuję się przekonać, czy ślady będzie można odszukać.
Obóz nasz, z którego uciekli, leżał na północnym brzegu wadi, mimo to wszedłem na południowy stok, gdyż Bir Murat leży w stronie południowej, a nie wątpiłem, że tam właśnie zbiegowie podążyli. Dostawszy się na górę, puściłem się najpierw wprost na puszczę, potem zaś zwróciłem się na prawo, ażeby, idąc równolegle z wadi, zbadać piasek. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem istotnie ślady wiodące z wadi na pustynię. Wróciłem jeszcze raz do obozu.
Kiedy wczoraj widziałem, jak bito Marbę, postanowiłem oburzony ukarać Ben Kazawiego i brzydala, skoro tylko dostaną się w moje ręce. Właśnie teraz postanowiłem zamiar ten wykonać, Kiedy jednak zszedłem ze wzgórza w dolinę, zauważyłem w obozie jakieś poruszenie, którego przyczyny nie mogłem narazie dociec. Kobiety wykrzykiwały z radości, a wśród ich gwaru grzmiał, gniewny głos porucznika. Pośpieszyłem czem prędzej nadół. Kiedy dostałem się na dno wadi, i porucznik mnie zobaczył, podbiegł ku mnie i zawołał już zdaleka:
— O, effendi! Patrz, co one zrobiły! Ja temu zupełnie nie winien!
— Co się stało?
— Nie zdołałem temu przeszkodzić stało się to zbyt nagle... I pocóżeś ty się oddalał!?
— Więc powiedz wreszcie, co się stało?
— Zamiast odpowiedzi, biadał dalej:
— I ja mam z temi kobietami ruszyć sam przez pustynię! To była sprawka jednej, a co będzie, gdy wściekłość ogarnie wszystkie?
— Człowiecze, odpowiadaj-że na moje pytanie! Chcę wiedzieć, co się stało!
— Morderstwo, morderstwo, podwójne morderstwo! Chodź i popatrz!
Wziął mnie za rękę i zaciągnął tam, gdzie żołnierze i kobiety tworzyły krąg dokoła jeńców. Kiedy nadszedłem, otworzyło się koło, a, wszedłszy do środka, zobaczyłem Ben Kazawiego i brzydala, leżących w kałuży krwi.
Wszyscy zamilkli i oczy zwróciły się na mnie. Teraz już domyśliłem się wszystkiego i zacząłem szukać wzrokiem Marby. Stała wpobliżu z zakrwawionym nożem w ręku, a, patrząc na mnie zuchwale, zawołała:
— Ukarz mnie, effendi! Oni mnie bili, a, krwawe pręgi można tylko krwią obmyć. Nie chcecie wydać ich mojemu plemieniu, więc odbyłam sąd sama. Z tamtymi zrób, co ci się podoba, ale ci dwaj musieli bezwarunkowo należeć do mnie. Powtarzam, ukarz mnie!
Zbliżyła się i podała mi nóż.
— Czyja to własność? — zapytałem.
— Moja — odrzekł Ben Nil.
— Wyrwała ci go?
— Nie, effendi; poprosiła, abym jej pożyczył; ja sam więc jej go dałem.
— Czy powiedziała ci, na co jej nóż potrzebny?
— Nie taiła swego zamiaru, mimo to dałem jej to, czego żądała, gdyż szanuję prawo pustyni. Ci złoczyńcy zasłużyli stokrotnie na śmierć. Sędzia weźmie pieniądze, a ich puści wolno. Hoże niektórzy z nich otrzymają kije, ale resztę z pewnością zamkną tylko na jakiś czas do więzienia, i na tem skończy się wszystko. Mokkadem i muza’bir przepadli dla mnie, bo opierałeś się mojej zemście. Byłbym ich zabił, i oko Allaha cieszyłoby się, gdyby tych dwu łotrów na ziemi nie widziało. Tymczasem uciekli, i kto wie, czy nam się uda ich jeszcze raz schwytać. Oto skutki twoich względów dla ludzi, których raczej bez miłosierdzia należałoby tępić. Jeśli Marbę ukarzesz, ukarz także i mnie, bo i ja jestem współwinnym przelanej krwi tych złoczyńców!
Stanął obok dziewczyny, Cóż miałem począć? Sprawa sama przez się nic mnie nie obchodziła, a nawet zdawało mi się, że ta krwawa zemsta wpłynie pod pewnym względem dodatnio na resztę jeńców. Podszedłem więc do Ben Nila, oddałem mu nóż i rzekłem:
— Sąd o tem, czy jesteście winni, składam w ręce Allaha. Niechaj on was osądzi; ja się do tego nie mieszam.
Usłyszawszy moje słowa, podniosły kobiety radosne okrzyki, natomiast jeniec, który był pośrednikiem między mną a zbójcami, zawołał z gniewem:
— To wiarołomstwo i zdrada, effendi! Przyrzekłeś nam, że nas nie pozabijasz, tylko wydasz reisowi effendinie. Ta dziewczyna popełniła podwójne morderstwo, a ten chłopak pomagał jej w zbrodni. Żądam, ażeby oboje zostali ukarani. Życie za życie, krew za krew — oto jest prawo pustyni. Ponieważ wy powołujecie się na nie, musimy żądać go także dla siebie!
— Milcz! — rozkazałem. — Dotrzymam słowa, o ile to w mojej mocy, ale nie odpowiadam za to, co się stanie poza mojemi plecyma i wbrew mojej woli. Ben Kazawi i tamten drugi bili Marbę, i chcieli zabić Ben Nila zapomocą zatrutej strzały. Prawo pustyni wyznacza za jedno i za drugie śmierć. Zginęli, a więc sprawiedliwości stało się zadość. Narazie to tylko ustępstwo mogę wam zrobić że zabitych każę pochować w pozycji siedzącej z twarzą zwróconą ku Mecce, a onbaszi odmówi nad zwłokami przepisane sury.
Porucznik Wzbraniał się teraz jeszcze bardziej, niż przedtem, przyjąć na siebie odpowiedzialność za transport kobiet. Bał się, żeby Beduinki nie zażądały śmierci reszty jeńców, i czuł się za słabym na wypadek buntu tych „djablic“, jak je nazwał. Udało mi się jednak rozwiać te obawy i, nie tracąc czasu, kazałem Ben Nilowi osiodłać nasze wielbłądy. Selim chciał także jechać z nami, lecz odmówiłem jego prośbie. Zostawiłem wczoraj w obozie dalekowidz, więc wyszedłem na górę, żeby go zabrać. Nie mając właściwie do tego żadnego powodu, spojrzałem przez szkła w kierunku, w którym udali się mokkadem i muza’bir. Daleko ku południowemu zachodowi coś błyszczało, jakby wyschłe bagno słone. Nie zwracając na to uwagi, zabrałem się do powrotu, a kiedy mijałem jakiś stożek skalny, zobaczyłem w oddali u samego wejścia do wadi, dwóch ludzi, którzy na wielbłądach do wąwozu wjechali, ale na widok obozu cofnęli się czem prędzej za skałę. Zatrzymałem się i w tamtą stronę zwróciłem lunetę. Za chwilę ukazał się moim oczom człowiek, idący pieszo. Przezornie przyciskał się do skały i patrzył ku nam z wielką uwagą. Choćbym nie widział twarzy, poznałbym go po bogato złotem wyszywanem ubraniu. Co za niespodzianka! Był to reis effendina.
Odległość między nami wynosiła z tysiąc kroków. Wołania nie byłby słyszał, zbiegłem więc nadół ku miejscu, gdzie stał. Zobaczył mnie i, poznawszy, wyszedł naprzeciw.
— O, to dobrze, effendi! — zawołał zdala.Sądziłem już, że mam przed sobą łowców niewolników.
— Tak też jest rzeczywiście — odpowiedziałem, podając mu rękę. — Schwytaliśmy ich.
— A niewolnice?
— Są także.
Allah ‘l Allah, effendi, jestem tem zdumiony w najwyższym stopniu! W jaki sp osób zdołałeś ich schwytać? Gdzie spotkałeś porucznika?
— W Korosko.
— Słusznie zatem przypuszczałem, że tam ciebie zastanie. W jakiż sposób trafiliście na zbójców?
— Zaraz ci to opowiem. Powiedz mi jednak wprzód, gdzie są twoi ludzie, bo chyba przecież nie jesteś tu sam?
— Żołnierzy moich zostawiłem za skałą. Sam pojechałem naprzód. Zobaczyłem obóz i, sądząc, że mam przed sobą rozbójników, cofnąłem się czem prędzej i zsiadłem z wielbłąda, ażeby obserwować was ukradkiem. Tymczasem szczęśliwie natknąłem się na ciebie. Opowiem ci później, co mnie tutaj przywiodło; teraz chodźmy przedewszystkiem do obozu.
Na okrzyk reisa effendiny wysunęli się z za skały żołnierze. Było ich może więcej niż czterdziestu, dobrze uzbrojonych, na smukłych wielbłądach. Na ich czele udaliśmy się teraz do obozu.
Moi dotychczasowi podwładni, zobaczywszy swojego władcę, przywitali go głośnemi objawami radości.
Żołnierze zmieszali się z sobą, witali się i ściskali serdecznie, i zaczęli sobie nawzajem opowiadać przygody, jakie przeżyli. Reis nie troszczył się z początku wcale o jeńców, ani o uwolnione kobiety. Musiałem z porucznikiem i starym onbaszin siąść obok niego, gdyż chciał przedewszystkiem dowiedzieć się o przebiegu całej sprawy. Zostawiam opowiadanie porucznikowi i onbasziemu, którzy tak się rozpływali w pochwałach dla mnie, że musiałem im wciąż przerywać.
Upłynęła prawie godzina, zanim opowiedzieli wszystko, gdyż żadnego, nawet najdrobniejszego szczegółu nie chcieli minąć. Kiedy się reis już o wszystkiem dowiedział, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Zdawało mi się, że cię znam, a tymczasem nie znałem cię wcale effendi. Byłem pewny, że dam w tobie moim ludziom dobrego doradcę, ale nie spodziewałem się, żebyś był tak chytrym i przebiegłym dowódcą. Muszę przyznać, że to, co słyszę, przechodzi wszelkie moje oczekiwania. Myślałem, że będę musiał walczyć z rozbójnikami, a tu tymczasem bez walki wszystko zrobione.
— A zatem wiedziałeś, że zastaniesz ich tutaj? Od kogo?
— Wśród moich ludzi był zdrajca, członek Kadirine, który...
— Masz na myśli Ben Meleda?
— Skąd ty go znasz?
— Bo to on doniósł mokkademowi o twoim planie.
— Otrzymał już za to nagrodę. Wygadał się przed kolegą, a tamten o wszystkiem mi doniósł. Dowiedziałem się więc, że mokkadem i muzabir udali się do tego wadi, ażeby spotkać Ibn Asla. Zarekwirowałem zatem czem prędzej wielbłądy, i ruszyłem w drogę, zdrajca zaś otrzymał taką bastonadę, że nie przyda się już na nic Kadirine. Jechaliśmy dziś przez całą noc i szukaliśmy studni, aż znaleźliśmy wreszcie ją i ciebie.
— Dzięki za to Allachowi! — westchnął porucznik. — Ponieważ sam przybyłeś, spada mi z głowy troska o te kobiety. Wolę walczyć ze stu nieprzyjaciółmi, aniżeli transportować sześćdziesiąt djablic. Ta Marba kłuje nożem dokoła siebie, jak dziki Sudańczyk. Jest najmłodsza i najpiękniejsza z tych wszystkich niewolnic; jakież w takim razie muszą być starsze? Nie potrafiłem przeszkodzić morderstwu.
— Ja sam nie byłbym mu przeszkadzał. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia, — rzekł reis effendina poważnie, używając zwykłego swego hasła. — Teraz wiem wszystko i chcę przypatrzeć się obozowi i ludziom.
Poszedł z nami do namiotów, przed któremi siedziały kobiety. Dowiedziały się już kto to jest i czekały niecierpliwie, jak się wobec nich zachowa. Jeszcze niepokoiło je zamordowanie Ben Kazawiego i brzydala. Podniosły się; i reis spojrzał na nie wzrokiem przychylnym, ale poważnym. Pokazałem mu Marbę, a on przystąpił do niej i zapytał:
— To ty zabiłaś dwu ludzi?
— Przebacz, panie; effendi także przebaczył.
— Nie mam nic do przebaczenia, gdyż postąpiłaś sprawiedliwie. „Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia“. Wszystko, co wam zrabowano, otrzymacie, o ile się tylko znajdzie. Dam wam dwudziestu żołnierzy, a ponieważ effendi was uwolnił, on poprowadzi waszą karawanę.
Odwrócił się i poszedł do jeńców. I oni już posłyszeli, że przybył do obozu reis effendina, wiedzieli więc, że los ich rozstrzygnie się niebawem. Przebiegł powoli ich szeregi surowym i ponurym wzrokiem. Posiadał różne nadzwyczajne pełnomocnictwa, i przyznam się, że sam byłem ciekawy, co postanowi. Musiałem mu pokazać pośrednika, do którego zwrócił się ostro:
— Odpowiesz mi w imieniu wszystkich. Czy Ibn Asl jest waszym wodzem?
— Tak.
— Wy to uprowadziliście córki Fessarów?
— Tak.
Oba te „tak“ nie brzmiały jakoś tak pewnie, jak wtedy kiedy mnie odpowiadał. W całem zachowaniu się i w postawie emira było coś takiego, co nie budziło zbytnich nadziei i wykluczało długą odpowiedź, lub mowę obronną?
— Zabiliście przytem wielu ludzi? — brzmiało trzecie pytanie.
— Tak... niestety... nie można było inaczej... — wyksztusił.
— Potem, kiedy ten effendi zażądał, abyście się poddali, groziliście mu, że dzisiaj na was, a jutro na niego kolej przyjdzie?
— Tak.
— Według jakiego prawa chcecie być osądzeni? Czy według prawa pustyni, czy według mego prawa?
— Według twego — odrzekł, odetchnąwszy nieco lżej:
— Usłyszysz mój wyrok, który też zaraz będzie wykonany. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia.
Odwrócił się, pociągnął mnie za sobą i spytał:
— Effendi, jakbyś ty ich ukarał?
— Sądownie.
— Ja teraz jestem sędzią. Otrzymałem prawo wydawania wyroków, zarówno jak ich wykonywania, chciałbym jednak usłyszeć twoje zdanie. Czy zasłużyli na śmierć?
— Tak, ale zważ, że Bóg jest miłosierny.
— Allach jest miłosierny, więc niech nim będzie i dla nich, Ty jesteś chrześcijaninem i chętnie zwracasz oczy w górę ku wiecznej łasce. Ja muszę być przedewszystkiem sprawiedliwy i...
— Czekaj, co to? — przerwałem. — Tam na górze leży jakiś człowiek!
Przy tych słowach, „w górę ku wiecznej łasce” podniósł reis effendina rękę ku niebu. Oko moje zwróciło się mimowoli w tym kierunku i ujrzałem twarz wysuniętą poza krawędź skały. Kiedy spojrzałem w górę, znikła natychmiast
— Człowiek? — zapytał. — Ktoby to mógł być? Może muza’bir, albo mokkadem?
— Nie, ci dwaj nie zbliżą się tutaj. Ale na krótko przed twojem przybyciem widziałem na widnokręgu biały punkt, który wziąłem za błyszczącą kałużę soli. Może to był człowiek w białym burnusie?
— To śpiesz na górę i przypatrz mu się! Niech z tobą idzie Ben Nil, bo rozumny i odważny, i możesz się zdać na niego.
Zawołałem Ben Nila, wziąłem strzelbę i poszedłem, jak mogłem najprędzej na górę. Nie wątpiłem, że podsłuchujący zauważył, i że pewnie będzie umykał. To też posłałem Ben Nila po nasze hedżiny, ażeby w razie potrzeby zarządzić pościg. Przyszedłem na górę właśnie w chwili, kiedy nieznajomy wsiadł na wielbłąda i odjechał. Miał na sobie czysty burnus, a i wielbłąd jego był tej samej barwy. Chciałem strzelić do zwierzęcia, aby jeźdźca pochwycić, lecz moje oko znawcy wypłatało mi figla. Kiedy wzrok padł na wielbłąda, kiedy zobaczyłem jego kształty i ruchy, wpadłem w taki zachwyt, że zapomniałem o strzelaniu. To był hedżin! Dziesięć takich jak mój, nie dorównałoby jego wartości. Stałem ze strzelbą gotową do strzału a kiedy wreszcie zapanowałem nad podziwem, jeździec oddalił się już tak daleko, że kula nie mogła go dosięgnąć. Odwrócił się jeszcze i wywijał ku mnie szyrderczo strzelbą.
Zdawało mi się, że upłynęła godzina, zanim Ben Nil sprowadził wielbłądy. Wsiedliśmy na nie i popędziliśmy za jeźdźcem. Rozwinęliśmy największą szybkość, ale napróżno. Już po upływie dziesięciu minut nabrałem przekonania, że nie zdołamy doścignąć białego jeźdźca. Odległość między nami rosła z każdym krokiem, postać jego zmniejszała się coraz bardziej, a kiedy już wyglądał na widnokręgu, jak biały punkt, wielkości orzechu laskowego, powstrzymałem wielbłąda, by wrócić do wadi. Ben Nil uczynił to samo, ale gdybyśmy byli wiedzieli, kim był ten jeździec, nie darowalibyśmy sobie tak łatwo jego ucieczki.
Przybywszy w pobliże wadi, usłyszałem jakiś głuchy odgłos, wydobywający się z głębi. Brzmiało to jak grzmot, tylko nie tak silnie. Czyżby to był ogień karabinowy? Chcąc zejść w dół z wielbłądami, musieliśmy zatoczyć łuk, poczem wąską szczeliną między skałami, niby rynną, zjechaliśmy na dno wąwozu.
To, co teraz ujrzałem, krew mi w żyłach ścięło. Wszyscy łowcy niewolników, z wyjątkiem jednego, leżeli pod skałą długim szeregiem martwi, a naprzeciw nich stał jeszcze szereg żołnierzy, którzy dokonali egzekucji. Emir i porucznik zajęci byli badaniem zastrzelonych, czy w którym z nich nie zostało jeszcze czasem życia. A zatem ów grzmot, który przedtem słyszałem, to była salwa.
Reis effendina, widząc mnie nadchodzącego, przystąpił do mnie, wskazał na trupy i rzekł:
— Oto leżą ci, którzy nie chcieli, żeby ich sądzić według prawa pustyni. Przypuszczali, że się ocalą w ten sposób, lecz ja przybyłem tu, ażeby karać, ażeby wykonać sprawiedliwość, nie zaś poto, żeby tym mordercom dać możność wykupienia się złotem z rąk naszych sędziów.
— Dlaczego jednak wszystkich kazałeś stracić? — zapytałem, nie mogąc się oprzeć uczuciu zgrozy. — Mogłeś wszak ukarać uwodzicieli, a z uwiedzonymi postąpić łagodniej.
— Tak? Mogłem to uczynić? — spytał z zawziętym uśmiechem. — Czy sądzisz, że tu byli rzeczywiście uwiedzeni i uwodziciele? W takim razie nie znasz stosunków, albo, jako chrześcijanin, przywykłeś szukać w każdym wypadku choćby pozornych powodów do miłosierdzia. „Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia;” wedle tego hasła mam działać. Uprzytomnij sobie to wszystko, co te potwory już popełniły i co mają na sumieniu. Pomyśl o zatwardziałości serc i nikczemności ich dusz! Wstydziłbym się tylko, gdybym się wobec nich miłosiernym sędzią okazał. Łowców niewolników należy bezlitośnie tępić mieczem, nożem i kulą. To idzie znacznie prędzej, Allah zaś nie gniewa się na mnie za to, że staram się przez niezłomną sprawiedliwość uzyskać rychlej to, co łagodnością zdobyłoby się dopiero po wielu wielu latach, a może nigdy. Czy przyznajesz mi słuszność, czy nie?
— Tak, przyznaję, gdyż chrześcijaństwo uczy nietylko miłości, lecz i sprawiedliwości. I u nas karzą zbrodniarza, ale zawsze liczą się także z możliwością poprawy.
— Taki Ibn Asl nie poprawi się nigdy. Ze względu na ciebie, nic ci przedtem o moim zamiarze nie powiedziałem i kazałem wykonać egzekucję w twej nieobecności. Tylko najmłodszego zostawiłem, ażeby opowiedział Ibn Aslowi, co się stało. W ten sposób wszędzie, gdzie tylko znajdują się łowcy niewolników, rozejdzie się wieść o niezłomnej surowości mojej, a strach przede mną może tyle zdziałać, co ja sam.
— Nacóż posyłać tego człowieka za Ibn Aslem, skoro jego samego wkrótce pochwycimy.
— Czy jesteś istotnie taki pewny, że go schwytamy? Nie uważam tego za rzecz zbyt trudną, chociaż o tem, co się tu stało, zawiadomią go wkrótce.
Odpowiedziałem mu o białym jeźdźcu. Wysłuchał opowiadania z nadzwyczajną uwagą, a gdy skończyłem, spytał z ogromnem zaciekawieniem:
— Czy wiesz na pewno, że ten hedżin był biały? Może jasno-szary?
— Nie, był taki biały, jak siwa klacz z Dżebel Tumtum el Mukkeny.
— A jeździec miał biały burnus?
— Całkiem jasny haik z kapturem założonym na głowę.
— Jego twarzy nie widziałeś?
— Kaptur zakrywał mu tylko czoło, mimo to nie mogłem dobrze rysów twarzy rozpoznać, gdyż oddalenie było znaczne.
— Miał brodę?
— Tak jest, gęstą, czarną brodę.
— A jego postawa?
— Nie był wysoki, lecz barczysty.
— Nieba! To on był, on sam!
— Kto?
— Ibn Asl. Opis twój zgadza się całkowicie z jego wyglądem, a wielbłąd jego słynie daleko i szeroko. Jest to śnieżysty hedżin z Dżebel-Gerfeh, któremu żaden na świecie nie dorówna. Jest wytrwały jak wilgoć pory deszczowej, a szybki jak strzała, i żaden inny hedżin nie zdoła go dopędzić.
— O biada! Więc miałem tego człowieka przed sobą i nie zdołałem go pojmać. Tak jest, tak, z pewnością. To on był tutaj. Co za odwaga!
— O ile cię znam, odważyłbyś się na to samo. Zresztą, nosi on nazwę el Dżazuhr Odważny. Był pewnie w drodze tutaj i spotkał mokkadema i muza’bira, którzy wam umknęli. Opowiedzieli mu, że napadliście na karawanę, on zaś odesłał ich ze swoimi towarzyszami dalej, a sam przybył do wadi, by się naocznie o wszystkiem przekonać. Przypatrzył nam się i zrozumiał, że nie odbierze już niewolnic. Wrócił więc, by pomyśleć nad jakiemś nowem łajdactwem.
— Które jednak możemy udaremnić. Choćby jego wielbłąd był naprawdę tak szybki, jak mówisz, Ibn Asl ma ze sobą ludzi, którzy nie mogą jechać tak szybko. Kilku z nich będzie nawet musiało jechać po dwu na jednym wielbłądzie, ponieważ n. p. zbiegowie nasi szli pieszo. Kto wie, czy nam jeszcze w ręce nie wpadnie, i gotów jestem zaraz ruszyć za nim w pościg.
— Nie wątpiłem, że taką ochotę okażesz, ale to niepotrzebne; zresztą, musisz niewolnice odprowadzić do domu.
— W takim razie ty za nim pośpiesz!
— I ja narazie dam temu spokój. Niebawem jednak będę w Chartumie i pochwycę go tam, albo gdzieś w tamtych stronach.
— Pytanie jednak, czy go tam znajdziesz, bo, ostrzeżony przez swoich, będzie bardzo uważał, aby ci w ręce nie wpaść.
— Przypomnij sobie Turka Murada Nassyra. Chce siostrę swoją dać Ibn Aslowi za żonę. W tym celu udaje się do Chartumu, gdzie ma się spotkać z przyszłym swoim szwagrem. Jeśli go tylko nie spuszczę z oczu, obaj wpadną w ręce.
— A czy jesteś pewny, że Murad Nassyr zamiarów twoich nie przejrzy i planu swojego nie zmieni?
— Nie troszcz się o to. Wierz mi, że i ja umiem być ostrożnym i przebiegłym. Jedź więc śmiało do osady Beni Fessarów, gdzie zbierzesz plon swoich czynów. Gdy powrócisz do Chartumu, dowiesz się, że błędu nie popełniłem.
— A gdzie cię tam zastanę?
— Na statku, a gdyby go tam nie było, dowiesz się od reisa el mina[6], gdzie się znajduję.
— Oczywiście, w razie potrzeby, mogę się z tem pytaniem zwrócić także do którego z wyższych urzędników?
— Nie, gdyż u żadnego z nich nie będę. Ponieważ kiedy wyposażył mnie w nadzwyczajne pełnomocnictwa, jestem tym ludziom niemiły. Zdaję się zwykle na siebie samego, zupełnie tak, jak ty. I ty także rzadko kiedy zwracasz się o interwencję do zastępcy swego kraju.
Miał słuszność, bo kiedy tylko mogę dopiąć czego samodzielnie, nigdy się do nikogo o pomoc nie zwracam. — Było więc rzeczą postanowioną, że miałem córy Fessarów odprowadzić do domu, mając przy sobie dwudziestu żołnierzy reisa effendiny, jako eskortę.
Co za radość była między kobietami, kiedy wydałem rozkaz, ażeby się przygotowano do drogi. Ben Nil ruszał, oczywiście, ze mną; nie obszedłbym się bez niego. Selim natomiast zupełnie nie był mi potrzebny i miał jechać z reisem effendiną. Kiedy, przez żart, wezwałem go, aby osiodłał swego wielbłąda, odpowiedział:
— Effendi, pozwól mi udać się do Chartumu! Beni Fessara, do których dążysz, nie są godni ujrzenia u siebie najwaleczniejszego z bohaterów. Będzie ci wprawdzie brak mojej obrony, ale będę się modlił do Proroka, żeby czuwał, nad tobą i żeby jak najrychlej wrócić ci do mnie pozwolił. Jeżeli się to stanie, nieopisana będzie radość twoja i moja — — —

∗             ∗



Kordofan, ten bardzo szczególny kraj, był oddawna terytorjum przejściowem dla szczepów wędrownych. To też ludność była jeszcze przed zdobyciem go przez Mehemeda Ali niezwykle mieszana. Wnieśli tu następnie Fellaci Baszybożucy wice króla krew niemal wszystkich plemion małoazjatyckich. Grecy, Lewantyńcy, Ormianie i Arnauci zmieszali się z czarnemi plemionami Południa, a wśród nich żyją znowu potomkowie nomadów czystej krwi, którzy przedostali się tu z Hedżasu.
Kordofan jest krajem sudańskim. Ponieważ słowo „Sudan“, używane już w wiekach średnich, słyszy się teraz tak często, nie zawadzi krótkie objaśnienie. Właściwa nazwa brzmi: Beled es Sudan. „Beled“ znaczy tedy kraj, „es“ rodzajnik, a „sudan” jest spaczonem słowem „awad“ czarny; w liczbie mnogiej „sud”. Beled es Sudan znacz tedy Kraj Czarnych. Akcent kładzie się nie na pierwszej, jak to często się słyszy, lecz na ostatniej zgłosce.
Kraj ten tworzy w części północnej i zachodniej ogromną sawanę podobną w suchej porze roku do pustyni, lecz pokrywającej się w porze deszczowej bujną roślinnością. Przez szerokie, trawiaste przestrzenie ciągną się tu i ówdzie lasy mimozowe. Na tej sawanie znajduje się około sto studzień. Wędrowne plemiona pasą tam w porze deszczowej swoje trzody, a z nastaniem pory suchej wyruszają do innych miejscowości.
Spotyka się tu dość często strusie i ptaki rozmaitego gatunku, dalej żyrafy i olbrzymie trzody antylop.
W południowej części kraju grunt, bardziej gliniasty, zatrzymuje wodę i dlatego spotyka się tu iście podziwu godna, roślinność. Palmy, kasje, adanzonje i tamarindy pokrywają olbrzymie przestrzenie. Na żyjącą tu zaś zwierzynę polują lamparty i pantery, a niezbyt rzadko słychać głos lwa.

Wadi Melk zalicza się już do Kordofanu, a ponieważ znajdowaliśmy się między niem a Es Safih, mieliśmy więc Nubię za sobą. Odebrane Ibn Aslowi porwane przez niego Beduinki odprowadziłem do ich ojczyzny do Bir es Serir pod eskortą dwudziestu żołnierzy, Krewni kobiet i dziewcząt przyjęli nas z radością, ugościli obficie i obdarzyli. A gdyśmy wyruszyli, towarzyszyli nam aż do końca drugiego dnia drogi. Potem staraliśmy się dostać jak najkrótszą drogą do Chartumu, gdzie miałem oddać żołnierzy komendantowi ich, reisowi effendinie.
Sawana zieleniła się jeszcze, albowiem nie było to zbyt długo po upływie pory deszczowej. Gdybym nie siedział na hedżinie, lecz na koniu, łatwo mogłoby mi się wydać, że jadę przez amerykańską prerję. W suchej porze roku, gdy zeschną trawy, trzeba obierać drogę, wiodącą szlakiem studzien, ale teraz było to zbyteczne. Wędrówki od studni do studni zajmują dużo czasu, a z drugiej strony zwierzęta, mając soczystą paszę, nie potrzebowały wody; dla nas zaś były wory napełnione. Mogliśmy tedy jechać prosto, dopóki zapas wody się nie wyczerpał, i to nie zmuszało nas do szukania studni. W ten sposób dostaliśmy się o cały dzień wcześniej do Bir Aczan. Znaczy to „Studnia Spragniona“, ponieważ w suchej porze niema w niej wody. Teraz jednak było aż nadto, by napełnić wory na nowo. Studnia leżała na równinie, nie zaznaczona ani kawałkiem skały ni drzewem. Nie byłbym jej znalazł z pewnością, gdyby mi nie dano rozumnego przewodnika, który miał nas zaprowadzić do Chartumu, i znał okolicę równie dobrze, jak wady swojej długiej arabskiej flinty.
Ta flinta była jego największą boleścią, a jednak miłował ją widocznie nad wszelką wiarą miarę. Miał ją zawsze w ręku i chętnie o niej mówił. I teraz, kiedy siedział ze mną na krawędzi studni, trzymał ją w czułych objęciach, przesunął po niej przychylnym wzrokiem i powiedział:
— Widziałeś już kiedy taką robotę, effendi? Czy to nie jest godne podziwu?
Kolba ta była wykładana kością słoniową a rysunek tworzył figurę zupełnie dla mnie niezrozumiałą. Odpowiedziałem zatem:
— Ależ z wszelką pewnością, rzecz istotnie wspaniała! Ale co ten rysunek ma przedstawiać?
— Co ma przestawiać? — zdziwił się. — No, proszę! Czyż nie widzisz tego sam?
Podsunął mi kolbę pod nos i zagadnął:
— No, przypatrz się dokładnej i powiedz, co to?
Starałem się jak mogłem, odgadnąć, ale daremnie: To nie było ni pismo ani obraz, to nie było — nic!
— Jesteś ślepy! — rzekł. — Oby Allah rozjaśnił oczy twoje! Ponieważ jednak jesteś chrześcijaninem, nic dziwnego, że nie poznajesz tej figury. Wierny muzułmanin zobaczy na pierwszy rzut oka, co to ma znaczyć. Czyż nie poznajesz, że to głowa?
— Głowa? Ani śladu! Możnaby to chyba uważać za bezkształtną głowę hipopotama — zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Nie? Allah, Wallah, Tallah! Toż to głowa samego proroka mieszkającego we wszystniebiosach!
— Nie może być! Przecie tu nie widać żadnej głowy! Gdzież jest naprzykład... nos?
— Niema go effendi, prorok nie potrzebuje nosa. Jest on teraz najczystszym duchem i sam składa się z dziesięciu tysięcy zapachów.
— A gdzież są usta?
— Niema ich, ponieważ prorok ust niepotrzebuje; mówi do nas przez koran.
— Oczu także nie widzę...
— Na co mu oczy, skoro nie potrzebuje nic widzieć, gdyż w obliczu Allaha wszystko jest jasne.
— Uszu także szukam napróżno...
— I nie znajdziesz, bo ich niema. Prorok nie potrzebuje słyszeć naszych modłów, ponieważ sam przepisał nam dokładnie ich słowa.
— W takim razie powinna być przynajmiej broda...
— Nie widać jej. Jakżesz można profanować ją kością słoniową, skoro przysięga na nią jest największą i największą i najświętszą?
— Wobec tego powinno z głowy zostać samo czoło.
— Także nie. Ponieważ jest siedzibą ducha, a tego wyobrazić wcale nie można.
— A więc z głowy tutaj nic niema.
— Słusznie nic! — potwierdził. — Ale ja rozpoznaję każdy rys twarzy!
— Nie widząc wogóle głowy? I niechże to kto pojmie!
— Tak, chrześcijanin tego nie pojmie. Wy wszyscy rażeni jesteście nieuleczalną ślepotą.
— Ty także, lecz ślepota twoja jest bardziej jasnowidząca, aniżeli najzdrowsze oko. Ty widzisz głowę, której brak wszystkiego. Zresztą, niewolno wam przedstawiać człowieka. O ileż karygodniejszem musi być portretowanie proroka.
— Artysta, który sporządził ten obraz, nie znał tego zakazu.
— Widział jednak proroka z pewnością.
— W duchu! Ta strzelba jest prastara, jak sam zapewne to spostrzegasz, a człowiek, który ją sporządził, żył pewnie przed prorokiem.
— Ależ to być nie może, przecie wówczas nie znano jeszcze prochu!
— Effendi, nie odbieraj szczęścia posiadania tak cennej pamiątki! Na co proch? Gdy Allah zechce, to można i bez prochu wystrzelić.
— Przyznaję, że Allah czyni cuda. O, tu zaraz są dwa: pierwszy — jest strzelba z czasów, kiedy jeszcze prochu nie było, a drugi — to obraz proroka, kiedy jeszcze nie żył na świecie.
— Powiedziałem ci już, że artysta widział go w duchu! To była wizja!, i dlatego ta flinta jest wizyjna.
— Ach, flinta wizyjna! To dobre, to jedyne w swoim rodzaju!
— Tak, ona jest jedyną w swoim rodzaju. Masz słuszność, i cieszy mnie to, że przyszedłeś do tego przekonania. To jedyna flinta wizyjna na świecie, dlatego też uważam ją za świętość i jestem z niej dumny?
— A w jaki sposób do niej przyszedłeś?
— Dziedzictwem. Artysta przekazywał ją z dziecka na dziecko, a ja jestem jego potomkiem i przekażę ją najstarszemu synowi. Tak, przypatruj mi się ze zdziwieniem! Jestem rzeczywiście prawnukiem syna prawnuka człowieka. Któremu Allah pozwolił oglądać proroka, zanim na świat przyszedł.
— W takim razie, jesteś najsłynniejszym człowiekiem swojego szczepu i nietylko się cieszę, lecz uważam sobie za zaszczyt iż cię poznałem.
— Tak, — rzekł zupełnie poważnie — dla każdego jest zaszczytem widzieć takiego praprawnuka artysty, który żył jeszcze przed prorokiem. Znają mnie daleko w głąb Sudanu, aż hen, dokąd sięgają prawdziwi wierni, a strzelba moja słynie nawet w krajach pogańskich.
— Pewnie i strzela dobrze?
— Niestety nie. Było to wolą Allaha, że dla podniesienia właściwości nieba, nic nie ma być doskonałego na ziemi. Odnosi się to również do mojej flinty wizyjnej. Ma ona kilka wad, napełniających smutkiem moje serce.
— Znam wszelkie rodzaje strzelb i umiem się z niemi obchodzić. Jeśli powiesz mi, jakie ma błędy, może ci co poradzę.
— Jest ich kilka. Przedewszystkiem, strzelba jest niesforna, jak dziki cap — trąca okropnie. Dała mi już niejeden porządny policzek.
— To istotnie nieładnie z jej strony! Musisz ją przy strzelaniu tak przykładać, żeby cię policzkować nie mogła
— W takim razie trąci mnie gdzie indziej, a to wszystko jedno. Następnie wężuje strasznie.
— Wężuje? Co rozumiesz pod tem wyrażeniem?
— Mam tu na myśli, że kula nie leci w kierunku prostym, lecz w splotach wężowych.
— Co też ty mówisz!...
— Effendi, nie wątp! U strzelby wizyjnej wszystko możebne. Przypatrzyłem się temu dokładnie. Nie mogę nigdy mierzyć do celu, lecz stosownie do oddalenia, na prawo, na lewo, wyżej albo niżej.
— A więc strzelba kręci, a o ile wiem, niema na to innego środka, jak tylko wprawienie nowej lufy.
— Jak możesz posądzać mnie o coś podobnego! Zniszczyłbym tem samem drogocenną strzelbę. Niech mnie Allah ochroni przed takim występkiem! Flinta musi zostać taka, jaka jest.
— W takim razie zbyteczne wyliczanie dalszych jej właściwości. Mojem zdaniem, jest ta strzelba najlepsza, która odpowiada celowi.
Tak, tak... Moja strzelba wizyjna dowodzi, że mój praszczur widział proroka, 1 to zupełnie wystarcza.
— A jak strzela, to rzecz uboczna?
— Rozumie się!
— A ja sądzę, że celem strzelania jest trafiane!
— Nie jesteś mahometaninem, więc nie możesz z odpowiednią czcią wmyśleć się w tą flintę.
— Nie, tego nie mogę, ale gdybyś kiedy miał strzelać w mojej obecności, to proszę cię staraj się uchronić mnie od przypadku. Zrób mi tę przyjemność, i mierz do mnie, a nie trafisz mnie wcale.
— Ty może szydzisz, effendi! Powiadam ci, że...
Utknął, zerwał się z ziemi, przysłonił sobie oczy ręką i spojrzał ku wschodowi.
— Co takiego? — zapytałem. — Czy co widzisz?
— Tak, zauważyłem nad trawą punkt, którego przedtem nie było. To zapewne jakiś jeździec.
Wstałem, rozciągnąłem dalekowidz i zobaczyłem człowieka siedzącego na wielbłądzie i zdążającego do studni. Kiedy zbliżył się tak, że nas zobaczył, stanął, by się nam dobrze przypatrzyć. Następnie zatrzymał się tuż przede mną na wielbłądzie i pozdrowił:
Sallam aleikum! Czy pozwolisz mi, panie, napoić wielbłąda z tego Bir Aczan i zaspokoić swoje własne pragnienie?
Aleikum sallam! Ta studnia jest dla wszystkich; nie mam prawa zakazywać ci czynić, co ci się podoba.
Odpowiedziałem chłodno, ponieważ na pierwszy rzut oka, wywarł na mnie niemiłe wrażenie. Ubrany był jak zwykły Beduin i uzbrojony w strzelbę, nóż i pistolet. Twarz jego nie miała rysów odpychających, lecz nie podobał mi się jego ostry, badawczy, kolący niemal wzrok. Przytem, jako zważającego na wszystko, musiało mnie uderzyć to, że z pytaniem zwrócił się do mnie. Żołnierze mieli mundury wicekróla, ja zaś i przewodnik byliśmy ubrani po cywilnemu. Powinien był więc w danych warunkach zwrócić się do żołnierzy. Ta okoliczność i jego szukający czegoś wzrok napełniły mnie nieufnością, która i później nietylko nie ustąpiła, lecz zwiększyła się jeszcze.
Zsiadł z wielbłąda, odprowadził go nabok i puścił na paszę. Potem zaczerpnął wody, napił się, usiadł naprzeciw mnie i wyciągnął z pod haika cybuch i wyprawny pęcherz z tytoniem. Nałożył fajkę, zapalił ją, podał mi tytoń i rzekł:
— Masz, panie, nałóż sobie także! To fajka pozdrowienia, którą ci podaję.
— Dzięki za twoją dobroć, lecz... z niej nie skorzystam — odpowiedziałem odmownie.
— A więc nie palisz? Czy należysz do jednej z owych surowych sekt, której członkom wzbroniony jest tytoń?
Ton, w którym to powiedział, był wprawdzie pytający, ale taki, jakgdyby wiedział zgóry jaką otrzyma odpowiedź. Zwróciło to moją uwagę i dlatego odrzekłem z większą jeszcze rezerwą:
— Palę również; lecz nie do ciebie, tylko do mnie należało prawo gościnności. Obecny przedtem na miejscu ma przyjąć później przybywającego. To jest wszędzie regułą a tembardziej tutaj, na chala[7].
— Wiem o tem i proszę cię o przebaczenie. Ja, jak widzisz, mam ten błąd, że u mnie co na sercu, to na języku. Podobałeś mi się od pierwszej chwili i chciałem okazać ci to ofiarowaniem fajki. Czy wolno wiedzieć, skąd przybywasz z żołnierzami?
— A mnie, czy wolno dowiedzieć się przedtem, skąd wiesz, że ja do nich należę?
— Przypuszczam tylko...
— Bystrość twoja jest godną podziwu — nie przypuściłbym tego na twojem miejscu.
— Więc jesteś obcym na chala, podczas kiedy ja przejeżdżam ją często?
— Nietylko ja jestem obcym, lecz i żołnierze nie byli tu jeszcze nigdy. Tem godniejsze jednak uznania, że przypuszczenie twoje było słuszne. Ty wprawdzie mnie poprzednio pytałeś, ale ponieważ znajdowałem się tu przed tobą, więc wyda ci się rzeczą słuszną i sprawiedliwą, że zanim ci odpowiem, chcę wprzód wiedzieć, skąd wyruszyłeś w drogę?
— Nie mam powodu zatajać tego. Na chala i na pustyni musi każdy wiedzieć, kim jest ten drugi i czem się trudni. Ja przybywam z Feky Ibrahim nad Bahr el Abiad.
— A gdzie leży cel twojej drogi?
— Chcę się dostać do El Faszer.
— Między miejscowościami, o których mowa leży bardzo uczęszczana droga karawanowa, prowadząca przez El Abeid i Fodże. Dlaczego z niej nie korzystasz? Dlaczego zboczyłeś tak daleko na północ?
— Ponieważ jestem handlarzem i muszę poznać potrzeby okolicy. Chcę w El Faszer zakupić towary, a wracając, sprzedać je znowu. To też jeżdżę od studni do studni i pytam obozujących tam ludzi, czego im potrzeba.
— Jesteś widocznie nowicjuszem w handlu.
— Jakto, panie?
— Doświadczony handlarz nie szedłby do El Faszer z próżnemi rękoma, lecz zaopatrzyłby się w Chartumie w towary tam sprowadzane i sprzedałby je w drodze do El Faszer. Ty zaś chcesz handlować tylko w drodze powrotnej, i wyrzekasz się w ten sposób połowy zysku. Tego nie czyni prawdziwy dżelabi[8]!
— Chciałem rychło dostać się do celu, więc nie objuczyłem teraz swego zwierzęcia.
— Handlowiec ma tylko jeden cel — zarobek. Zresztą, jedziesz na niezwykłym hedżinie, natomiast zwykł używać osła.
— Każdy wedle możności, panie; nie jestem wcale ubogi. No, ale skoro już słyszałeś moje odpowiedzi, kolej teraz na ciebie!
Pytania moje były tego rodzaju, że musiał wyczuć z nich nieufność; były dla uczciwego człowieka nawet obrażające. Oko jego błysnęło wprawdzie kilkakrotnie gniewem, ale ton, w którym mówił, był uprzejmy i pozornie swobodny. Ta różnica między wzrokiem a tonem dowodziła że panował nad sobą. Panowanie nad sobą, to udawanie, a skoro udawał, to miałem powód wobec niego być ostrożnym.
Oczywiście, ani mi się śniło wierzyć w jego zawód kupiecki; byłem również pewien, że nie przybywa z El Feky Ibrahim, lecz z Chartumu. Spotkanie się z nami nie zaskoczyło go widocznie, a całe zachowanie świadczyło, że spodziewał się nas spotkać. Jak to wszystko wytłumaczyć? Nie oddałem się jednak narazie domysłom; należało go przedewszystkiem obserwować. Okłamał mnie, więc uważałem za najlepsze i jemu nie powiedzieć całej prawdy. Odpowiedziałem więc na jego zapytanie.
— Przybywam z Badjaruja.
— Żołnierze również tam byli?
Nie. Spotkałem się z nimi tutaj; pozwolił mi skorzystać ze studni.
W kątach ust jego zadrgał chytry uśmieszek, lecz udał, że mi wierzy, i pytał dalej.
— Skąd przybywają? Gdzie byli?
— Nie wiem tego.
— Wiesz, bo musiałeś wszak mówić z nimi!
— Prosiłem ich o pozwolenie zakwaterowania się tutaj, poza tem nic nie mówiłem. Uważam zresztą za brak uprzejmości wypytywanie nieznajomych, zaraz po spotkaniu się z nimi, o najrozmaitsze drobnostki.
— W pustyni i na stepie ciekawość jest bardzo ważną rzeczą, i dlatego proszę cię o pozwolenie zapytania się, która miejscowość jest twoim celem podróży?
— Zdążam do Kamlinu nad Błękitnym Nilem.
— To prawdopodobnie przeprawisz się pod El Salayah przez Biały Nil?
— Tak.
— A dokąd zdążają żołnierze?
— Nie wiem! Powiedziałem ci już, że nie pytałem ich o nic.
Zwrócił się nagle do przewodnika, siedzącego obok mnie, i zapytał:
— A kim ty jesteś? W każdym razie Ben Arab?
Sądziłem, że zapytany, słysząc to, co mówiłem, nabierze nieufności i nie będzie go informował; tymczasem przewodnik, wbrew moim oczekiwaniom, odpowiedział:
— Jestem Ben Arab; należę do Beni Fessarah.
— Przybywasz z ojczyzny?
— Tak.
— A gdzie pasą się wasze trzody?
— Między Bir es Serir a Dżebel Modjaf.
— Słyszałem o Beni Fessarach; to waleczni mężowie, a szczęście mieszka w ich namiotach.
Chciał wybadać przewodnika. Ponieważ człowiek ten był tak nieostrożny, że wymienił szczep, do którego należał, były mi już obojętne dalsze jego odpowiedzi. Rozciągnąłem się więc na trawie jak długi, oparłem łokieć na ziemi i przybrałem zupełnie obojętną minę; w istocie jednak, przypatrywałem się każdej minie wrzekomego dżelabiego. Na ostatnią uwagę odrzekł przewodnik:
— Tak, szczęście u nas mieszkało, lecz potem nas opuściło.
— Niech je Allah powróci! Co się stało?
— Ibn Asl porwał nasze kobiety i córki.
— Nie wiem o tem ani słowa!
— Ale imię tego rozbójnika słyszałeś już pewnie nieraz?
— Pewnie! Czyny jego są takie, że musi się o nim słyszeć. Więc on na was napadł? To trudno sobie uprzytomnić, bo przecież jesteście wiernymi muzułmanami, a więc nie wolno mu szukać u was niewolnic. Mylisz się chyba, to jakieś plemię pogańskie musiało się tego dopuścić!
— Nie mylę się; udowodnione już, że to Ibn Asl. Jeśli temu nie wierzysz, mogę ci łatwo dowieść, gdyż ten...
Poznałem po nim, że chciał wskazać na mnie i powiedzieć: „ten effendi“. Szczęściem, spojrzał na mnie, a ja dałem mu znak ostrzegawczy. Poprawił się więc i mówił dalej:
— Ten wypadek mogą potwierdzić żołnierze, którzy byli u nas, i którym teraz przewodniczę.
Zaczął opowiadać. Oczywiście, w opowiadaniu zjawiała się i moja osoba, lecz przewodnik był na tyle ostrożny, że nazywał mnie zawsze „obcym effendim” i nie zdradzał wzrokiem ani też żadnym znakiem, iż właśnie ja nim jestem.
— Czy podobnie haniebny czyn jest możebny? — zawołał przybysz. — On napadł na wasze żony i córki, a kto nie nadawał się do sprzedaży, tego zamordował. To zbrodnia, wołająca o pomstę do nieba; niechybnie spotka go też kara Allaha.
— Tak, Allah potrafi go znaleźć, a effendi i reis effendina przysięgli mu zemstę.
— O, on nietylko odważny, lecz i chytry; wymknie się im jeszcze.
— Nie sądzę; obcy effendi to człowiek, który znajdzie każdego, kogo szuka.
— W takim razie musiałby być wszechwiedzącym!
— To niepotrzebne; jego oko widzi wszystko, nie znał drogi, obranej przez rabusiów kobiet, lecz obliczył tak dokładnie, jakby mu ją kto podał.
— Gdzie znajduje się teraz?
— On... on... jest jeszcze u nas we wsi — odrzekł zapytany z wahaniem.
— Jeszcze u was we wsi? — powtórzył obcy z uśmiechem nie całkiem przytłumionym, przesuwając po mnie krytyczne spojrzenie. — Chciałbym zobaczyć tego człowieka. Gdybym miał czas, pojechałbym tylko w tym celu do Bir es Serir, lecz godziny moje są tak policzone, że nie mogę zabawić dłużej.
Wstał i poszedł do swego wielbłąda. Chociaż obserwowałem go nieustanie, miałem czas przypatrzyć się także zwierzęciu. Wpadło przytem w oko, że wielbłąd miał wadę, zwaną „skubaniem“. Wada polega na tem, że wielbłąd taki zamyka i otwiera na przemian palce u nóg, przyczem wyrywa źdźbła trawy, które mu się zostają między palcami. Wada nie powoduje wprawdzie wielkiej szkody, ale fakt, że zauważyłem ją u zwierzęcia, mógł mi się bardzo przydać.
Obcy osiodłał swego hedżina, dosiadł go, podjechał ku nam i rzekł do mnie:
Sallam panie! Powiedziałeś mi wprawdzie, skąd przybywasz i dokąd dążysz, ale ja temu nie wierzę. Nie powiedziałeś mi, kim jesteś lecz zdaje mi się, że to odgadują, i że poznasz mnie wkrótce.
Leżałem w poprzedniej pozycji, ani się ruszywszy, i nie odpowiedziałem mu wcale. Na to skinął mi szyderczo głową i odjechał, wymachując po za sobą ręką na znak, że mną gardzi.
— Co to było? — pytał przewodnik. — Co on miał na myśli? To była obraza!
Wzruszyłem ramionami.
— On ci nie wierzy i może domyśla się, kim jesteś! Wiesz ty, czego chce?
— Prawdopodobnie mego życia.
Allah l’ Allah!
— I życia żołnierzy.
— Effendi, ty mnie przerażasz!
— To siadaj na wielbłąda i jedź do domu! Prawdopodobnie wkrótce przyjdzie do walki, a ponieważ twoja flinta wizyjna z wszelką pewnością odmówi ci posłuszeństwa, radzę więc dla twojego własnego dobra, abyś się jakoś zabezpieczył.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja mam cię zaprowadzić do Chartumu i nie opuszczę cię, dopóki tam nie przybędziemy. Skąd ci się uroiło, że grozi nam zaczepka? Szczepy tych stron żyją teraz właśnie w jak najlepszej zgodzie.
— Dżelabi mi to powiedział.
— Nie słyszałem ani słowa!
— Powiedział to nie słowami lecz swojem zachowaniem. Czy uważałeś go za dżelabiego?
— Rozumie się. Dlaczegóż miałby się przedstawiać za dżelabiego, skoro nim nie jest.
— Ażeby nas oszukać. Wywiadowca ma wszelkie powody do zatajenia, kim jest.
— Wy.. wiadowca. Ty uważasz go za wywiadowcę? Któżby go wysłał?
— Może Ibn Asl, który chce zemścić się na mnie.
— Skąd może wiedzieć, że się tu znajdujesz?
— Nie było to dla niego zbyt trudne dowiedzieć się, że odprowadzałem niewolnice do ojczyzny. Nietrudniej mu również było przewidzieć, że potem przybędę do Chartumu. A zatem, spodziewał się, że może mnie spotkać na przestrzeni między temi dwoma miejscowościami.
— Ha... skoro tak mówisz... możliwe.., trochę zaczynam pojmować... On bardzo pragnie zemścić się na tobie. Tak, tak, to można sobie wyobrazić! Udał się zapewne do Chartumu, gdzie ma wielu znajomych. Wśród mieszkających tu szczepów ma również wielu przyjaciół; korzystają z jego handlu i sprzyjają mu wobec tego. Jeśli zechce napaść na ciebie znajdzie dość ludzi do pomocy. Ale mu się to nie uda; poprowadzę was drogą, na której spotkanie się jest niemożebne.
— Jestem ci wdzięczy, za zamiar, lecz nie mogę skorzystać z tego.
— Dlaczego? To dla twojego bezpieczeństwa!
— Jak mógłbym schodzić z drogi człowiekowi, którego chcę pochwycić? Teraz, kiedy już wiem, że na mnie czatuje, nie pochwyci mnie na pewno. Gdyby ich nawet stu było — mam nad nimi przewagę w doświadczeniu i w podstępie. Nietylko im nie ustąpię, lecz będę ich wprost szukał. Pozostawiam ci, oczywiście, samemu do rozstrzygnięcia, czy chcesz narażać się na nieuniknione przytem niebezpieczeństwa.
— Zostaję przy tobie, effendi! Nie mów o tem więcej! My zawdzięczamy ci tak wiele — jak mógłbym cię opuścić! Ale mówisz o szukaniu ich. Skąd wiesz, gdzie znajdują się nieprzyjaciele?
Czyż nie powiedziałeś sam przedtem, że znalazłem łowców niewolników, choć nie wiedziałem, jaką drogę obiorą? Tu jest o wiele łatwiej, aniżeli tam; mam przewodnika.
— Czy masz mnie na myśli? Ja niemam w tej sprawie żadnego zdania; nie mam pojęcia, gdzie mielibyśmy ich szukać.
— Nie ciebie mam na myśli, lecz dżelabiego.
— Jego, jego nazywasz swoim przewodnikiem? Nie rozumiem ciebie! On udał się do El Faszer, a zatem na zachód, a ty musisz ruszać na wschód.
— Kłamał. Wcale nie zdążał do El Faszer. Skoro tylko dostanie się poza obręb naszego wzroku, wróci do tych, którzy wysłali go na zwiady. Wystarczy nam więc iść jego śladem, a znajdziemy, czego szukamy.
— Jeśli się tylko nie mylisz, effendi! Przecież jest możebne, że mówił prawdę.
— Możebne jest, ale ja się chyba nie mylę. Jak długo jedzie się z El Feky Ibrahim do El Faszer?
— Mniej więcej, dwadzieścia dni.
Czy można wyruszyć w tak długą drogę bez woru na wodę?
— Nie.
— A więc wcale tam nie dąży, bo go niema! Następnie, jeśli Ibn Asl rzeczywiście zamierza wystąpić przeciwko nam wrogo i dowodzi odpowiednią liczbą ludzi, przypuści, że w drodze używam przewodnika.
— Zapewne, gdyż jesteś obcy.
— Ale ten przewodnik musi nietylko znać okolicę, lecz być w niej znanym. Jeśli wysłał naprzeciw nas wywiadowcę znanego tu tak samo, to przewodnik i wywiadowca poznaliby się natychmiast.
— To słuszne.
— Co z tego wynika? Jakiego rodzaju ludźmi muszą być jego szpiegowie?
— Tacy, których tutaj nikt nie zna, obcy.
— Obcy może zabłądzić lub spotka się z czem innem. Czy takiego człowieka wysyła się daleko bez wody?
— Nie.
— Wrzekomy dżelabi był zatem szpiegiem; nie miał wody i nie mógł bardzo oddalać się od swoich. Są oni blisko. Na linji, przecinającej prosto naszą drogę, postawią zapewne straże. Kiedy taka straż nas zobaczy, zbierze czem prędzej pozostać i nieco dalej urządzą zasadzkę. Do tych straży należał dżelabi. Czatują na nas, a linja, utworzona napoprzek naszej drogi, jest stąd niedaleko. Dżelabi wróci teraz i zaalarmuje straże; przeciwnicy będą nas czekali w miejscu, z którem musi się zetknąć nasz prosty kierunek drogi. Gdybyśmy tam więc pojechali, to musielibyśmy się spotkać z nimi. Na otwartej płaszczyźnie nie przedstawiałoby to dla nas żadnego niebezpieczeństwa, bo widzielibyśmy zbliżanie się przyjaciół. To też wybiorą sobie miejsce, może zarośla, las albo załomy skalne, gdzie wpadniemy im w ręce, nie wiedząc o tem. Narazie zachodzi pytanie, czy w dzisiejszym dniu naszej drogi znajduje się takie miejsce. Jako przewodnik musisz to wiedzieć.
— Znam drogę doskonale. Teraz południe i, gdybyśmy wyruszyli zaraz, dostaniemy się przed zachodem słońca do lasu kasjowego.
— W takim razie zapewniam, że ci ludzie będą siedzieli w tym lesie.
Spojrzał na mnie zdumiony, potrząsnął głową i powiedział:
— Twierdzisz to tak na pewno?
— Zaiste, i zobaczysz, że się nie mylę. Pojedziemy najpierw śladem wrzekomego dżalabiego, dopóki nie dostaniemy się do linji straży, a potem...
— Jak poznasz, że znajdujemy się przy niej? — przerwał mi.
— Już ja ci to pokażę. Potem, wbrew ich obliczeniu, zatoczymy łuk, ażeby z innej zupełnie strony dojść do lasu. I kiedy oni wyglądać nas będą z zachodu, wpadniemy na nich z tyłu od wschodu. Przedtem jednak muszę zorjentować się we wszystkiem, przynajmniej powierzchownie. Jaki wielki ten las kasjowy?
— Tak szeroki, jak długi, a trzeba z godzinę jechać, ażeby dostać się na drugą stronę.
— Czy drzewa są wysokie?
— Czasem bardzo wysokie.
— Czy jest podszyty?
— Miejscami gęsto. Jest tam studnia, dająca dużo wody i odżywiająca liczne krzaki i wijące się rośliny.
— Czy można przejechać na wielbłądach?
— Tak, jeśli szuka się rzadziej zarosłych, otwartych miejsc.
— A więc narazie wiem dość, i możemy wyruszyć.
— Czy nie lepiej pojechać na zachód za tym kupcem i dowiedzieć się, czy rzeczywiście zawrócił?
— To zbyteczne. Jestem pewien, że to uczyni, i niebawem natrafimy na jego ślad.
Ponieważ dżelabi jechał prędko, zniknął nam dawno z oczu. Osiodłaliśmy wielbłądy, wsiedliśmy na nie i ruszyliśmy ku wschodowi, ja z przewodnikiem na czele, a żołnierze za nami w zwykłym karawanowym porządku, jeden za drugim. Siedząc w naszem pobliżu, słyszeli wszystko. Teraz byli ciekawi, czy moje przypuszczenia są słuszne, i, gdyby tak było, płonęli żądzą zrobienia użytku ze swoich strzelb.
Opuściliśmy studnię po tropie, który dżelabi zostawił, jadąc do nas. Po upływie pół godziny zobaczyliśmy drugi trop, ciągnący się od prawej strony i łączący się z pierwszym. Zsiadłem, ażeby go zbadać. Przewodnik przyłączył się do mnie z ciekawości. Przypatrywałem się śladom, a wyprostowawszy się, rzekłem:
— To był dżelabi, całkiem tak, jak przypuszczałem.
— Jak możesz to twierdzić, effendi? Przecież mógł to być i ktoś inny.
— Nie, to on. Przypatrz się śladom pierwszego tropu; poszczególne źdźbła trawy są wyrwane. W drugim tropie masz to samo.
— To prawda, ale...
— Tu niema żadnego „ale“. Wielbłąd dżelabiego ma czułe podeszwy i wyrywa trawę palcami. Drugi trop ma już wyraźniejsze odciski, wyrzucane nazewnątrz. Stąd wniosek, że teraz jechał daleko szybciej, aniżeli przedtem; zawrócił i bardzo mu pilno.
Przewodnik potrząsnął głową, lecz nic nie powiedział. Wsiedliśmy znowu na wielbłądy i ruszyliśmy dalej z podwojoną szybkością. Po upływie może godziny przybyliśmy na miejsce, na którem stali jeźdźcy. Trawa była stratowana i położona na ziemi na dość obszernej przestrzeni. W kierunku wschodu prowadził dawny ślad trzech wielbłądów i jeden nowy. Na prawo i na lewo rozchodziły się dwa tropy, jeden na południe, a drugi na północ. Gdy nasi towarzysze nie mogli tego zrozumieć, oświadczyłem:
To, co tu widzicie, popiera zupełnie słuszność moich domysłów. Tam daleko przed nami w lesie kasjowym czekają nasi przeciwnicy i czychają na nas, a dowódca wysłał naprzód linję forpoczt. Trzej ludzie przybyli aż tutaj, a dżelabi, najodważniejszy, pojechał dalej. Wróciwszy, doniósł im, że nas znalazł, i pojechał owym potrójnym tropem, by i dowódcy o tem oznajmić. Natomiast dwaj ostatni pojechali: jeden na północ, a drugi na południe, by pościągać do lasu wszystkie inne straże. Przypatrzcie się temu miejscu ze stratowaną trawą. Oni muszą sobie chyba myśleć, że jesteśmy ślepi albo głupi! Jeśli tu znajdował się posterunek z trzech ludzi, to należy się spodziewać, że i inne posterunki były równie silne.
Po jakimś czasie natknęliśmy się znowu na ślad posterunku o tej samej liczbie ludzi.
— Ponieważ właściwa gromada wojowników jest zawsze liczniejsza od forpoczt, to — wyjaśniałem dalej naszym towarzyszom — możemy sądzić jej teraz o liczbie ludzi, z którymi będziemy mieli do czynienia. Nieprzyjaciel nasz jest wprawdzie nieostrożny, ale bardzo liczny. Z tego powodu poskromię własne życzenia, a was zapytam o zdanie. Czy wolicie wszcząć walkę, czy też zejdziemy mu z drogi, co jest bardzo łatwem wobec tego, że zgromadził się na jednem miejscu.
— Walczyć, walczyć! — brzmiała powszechna odpowiedź.
— Dobrze, więc zjedźmy na lewo, ażeby od północy dostać się do lasu, podczas gdy oni spodziewać się nas będą od zachodu. Ponieważ mamy przed sobą znaczne okrążenia, musimy jechać szybciej, niż dotychczas.
Ruszyliśmy dalej, i to tak szybko, jak tylko wielbłądy pędzić zdołały. Po jakimś czasie spostrzegliśmy nowy trop, potem drugi, trzeci i czwarty. Wszystkie ślady biegły mniej więcej w kierunku południowo wschodnim ku lasowi. Nie zsiadając, widziałem że każdy trop miał odciski trzech wielbłądów.
— Czyżby to były same forpoczty? — pytał przewodnik, który znów jechał obok mnie.
— Oczywiście — odrzekłem. — Widzisz że miałem słuszność. Przypuśćmy, że linja tropu dżelabiego leżała w samym środku linji forpoczt, to wynika z tego suma jedenastu forpoczt po trzech ludzi, co czyni trzydziestu trzech ludzi. A wielu mogło zostać tam w lesie? Można przypuścić, że zastaniemy tam przynajmiej podwójną liczbę, a więc sześćdziesięciu przeciwników.
— W takim razie musimy przygotować się na srogą walkę.
— Na żadną; będziemy tacy rozumni, że nie zostawimy im ani chwilki czasu na obronę.
— Czy masz na myśli otoczyć ich i wystrzelać zanim zdołają użyć broni?
— Prawdopodobnie otoczymy ich, lecz nie będziemy zabijać. Nie chcę przelewać krwi. Wogóle nie wolno nam zaatakować wcześniej, zanim zdołamy im udowodnić, że na nas godzili.
— W jaki sposób damy im to do poznania?
— Zostaw to mnie! A nawet, kiedy będziemy mogli rzucić im w twarz ich wrogimi zamiarami, nie będziemy mieli prawa zabierać im życia, gdyż plan ich nie został jeszcze wykonany. Gdybyśmy nawet mieli to prawo, wolałbym ich oszczędzać, by wydać ich w ręce reisa effendiny.
— To szkoda! No, ale musimy cię słuchać. Gdy jednak pomyślę, co w naszych wszak się działo porywa mnie taka złość, że nic wiedzieć nie chcę o oszczędzaniu.
— Sprawcy są ukarani i zapłacili życiem za zbrodnie, a ci których mamy przed sobą, nie porywali waszych kobiet i dziewcząt.
— Dobrze, ale zwracam ci na to uwagę że postanowieniem swojem narażasz nas na niebezpieczeństwo. Jeśli nagle przerzedzimy ich kulami, nic nam się nie stanie. Jak jednak chcesz pojmać ich wszystkich żywcem, bez obawy, że zabiją kilku, z nas, a przynajmniej zranią?
— Nie wiem teraz jeszcze, co postanowię muszę się liczyć z warunkami, jakie zastanę. Wiesz, że ja i w Wadi el Berd pojmałem łowców niewolników i nikomu z nas ani skóry nie zadraśnięto.
Potrząsnął głową z powątpiewaniem, lecz nie sprzeciwiał się dalej, wiedząc że byłoby to bezskuteczne.
Jechaliśmy z początku ku południowemu wschodowi; w dwie godziny później skręciliśmy ku południowi. Przewodnik zauważył nagle że ten łuk zaprowadzi nas prosto do lasu. Wkrótce ujrzeliśmy na horyzoncie ciemny pas leżący na prawo od nas. Jechaliśmy więc tak szybko że objechaliśmy prawie połowę lasu. Ponieważ mieliśmy do zachodu jeszcze dość czasu, przyszło mi na myśl, żeby nieprzyjaciół podejść od tyłu a nie z boku. W tym celu skręciliśmy znowu na lewo i jechaliśmy tak długo w tym kierunku, dopóki pas lasu nie znalazł się na wschód od nas. Tu natrafiliśmy też, czego spodziewałem się zresztą, na szeroki pas ciągnący się ze wschodu do lasu. Trawa była podeptana, choć źdźbła już się podnosiły, zgięte ich końce odbijały się silnie od reszty chali. To był wspólny trop naszych wrogów, po którym poznałem, że przeszli tędy dziś wczesnym rankiem. Rozłożyli się zatem obozem w lesie wysłali szpiegów na nasze spotkanie.
Skręciliśmy, oczywiście, w tym samym kierunku i dostaliśmy się do lasu w miejscu tak przerzedzonem że mogłaby nim przejechać większa gromada od naszej. Teraz należało rozwinąć jak największą ostrożność. Zsiadłem z wielbłąda i szedłem pieszo naprzód, a przewodnik, który wziął mego wielbłąda za uzdę, jechał z żołnierzami nieco wtyle. Określił, że źródło leży mniej więcej w środku lasu, więc przypuszczałem, że szukani przez nas ludzie będą się znajdowali wpobliżu tego źródła.
Las w tem miejscu, którędy przejeżdżaliśmy, składał się z wysokich kasyj i mimoz. Musiałem poszukać kryjówki dla wielbłądów. Skręciłem zatem wbok, gdzie pod drzewami rosły gęste krzewy. Składały się przeważnie z balsamodendronu, z kolczastych baulunji, pnących się po pniach i konarach i zwieszających się we wspaniałych festonach, okrytych kwiatami. Za tymi gęsto splątanymi krzakami nie mógł nas nikt zobaczyć. Towarzysze pozsiadali z wielbłądów, ażeby zaczekać na mój powrót, gdyż postanowiłem wyjść na zwiady.
Wierny Ben Nil chciał mi towarzyszyć, lecz odmówiłem mu, zarówno jak przewodnikowi, który chciał także iść ze mną i rzekł:
— Ty nie znasz lasu i drogi do źródła, effendi; muszę cię zaprowadzić!
— Nie troszcz się o mnie! Wiem, co czynię. Zresztą, mylisz się, nieprzyjaciele nie obozują nad wodą.
— A gdzieżby indziej?
— Gdziekolwiek, tylko nie tam. Przedtem znajdowali się tam na pewno, lecz po powrocie straży musieli chyba opuścić to miejsce.
— Dlaczegóż?
— Przypuszczają pewnie, że przyjdziemy do studni, a tam najlepsza sposobność, by napaść na nas. Gdyby nas zaatakowali po drodze kiedy siedzielibyśmy w siodłach i jechali szeregiem, to niełatwo osiągnęliby swój cel. Zaczekają więc, aż rozłożymy się obozem, i dlatego można przypuścić na pewno, że nie znajdują się nad wodą, lecz w jej pobliżu. Którędy wiedzie droga stąd do źródła? Czy ma dużo zakrętów?
— Nie, tworzy prawie prostą linię.
To mi na rękę. Teraz idę, a wy nie macie nic do czynienia; zachowujcie się tylko jak możecie najciszej.
— A co zrobimy, jeśli nie wrócisz?
— Ja wrócę.
— Mówisz z wielką ufnością, effendi! Niech cię Allah prowadzi!
Zostawiłem jasny haik, a szare ubranie nie odbijało od bujnej roślinności. Nie poszedłem, oczywiście, szerokim tropem, bo tam drzewa stały daleko od siebie; dążyłem wciąż zaroślami równolegle z tropem.
Po kwadransie może drogi wydało mi się, że przede mną ktoś mówi; studnia zapewne znajdowała się na prawo. Zatrzymałam się i jąłem nasłuchiwać. Tak, to były rzeczywiście głosy ludzkie! Nie rozmawiali zbyt głośno, więc musieli znajdować się niedaleko ode mnie. Położyłem się na ziemi i poczołgałem się na rękach i na kolanach. Im dalej się posuwałem, tem wyraźniejsze stawały się głosy, a jeden z nich wydał mi się nawet znanym. Nie mogłem zrozumieć słów, ale po brzmieniu wywnioskowałem, że rozmawiający znajdowali się za gęstym krzakiem senesu. Przysunąłem się bliżej i poznałem drugi głos. Był to dżelabi, a ten, z którym rozmawiał, ni mniej ,ni więcej — — tylko Abd Aslem, świętym fakirem który chciał mnie zamorzyć głodem w Siut!
Krzaki senesu nie były zbyt szerokie, gdyż rozumiałem każde słowo tak wyraźnie, że zdawało mi się, jakoby odległość między nami wynosiła zaledwie trzy do czterech łokci. Z rozmaitych dolatujących mnie szmerów i dźwięków można było wywnioskować, że nie byli sami we dwójkę.
— Wszyscy, wszyscy muszą pójść do piekła; tylko tego cudzoziemca zostawimy przy życiu! — rzekł fakir w chwili, kiedy ułożyłem się już wygodnie.
— Czemu? — spytał dżelabi. — On właśnie powinien pierwszy zginąć od naszych kul i nożów.
— Nie! Ja chcę go zachować i przywieść synowi. Niech poniesie, długie, długie męki. Ani mi się śni pozwolić mu umrzeć szybką śmiercią.
— W takim razie musisz przygotować się na to, że ci znowu ucieknie.
— Ucieknie? To niemożebne! Wiem, że to djabeł, ale jest dość środków na poskromienie nawet takich szatanów. Zamknę go jak zwierzę drapieżne, i nie wymknie mi się nigdy. Gdyby wszystko poszło po mojej myśli, to zostawiłbym i assakerów przy życiu, by ich powoli na śmierć zamęczyć, ale ponieważ nie mamy wiele czasu więc musimy się ich pozbyć szybko. Ach jakbym chętnie dręczył tych łajdaków, którzy wystrzelali nam towarzyszów, a syna przyprawili o tak wielką stratę.
— Tak, za te niewolnice fesarskie zapłaconoby wiele, bardzo wiele. Należałoby tym ludziom poobcinać ręce i języki, żeby nie mogli mówić ani pisać, a więc, by nie mogli zdradzić. Potem należałoby ich sprzedać najokrutniejszemu z książąt murzyńskich.
— To niezła myśl i może ją wykonamy. A może wymyślimy jeszcze coś lepszego. Niema bólu, ani cierpienia zbyt wielkiego dla nich. Powinni umierać codziennie, co godziny, i nie móc umrzeć. Zasłużyli na to, a szczególnie ten pies cudzoziemski, który odgadywał wszystkie nasze zamiary, odkrył nasze plany, a potem zniknął z pomocą djabła, kiedy się było najpewniejszym, że się go ma nareszcie.
— I to właśnie nakazuje nam jak największą ostrożność. A gdyby wam znów się wymknął?
— Nie obawiaj się! Wydane przeze mnie rozkazy są tak starannie obmyślane, że niema mowy o nieudaniu się. Pierwszy strzał ja dam, a mierzyć będę w nogę cudzoziemca. Jeśli będzie zraniony, to nam umknąć nie zdoła. Po tym strzale wypalicie wy także. Około siedmdziesiąt kul wystarczy, by ich wszystkich położyć trupem.
— Należałoby tak sądzić. Właściwie, to hańba dla nas, że dla dwudziestu asakerów zgromadziliśmy aż taką liczbę ludzi.
— Stało się to nie z powodu asakerów, lecz tego effendiego. Pod jego dowództwem znaczy dwudziestu wojowników tyle, co stu pod kim innym. Powiadam ci, tylko niespodzianką i nagłością napadu możemy zwyciężyć. Gdybyśmy ich dopuścili do obrony, wynik byłby bardzo wątpliwy.
Nie mogłem się powstrzymać od cichego śmiechu. Ani dżelabi ani fakir nie mieli dość rozumu do przeprowadzenia takiego zamiaru. Do teraz nie postawili nawet straży, która dałaby im znać o naszem zbliżaniu się. Dowiedziałem się o tem z dalszej ich rozmowy. Usłyszałem też, że miejsce na którem się znajdowali było tak blisko źródła, że spodziewali się usłyszeć szmer wywołany naszem nadejściem.
Z mowy fakira wynikało, że syn jego Ibn Asl urządził zasadzkę na reisa effendinę. To napełniło mnie obawą, i postanowiłem działać szybko, ażeby jak najrychiej przybyć do Chartumu i ostrzec zagrożonego. Przedewszystkiem trzeba było objąć okiem sytuację. Tam, gdzie leżałem, krzaki były tak gęste, że nie mogłem przebić ich wzrokiem. Poczołgałem się dalej na lewo i znalazłem miejsce z otwartym widokiem. Ujrzałem przestrzeń wolną od drzew, a na niej rozłożonych siedemdziesięciu ludzi. Wielu z nich tylko napoły ubranych, ale wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Widziałem twarze, począwszy od jasnobrunatnej aż do głęboko czarnej. Wielbłądy leżały po lewej ręce i naprzeciw mnie na skraju polany. Fakir siedział z towarzyszem w pewnem oddaleniu od całej gromady, i szczęściem mogę nazwać to, że odrazu na nich się natknąłem.
Ludzie ci nie leżeli ani nie siedzieli blisko siebie, lecz rozrzuceni po dwóch lub trzech razem. To ułatwiło napad znakomicie. Obok miejsca, na którem się znajdowałem, mogłem wstawić moich dwudziestu asakerów. Stąd widzieliśmy nieprzyjaciół, a ja mógłbym im dać instrukcje każdemu zosobna, gdyż każdy musiał wiedzieć, kogo ma zaatakować, w przeciwnym bowiem razie powstałby chaos, w którym większość nieprzyjaciół miałaby sposobność do ucieczki.
Wróciłem do towarzyszów i opowiedziałem im cały przebieg moich wywiadów. Nikt się tak nie cieszył, jak Ben Nil, który zawołał z nietajoną radością:
— Hamduhllah, fakir jest, fakir! Effendi, musisz mnie go zostawić; ja go zastrzelę!
— Nie, my wogóle nie będziemy strzelać, — odpowiedziałem. — Nie pozabijamy tych ludzi, lecz wydamy ich reisowi effendinie.
— Fakira także! Przecież on mój!
— I mój, lecz ja wyrzekam się zemsty.
— Ale ja się nie wyrzekam!
— No no, później o tem pomówimy, teraz jednak zakazuję ci najsurowiej zabijać go.
— Nie zapominaj o tem, effendi, że pozbawiasz mnie prawa, któregoby mi odmówił żaden człowiek na świecie!
— Ja ci go bynajmniej nie odmawiam, a tylko idzie mi o pewną zwłokę. Reisowi effendinie grozi niebezpieczeństwo, o którem nie mam pojęcia; fakir zaś wie o wszystkiem, mogę więc dowiedzieć się od niego bezpośrednio. Jeżeli jednak zginie — wówczas nie dowiem się o niczem i reis będzie zgubiony. Zrozumiałeś więc dlaczego pragnę za wszelką cenę rozmówić się z fakirem?
— Jeżeli tak, to oczywiście, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgodzić się na twoje zarządzenie. Przypuszczam też, że później nie będziesz tak niesprawiedliwy, żebyś mi czynił jakiekolwiek trudności w wykonaniu praw pustyni. Radbym jednak wiedzieć, effendi, w jaki sposób moglibyśmy zwyciężyć siedm dziesięciu uzbrojonych przeciwników, jeśli strzelanie z góry jest wykluczone.
— Uderzymy na nich kolbami. Zginie który od tego ciosu, to niewielka stanie się szkoda i nie mamy powodu płakać nad jego zwłokami. Wy wszyscy musicie napaść na nich tak niespodzianie i zręcznie, żeby każdy z przeciwników stracił świadomość, co się z nim dzieje, i aby nie mógł się obronić. Poprowadzę was sam i każdemu zosobna wskażę, do której grupy zwrócić się powinien, inaczej mogłoby powstać zamieszanie i tylko przeszkadzaliśmy jeden drugiemu. Fakira i dżelabiego biorę na siebie ja sam. Gdy tylko wyskoczę z krzaków, idźcie za moim przykładem. Komendy nie będzie żadnej; żaden też z was nie śmie wypowiedzieć ani słowa, nie wolno mu nawet szepnąć; wszystko musi się stać zupełnie cicho, gdyż najlżejszy szelest ostrzegłby nieprzyjaciela i cały plan byłby chybiony. Pamiętajcie zresztą o tem, że każdy z was ma do zwalczenia trzech lub czterech przeciwników, a zatem musicie działać niezmiernie szybko i zręcznie, a to możliwe jest jedynie wówczas, gdy się będziecie zachowywali jak najciszej. Draby oniemieją z przerażenia, gdy zobaczą was nagle tuż nad sobą, podczas jeden choćby okrzyk przedwczesny zaalarmowałby ich i dał możność do przygotowania się.
Ponieważ wielbłądy nasze były spętane, wystarczył jeden tylko człowiek do ich strzeżenia. Reszta poszła ze mną.
— Podoba mi się twój plan, effendi, — zauważył przewodnik, gdyśmy ruszyli z miejsca. — Ja osobiście jestem nawet rad, że nie będziemy strzelać, bo nie jestem wcale pewny swej flinty wizyjnej, natomiast draby dobrze popamiętają jej kolbę!
Dotarliśmy szczęśliwie na upatrzone przeze mnie miejsce. Nic się tu wcale nie zmieniło. Nim każdemu ze swoich ludzi osobno wskazałem, gdzie się ma rzucić, upłynęła spora chwila. Następnie stanąłem na miejscu wolnem od krzaków, skąd poprzednio patrzyłem. Moi towarzysze, skradając się ostrożnie, nie spuszczali z oczu wskazanych im ofiar. Przekonawszy się, że każdy z nich gotów jest do skoku, jak zaczajony zwierz, rzuciłem się potężnym susem przez zarośla, skręciłem nagle na prawo.. dwa uderzenia kolby, a fakir i szpieg leżeli u mych stóp.
Poza mną tymczasem zawrzała w krzakach prawdziwa burza. To moi żołnierze rzucili się w bój. Nie miałem czasu nawet popatrzyć, jak się sprawią, bo spostrzegłem tuż przede mną czterech drabów, którzy tak byli przerażeni mojem nagłem pojawieniem się, że wyglądali jak martwi. Zajechałem kolbą jednego, potem drugiego, trzeciego... Czwarty chciał czmychnąć, ale go wczas dosięgnąłem i powaliłem na ziemię. Ciosy mierzone płaską stroną kolby, nie kantem, nie były śmiertelne. To ogłuszało tylko.
Sześciu przeciwników! Zwycięstwo nielada, ale nie poprzestałem na tem. Trzeba było zapobiec możliwej, ucieczce którego z napadniętych. Zwróciłem się więc ku scenie walki i ku swemu zdziwieniu spostrzegłem, że żołnierze wykonywali ściśle moje polecenia to jest zachowali jak największy porządek i przytomność umysłu. Żaden nie ozwał się ani słowem i to właśnie wprawiło napadniętych w śmiertelne przerażenie. I oni również nie zdolni byli do wydania z siebie głosu. Niektórzy tylko zerwali się z zamiarem ucieczki, ale nie udało się to ani jednemu. Zwróciłem zresztą lufę sześciostrzałowego rewolweru w tę stronę i gdy tylko uważałem, że mógłby się który wymknąć, częstowałem go kulą w nogi.
Pominąwszy tę okoliczność, że przypatrywanie się, jak ludzie padają pod ciosem zwycięzców, nie należy do rzeczy przyjemnych, doznałem iście miłego wrażenia na widok rycerskości i dzielności moich żołnierzy. Najbardziej chwalebnie spisał się Ben Nil zdaje mi się, że powalił na ziemię ni mniej ni więcej tylko sześciu przeciwników. Od chwili, gdy wyskoczyłem z zarośli, aż do pokonania ostatniego z tej gromady nieprzyjacielskiej, nie upłynęło więcej niż półtorej minuty. Ze strony napadniętych nie dano ani jednego strzału, nie zdobył się też nikt nawet na jedno uderzenie lub pchnięcie. Był to skutek przerażenia, ale przerażenia tak panicznego, tak niezwykłego jakiego widzieć nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy.
Nawet w tej chwili, gdy zwycięstwo nasze było już zupełnie pewne, żołnierze zachowywali się milcząco i spoglądali ku mnie z niemem zapytaniem, co robić dalej.
— Powiążcie jeńców szybko! — krzyknąłem. — Brać rzemienie, powrozy, chusty, co kto ma pod ręką, i do roboty! Wolno wam już teraz rozmawiać!...
Rozmawiać? Nie, to określenie wcale niewłaściwe. Gdybym był rzekł: „możecie wyć”, to jeszcze nie odpowiadałoby to ogólnemu nastrojowi zwycięzców, którzy tłumili dotąd oddech w piersiach i nagle wszyscy jak jeden wydali naraz piekielny prawie okrzyk. Dawało to złudzenie, jakoby stu szatanów ryknęło na znak triumfu i radości. Nie przeszkodziło to jednak dzielnym zuchom wykonać w okamgnieniu mego rozkazu. I ja oczywiście nie miałem chwili do stracenia. Zwróciłem się do moich osobistych jeńców, fakira i szpiega, w obawie, aby nie przyszli do przytomności i nie zbiegli. Na szczęście, obaj leżeli jak nieżywi, jęcząc okropnie. Sam powiązałem im ręce i nogi, ku czemu materjału było dosyć. Każdy Beduin ma przy sobie w czasie podróży, powrozy, a prócz tego przydały się również kaffije[9] i sznury, którymi przywiązuje się okrycia głowy. Te ostatnie okazały się bardzo praktyczne.
Niektórzy ze zwyciężonych byli tylko ogłuszeni razami; tych, oczywiście, musieliśmy powiązać najprędzej. W niespełna pięć minut byliśmy z tem zupełnie gotowi; pozostało tylko zbadanie, czy który nie wyzionął ducha. Niestety, żołnierze nie byli tak delikatni, jak im to nakazywałem, i wskutek tego spostrzegliśmy na pobojowisku kilka roztrzaskanych czaszek. Przykrość wstrząsnęła mną, gdy naliczyłem aż osiem trupów, z których trzy miał na swojem sumieniu przewodnik.. Odezwał się on do mnie z nietajonem zadowoleniem, obcierając kolbę z krwi.
— Effendi, moja flinta wizyjna sprawiła się nad wszelkie oczekiwanie! Z czterech, których ona swą grubszą częścią dotknąć raczyła, podniósł się tylko jeden.
— Zrobiłeś to umyślnie?
— Rozumie się, i szczerze żałuję, że i ten czwarty nie poszedł za tamtymi.
— Nakazałem przecie wyraźnie, aby nie zabijać!...
— Ba, ale czy sądzisz, effendi, że mogłem oprzeć się pokusie i nie wykonać zemsty? Zresztą, czy przyrzekałem ci może bezwarunkowe posłuszeństwo? W decydującej chwili stanął mi żywo przed oczyma obraz pomordowanych i leżących na piasku pod Bir es Serir, i zdaje mi się, że uśmiercenie trzech rabusiów niczem jest wobec grozy, jaką obraz ten w duszy mojej wywoływa. Miałem zatem prawo do pomsty, nie oglądając się, czy pozwalasz, czy nie!
Z trudnością tylko zdołałem się powstrzymać od dania mu odpowiedzi, i zwróciłem się do fakira, który właśnie rozglądał się wokoło z prawdziwem osłupieniem. Dżelabi również przyszedł do przytomności; przecierał oczy, jakby jeszcze w tej chwili nie wierzył wszystkiemu.
Żołnierze moi rzucili się teraz na jeńców i poczęli im przeszukiwać kieszenie i torby, zabierając wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Odmówić im tego — było rzeczą wielce ryzykowną, to też udałem, że nic nie widzę, i przysiadłem się do fakira, który zamknął oczy, niewiadomo ze wstydu, czy też z bólu.
Sallam, ia Weli el kebir el maszkur! — Bądź pozdrowiony ty wielki sławny i święty człowieku! — zagadnąłem uprzejmie. — Cieszę się bardzo, iż cię tu ujrzałem, i mam nadzieję, że i tyś szczęśliwy z tego spotkania.
— Bądź przeklęty! — syknął jak żmija, nie otwierając wcale powiek.
— Pomyliłeś się, mój drogi! Chciałeś powiedzieć: „bądź błogosławiony!” — wiem o tem i odczułem całą duszą tęsknotę, jaka cię pchała ku mnie. Wysłałeś nawet posłańców, aby odszukali miejsce, na którem chwilowo odpocząłem. Twoja tęsknota wynikała ze szczerego i dobrego serca. Postanowiłeś powystrzelać moich żołnierzy, a mnie wyciąć język i ręce, i następnie sprzedać mnie jednemu z najokrutniejszych książąt murzyńskich.
— On jest wszystkowiedzący! — krzyknął mimowoli do swego towarzysza, którego wzrok pałał śmiertelną nienawiścią ku mnie.
Pochyliłem się nad nim, mówiąc:
— Miałeś najzupełniejszą słuszność, twierdząc, że niebawem zobaczymy się znowu i że będę miał sposobność poznania cię bliżej. Mimo tedy, żeś wyruszył w kierunku El Faszer, spotkaliśmy się znowu i jestem z tego bardzo zadowolony ponieważ potwierdza to w zupełności mój sąd o tobie. Jesteś właśnie tym człowiekiem, któremu błysnęła genjalna myśl, aby mi odciąć język i ręce. Jeżeli teraz żywisz przeświadczenie, że odpłacę ci pięknem za nadobne, to nie mylisz się wcale!
— Nie rozumiem zupełnie, — wyrzekł w odpowiedzi tonem oburzenia — dlaczego jestem związany? W jakim celu napadliście na nas? Co możecie nam zarzucić i udowodnić? Żądam stanowczo, abyś nas z więzów uwolnił!
— Życzeniu twemu stanie się zadość w całej rozciągłości, niestety dopiero wówczas, gdy cię postawię przed... katem.
Szarpnął się z całej siły i równocześnie chciał coś rzec, lecz zagadnąłem go natychmiast.
— No, no, nie szarp się tak bardzo — szkoda trudu. Jesteś za głupi na to, by mnie wywieść w pole. Człowiek taki jak ty, powinien siedzieć w domu i opłakiwać swą głupotę. Możesz mi wierzyć, że dzisiaj, nim jeszcze zsiadłeś z wielbłąda u studni, wiedziałem już, co z ciebie za ziółko. Znasz ty bajkę o pluskwie, która chciała oszukać buhusaina?
— Co mnie obchodzi bajka, lisa? którą zna prawie każde dziecko.
— Przeciwnie, bajka ta powinna cię bardzo obchodzić, ponieważ z chwilą, gdy cię opadła niedorzeczna myśl o przebiegłem zapędzeniu mnie w ośli kąt, stałeś się podobny zupełnie do tej bakki.[10] Nie udałoby się to bowiem nawet człowiekowi o zdrowych zmysłach, a cóż dopiero mówić o tobie! Wszak w głowie twej, zamiast mózgu woda się chlupie, i dlatego raz jeszcze ci powtarzam, że porwanie się twoje w celu oszukania effendiego z Zachodu przypomina doskonale treść wspomnianej bajki.
Wypowiedziałem to z wielką dumą i zarozumiałością, jednakże wszelki inny sposób byłby tu zupełnie bezcelowy. I rzeczywiście, nawet tak zuchwały ton nie zdołał go zbić z tropu.
— Uważałbym sobie za ujmę wchodzić z tobą w dalszą rozmowę. Jesteś giaurem! Gdybyś istotnie posiadał taki rozum, jak mniemasz, to dawno już wyrzekłbyś się swej pogańskiej wiary. Zresztą, szkoda czasu na tę gadaninę. Rozwiąż mi ręce natychmiast i zdejm ze mnie powrozy, skalane twemi pogańskiemi rękoma, gdyż inaczej...
— Milcz! — przerwałem nagle. — Jeżeli usłyszę tylko jedno słowo groźby, to odpowiem ci... batem! Jeżeli pies szczeka niepotrzebnie, to go się ćwiczy. Szkoda, że nie zrozumiałeś dotąd zgrozy swego położenia i szarpiesz się, zamiast błagać o litość. Ostrzegam cię więc raz jeszcze, że gotów jestem przekonać cię o rzeczywistości nie słowami, ale w inny sposób, niebardzo dla ciebie miły!
— No, no, powoli, nie tak ostro... Jestem szeikiem i...
— Ba! — buchnąłem śmiechem. — Marny szeik Beduinów wobec mnie nie jest niczem; zresztą, przedstawiłeś mi się niedawno jako dżelabi, a w istocie jesteś tylko członkiem bandy zbójeckiej. Odpowiednio do tego obejdę się więc z tobą.
— W takim razie strzeż się! Byłbyś zgubiony. Mój szczep zniszczyłby was bez litości!...
— Co? Ten człowiek śmie ci grozić, effendi? — zawołał Ben Nil, który zbliżył się i posłyszał ostatnie zdanie dżelabiego. — Pozwól, a zaknebluję mu pysk!
— Możesz, pozwalam.
Ben Nil obrócił jeńca do góry plecyma i odpiął od pasa bat. Odwróciłem się, nie chcąc być świadkiem niemiłej egzekucji. Słuch tylko dał mi pewne wyobrażenie, jaką rozkosz miał Ben Nil, ćwicząc śmiertelnego swego wroga.
Podczas tego rozkazałem żołnierzom, aby poprowadzili jeńców i ich wielbłądy nad studnię. Rozkaz został wkrótce wykonany; sprawdzono również nasze wielbłądy.
Miejsca koło studni było dosyć, bo naokoło uprzątnięto staranie drzewa i krzaki w celu wygodnego urządzenia obozowiska. Było też poddostatkiem wody. Żołnierzom więc nie zbywało na humorze, gdyż obłowili się znakomicie. Na każdego z nich przypadła zdobycz w broni, żywności, mienie trzech jeńców i wielbłądów. Ja, oczywiście, nie tknąłem niczego, a Ben Nil mimo całej swojej nędzoty, poszedł za moim przykładem. Gdy go spytałem o powód tej wspaniałomyślnej skromności, odpowiedział:
— A czemu ty effendi nie wziąłeś niczego? Chcesz, żeby żołnierze mieli więcej, czy też jesteś za dumny ha to, by brać łup wojenny? Słyszałem że wojownicy Zachodu nie lecą na zdobycz i nie dopuszczają na wojnie grabieży. Co do mnie, to uważałbym za ujmę, gdybym się tknął przedmiotów, które były w brudnych rękach tych psich synów!
Mniemanie to uznałem za bardzo szlachetne. Skłoniło mnie ono do tego, że traktowałem go więcej po przyjacielsku, na co zresztą zasłużył sobie przywiązaniem do mnie i życzliwością.
Trzeba teraz było zamyśleć o zabezpieczeniu jeńców — przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności w celu zapobieżenia możliwej ucieczce. Pokładano ich tedy w środku i otoczono wokoło, nie spuszczając oka ani na chwilę. Na noc wyznaczyłem wartę. Było jeszcze widno, ale wieczór już się zbliżał powoli. Postanowiłem więc przed napadnięciem mroku zbadać dokładnie teren naokoło studni. W ciągu swoich podróży nie zaniedbywałem tej ostrożności, nawet wówczas, gdy się czułem najzupełniej pewnym i bezpiecznym. Oddaliłem się tedy od obozowiska, szukając śladów i orjentując się w położeniu. Równocześnie wysłałem kilku żołnierzy do lasu po drwa, gdyż wobec znacznej liczby jeńców trzeba było założyć i podtrzymywać przez całą noc kilka ognisk. Wróciłem niebawem, nie znalazłszy nic podejrzanego. Mogliśmy się szykować do noclegu. — — —






  1. Kapitan.
  2. Burmistrz.
  3. Ojciec zgrozy.
  4. Zatruta strzała.
  5. Dosłownie: Cios tłukący na ziemię.
  6. Kapitan portowy.
  7. Zielony step.
  8. Handlarz.
  9. Zawój na głowę.
  10. Pluskwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.