Przejdź do zawartości

Niewolnice I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Niewolnice
Podtytuł Powieść
Pochodzenie cykl W kraju Mahdiego
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Graf. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Im Lande des Mahdi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
NIEWOLNICE
POWIEŚĆ


1928[1]


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17


Zakł. Graf. „Bristol”, Warszawa, Elektoralna 31.


NIEWOLNICE

Rozmawiający zamienili najpierw zwyczajne towarzyskie frazesy, potem zjedli wieczerzę, podczas której poganiacze wielbłądów stali skromnie na boku. Kiedy wieczerzę spożyto, rozglądnął się fakir badawczo dokoła i rzekł:
— To, co mam ci powiedzieć, chcę, żeby zostało przy tobie. Czy tutaj rozmowy naszej nikt nie podsłucha?
— W namiocie sąsiednim mieszka córka mojego ojca; przy niej moglibyśmy wprawdzie mówić o wszystkiem, ze względu jednak na niewolnice, które jej towarzyszą, a które mogłyby może cośkolwiek dosłyszeć, chodźmy lepiej do mojego namiotu.
Udali się do namiotu, poza którym leżałem. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Kiedy dozorcy studni również i swoje pochodnie zgasili, wysunąłem się ostrożnie z krzaków i, zbliżywszy się do namiotu, jąłem nadsłuchiwać. Rozmawiali jednak półgłosem, a płótno tłumiło wyrazistość ich słów. Ponieważ rozmowę chciałem usłyszeć koniecznie, spróbowałem podnieść ścianę namiotu pomiędzy dwoma kołkami, co mi się też udało w tym stopniu, że mogłem głowę wsunąć do środka.
Ani jednego, ani drugiego w ciemności nie widziałem, po głosie jednak poznałem, że siedzieli tuż obok mnie, i mógłbym ich wyciągniętą ręką dosięgnąć. Szkoda, że nie słyszałem początku rozmowy, gdyż ja sam byłem jej przedmiotem. Dowiedziałem się o tem zaraz z pierwszych podsłuchanych słów fakira:
— W takim razie muszę cię przestrzec przed człowiekiem, który utrzymuje przyjacielskie stosunki z reisem effendiną, i dąży teraz do niego do Chartumu, aby z nim razem łowić handlarzy niewolników.
— Ciekawym, czy masz na myśli tego samego człowieka, co i ja? — zawołał Murad Nassyr. — Ja także znam takiego, przed którym chciałbym cię przestrzec.
— Cóżto za jeden?
— Giaur z Europy.
Allah! Pewnie ten sam, o którym właśnie pomówić z tobą chciałem. Gdzie go poznałeś?
— Osobiście zetknąłem się z nim w Kahirze, lecz już dawniej widziałem go w Dżezair[2]. Wiem, że i ty miałeś z nim do czynienia, bo on sam mi to opowiadał.
— Gdzieżeś się z nim ostatni raz widział?
— W Siut. Czekał tam na mnie, bo miał mi towarzyszyć w podróży do Chartumu i dalej wzdłuż Bahr el Abiad. To człowiek mądry i odważny, a dla nas byłby tak nieoceniony, że, aby go do siebie przywiązać, nie zawahałem się ofiarować mu za żonę młodszej córki mojego ojca.
Allah kerihm! Jak mogłeś to uczynić! Teraz jest twoim przyjacielem i szwagrem, i nie mogę się na nim zemścić!
— Niczem on dla mnie nie jest, a raczej jest moim najgorszym nieprzyjacielem. Czy uwierzysz, że on moją propozycję odrzucił?
— Co mówisz? To obelga, którą tylko krwią zmyć można!
— To też po trzykroć biada mu, jeżeli wpadnie mi w ręce. Przedewszystkiem jednak muszę ci dokładnie i obszernie opowiedzieć, jak i dlaczego przyciągnąłem go do mego boku.
Teraz opowiedział Nassyr fakirowi wszystko, co się stało, aż do poróżnienia się naszego w Korosko. Fakir słuchał zrazu cierpliwie, wkońcu jednak zerwał się z gniewem i zawołał:
— Głowa twoja była chora! Jak mogłeś mu przyrzekać siostrę i bogactwo! Ani jedno, ani drugie niezupełnie do ciebie należy, bo syn mój ma udział w tem wszystkiem. Dając mu starszą córkę twego ojca za żonę, jak mogłeś równocześnie przyrzekać rękę młodszej córki temu parszywemu giaurowi, któremu oby Allah zginąć z pragnienia rozkazał! Jak może taki pies mieć za żonę siostrę kobiety, należącej do mojego syna?!
— Zapominasz, że ten giaur — to człowiek niezwykły.
— Co mnie jego zalety obchodzą, skoro to giaur!
— Postawiłem mu też za warunek przejście na islam.
— Na to jednak ten szakal pewnoby się nigdy nie zgodził. Szedłem jego śladem od Giseh, a on tego ani nie przeczuwał. Kadirine oddała go w ręce mnie i kuglarzowi. Twój Selim, który niema mózgu w głowie, był naszym sprzymierzeńcem. Ten człowiek miał już w Maabdah zginać, ale ponieważ znajdował się z nim koniuszy baszy, musiałem czekać na inną lepszą sposobność. Selim dowiedział się za dużo, i jego więc należało także usunąć. To też zwabiłem obu do dawnej studni, i byłem pewien tak samo, jak kuglarz, że już jej nie opuszczą. Ale widocznie szatan jest z nimi w przymierzu, i pokazał im nieznane nam wyjście. Uszli, a ja musiałem uciekać, czem prędzej przed ich zemstą, zwłaszcza, że konsulowie tych psów cudzoziemskich są potężniejsi, aniżeli sam kedyw. Dopiero w jakiś czas po tym wypadku odważyłem się wyjść z ukrycia, i wtedy dowiedziałem się, że giaur i Selim popłynęli sandałem „Et Tahr“ wgórę Nilu.
— To był mój statek; ja go nająłem.
— Nie wiedziałem o tem. Wogóle nie miałem pojęcia, że znajdujesz się już znowu w Egipcie. Wszak miałeś córkę swej matki przywieźć znacznie później.
— A ja nie przypuszczałem dotychczas, że ty należysz do Kadirine. To też cieszyłem się, że temu giaurowi udało się uwolnić mnie od strachów.
— Istotnie, uwolnił cię, ale tem samem wdarł się w nasze tajemnice. Z jego przyczyny skonfiskowano naszą dahabijeh. Jedno i drugie powinien przypłacić życiem, ale nam na nieszczęście umknął. Jeśli rozgłosi o tem, co się stało, możemy przygotować się na rzeczy bardzo niedobre. Za wszelką cenę musimy go usunąć. Nie spocznę, dopóki tego giaura własnemi rękami nie zaduszę!
— Ja mu tem samem zagroziłem, lecz on się ze mnie wyśmiał.
— Niech się śmieje do czasu, my go i tak dostaniemy; albo mnie, albo kuglarzowi wpadnie w ręce niebawem. Muza’bir ściga go Nilem, ja zaś kazałem dać sobie najszybszego wierzchowego wielbłąda, ażeby jechać do Abu Hammed. Tam zaczekam, aż mi go kuglarz napędzi w ręce.
— Mylisz się, bo przecież na moim sandale go niema. Obraził mnie, i jesteśmy śmiertelnymi wrogami; czy sądzisz, że wobec tego pozwoliłbym mu używać mego statku?
Twarz fakira musiała przybrać wyraz największego rozczarowania; nie widziałem jej, ale zato słyszałem, jak pełen głębokiego smutku zapytał:
— Jakto? Więc on nie na sandale? Więc znajdujemy się jeszcze na tropie fałszywym?
— Tak jest; tym razem znowu wam umknął. Masz słuszność, ten giaur jest w przymierzu z szatanem.
— A nie wiesz przypadkiem, dokąd się udał?
— Nie wiem, i nawet odgadnąć mi to trudno. Uważam jednak za prawdopodobne, że będzie w Abu Hammed przed wami, jeśli wogóle zamierzał tam się udać. Zresztą, kto wie, czy z Korosko nie wyruszył do Korti, ażeby stamtąd przez pustynię Bajuda udać się wprost do Chartumu.
— Z czegóż to wnosisz? Byłeś może obecny przy jego odjeździe?
— Nie. Odjechałem wcześniej, niż on, lecz doścignął mnie wkrótce, i właśnie tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Siedział z porucznikiem reisa effendiny przed bramą khanu i...
— Z kim? — przerwał mu fakir. — Reis effendina wysłał do Korosko porucznika?
— Tak. Porucznik przesłuchiwał mnie i twierdził, że mnie zna. Miał słuszność, ale się tego wyparłem. Nie mogłem tam pozostać ani chwili dłużej, wynająłem pierwsze lepsze wielbłądy i wyruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce potem doścignął mnie na pustyni giaur i porucznik. Jechali na wspaniałych wielbłądach, a mieli przy sobie Selima i Ben Nila.
— Ben Nila? Allah, Allah! Znałem takiego człowieka, ale on już nie żyje.
— Majtek z Gubator?
— Tak. Ale skąd przyszło ci na myśl wymienić tę miejscowość?
— Bo mówię właśnie o człowieku, którego za zmarłego uważasz. Zwabiłeś go, jak mi sam opowiadał, do studni, ale ten obcy niewierny uwolnił go i zabrał ze sobą.
— To być nie może! — rzekł fakir prawie z płaczem.
— A jednak tak jest istotnie. Ben Nil jest teraz sługą giaura.
Allah kerihm! Tego za wiele! A więc wszyscy trzej, którzy mieli umrzeć, są teraz razem. A przecież zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności! Więc jeszcze jeden nam przybywa. Mam w ręku władzę zgubienia ich wszystkich, i przysięgam na proroka oraz na brodę jego, że to uczynię. Będę ich ścigał, choćby do Bhar el Ghazal. Poszukam syna i, jeśli sam ich nie znajdę, oddam naszych wrogów w jego ręce. Może wiesz, gdziebym ich teraz mógł spotkać?
— Nie mam pojęcia. Jechali przez krótką przestrzeń drogą karawanową, a potem, jak wskazywały ślady, zboczyli na prawo.
— W takim razie muszę śpieszyć do Abu Hammed. Jeśli ich tam niema, roześlę ludzi do Berber, Korti i do Debbeh. W jednej z tych miejscowości w każdym razie przynajmniej na jakiś ślad ich natrafię.
— Żałuję bardzo, że ci tak śpieszno, bo ucieszyłem się twoim widokiem, i miałem nadzieję, że będziemy dalej razem jechali.
— Ty masz harem ze sobą i musisz jechać powoli, a mnie się istotnie śpieszy. Kiedy oni odjechali z Korosko?
— W poniedziałek rano.
— A dzisiaj czwartek. Powiedziałeś, że mieli dobre wierzchowe wielbłądy, więc są daleko; ja muszę tę przestrzeń bezwarunkowo prędzej przejechać, niż oni...
Mówił coś jeszcze, ale słów jego dosłyszeć nie mogłem, bo znowu rozległ się tętent. Ktoś zawołał głosem donośnym:
— Hej, dozorcy studni! Zaświećcie pochodnię, bo potrzeba nam wody!
Wyciągnąłem głowę z namiotu i ukryłem się znowu w zaroślach. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przedtem. Blask ich wystarczył mi, abym rozróżnił, że to nie przyjechał jeden jeździec, lecz cały oddział. Kazali wielbłądom uklęknąć i zsiedli z nich w ciemności. Zapalono pochodnię; przy jej świetle naliczyłem siedmiu ludzi, przybyłych na pięciu zwierzętach. Ten stosunek liczebny jeźdźców do wielbłądów bardzo mię z początku zdziwił, lecz wyjaśniło mi się wszystko, kiedy wśród przybyłych rozpoznałem owych czterech łowców niewolników, których puściłem wolno.
Trzej inni, byli to ludzie wysłani przez główną siłę łowców, ażeby na pięciu wielbłądach sprowadzić wodę z Bir Murat; i ci właśnie spotkali po drodze swoich towarzyszów. Okazało się, że moje przypuszczenia były prawdziwe. Jeźdźcy spotkani na pustyni byli istotnie przednią strażą zbójeckiej karawany, która teraz musiała wpaść nam w ręce.
Cieszyłem się tą nadzieją, a równocześnie tem mniej byłem zadowolony z mego obecnego położenia, bo chciałem koniecznie podsłuchać rozmowę łowców niewolników, a tymczasem leżałem za namiotem i z miejsca się ruszyć nie mogłem. Obawiałem się, że nie zatrzymają się długo, i że nie znajdę sposobności zbliżenia się do nich. Na moje szczęście, stosunki ułożyły się wkrótce korzystniej, znacznie korzystniej, aniżeli mogłem przypuszczać.
Oto Murad Nassyr wyszedł z fakirem z namiotu. Zobaczywszy przybyłych, zawołał pełen zdziwienia:
Allah, Allah! Znowu cud! Oto mamy znów przyjaciela, którego nie mogliśmy się tu spodziewać. Malafie, zbliż się, napij się z naszej czary i wypal z nami fajkę powitania!
Malaf zwrócił się do nich. Był to dowódca owych ludzi, którym odebrałem jeńców.
— El Ukkazi i Abd Asl, ojciec naszego władcy! — zawołał zdumiony. — Niechaj Allah ześle wam łaskę i szczęście na każdym kroku! Pozwólcie, aby was sługa wasz powitał!
Przystąpił do nich i skłonił się głęboko.
— Czy jesteś tutaj przypadkiem? — spytał się fakir.
— Nie. Bierzemy wodę dla karwan er rekwik[3].
— Każ więc swoim ludziom napełnić wory, a ty tymczasem przyjdź do nas do namiotu. Chciałbym cię o syna zapytać.
Słysząc to, ucieszyłem się bardziej, niż gdyby mi kto tysiąc franków darował, gdyż byłem pewien, że dowiem się nietylko o tem, co chciałem wiedzieć pierwotnie, lecz także wielu innych ważnych rzeczy.
Pochodnia płonęła więc dalej, dopóki worów nie napełniono. Z początku obawiałem się, aby mnie przy jej świetle nie zauważono, wnet jednak stwierdziłem ku wielkiemu zadowoleniu, że krzak jest dość gęsty i szeroki, by zakryć mnie całkowicie. Nie namyślając się więc długo, wsunąłem głowę pod płócienną ścianę. Wkrótce potem wszedł do namiotu Malaf, wydawszy wprzód swoim ludziom odpowiednie wskazówki. Chociaż rogoża zasłaniała wejście, to jednak przez szparę między nią a odrzwiami tyle światła padło do wnętrza, że wszystkich trzech rozmawiających widziałem dokładnie. Gdy Malaf usiadł, rzekł stary fakir:
— Sądziłem, że jesteście teraz nad górnym Nilem. Nie myślałem, że was tak rychło zobaczę. Widocznie połów poszedł wam łatwo, a i z transportem musieliście się szybko załatwić?
— Nie byliśmy wcale przy Bahr el Ghazal, lecz obraliśmy kierunek zachodni.
— A więc Kordofan? Ciekawym jednak, pocoście tam dążyli; tam przecież niema nic do zabrania!
— Byliśmy dalej.
— A zatem w Dar-fur. To jeszcze bardziej zagadkowe, bo niewolników tam urodzonych nikt już dziś nie kupuje.
— Tak. Lecz nie byliśmy ani w Kordofanie ani w Dar-fur, bo polowaliśmy tym razem na arabskie kobiety i dziewczęta.
Allah! Arabskie Beduinki?
— Tak.
— Ależ to wyznawczynie proroka i prawdziwej wiary, których nie wolno sprzedawać!
— Spytaj, — roześmiał się Malaf — a one powiedzą ci, że nie znają wcale islamu.
— Ha! Jeżeli tak, to dobrze. Jesteście rozumnymi przedsiębiorcami. Obawa kary uczyni z nich w razie potrzeby poganki. A do któregoż szczepu te niewolnice należą?
— To niewiasty z plemienia Fessara, a więc najpiękniejsze ze wszystkich Beduinek.
— Na brodę proroka, podziwiam waszą odwagę! Wojownicy Fessara słyną z waleczności i, porywając ich kobiety i dzieci, musieliście chyba utracić wielu swoich ludzi?
— Przeciwnie! Nikt z nas nie odniósł nawet najlżejszej ranki. Mężczyźni Fessara pojechali wszyscy do Dżebel Modjaf, aby tam odbyć wielką „fantazję“, a kobiety swoje pozostawili bez żadnej opieki w duarze. Otoczyliśmy osadę, wybraliśmy sześćdziesiąt najpiękniejszych niewiast, a pozostałe pozabijaliśmy, ażeby nikt o nas nie mógł nikomu donieść.
— A w drodze sprzyjało wam także szczęście?
— Dzięki przezorności Ibn Asla, szczęście towarzyszyło nam stale. Już tam jadąc, mieliśmy ciągle dobrych wywiadowców przed sobą, chcieliśmy bowiem uniknąć wszelkich spotkań; w drodze powrotnej postępowaliśmy podobnie, w dodatku wicher pustynny zawiał nasze ślady tak, że teraz nikt nie wie, kim byli łowcy.
— A któż ten plan ułożył?
— Któżby, jeśli nie Ibn Asl ed Dżazuhr, twój syn, nasz władca.
— Tak i ja przypuszczałem. To najsłynniejszy łowca niewolników, i jestem z niego dumny. Ale jak wpadł na myśl porwania Beduinek? To najśmielszy czyn, jakiego dotychczas dokonał. Jeśli się jednak dostanie do wiadomości publicznej, że to on był sprawcą napadu, wystąpią przeciwko niemu nietylko świeccy sędziowie, lecz i kaznodzieje, a wtedy może być z nami źle.
— Nic się nie wyjawi. Nasi ludzie mają tak dobry udział w łupach, że nikt z nich ani słowa nie piśnie. Jeden z naszych odbiorców w Stambule prosił o Arabki. Pisał, że murzynki za brzydkie, a Cirkassierki teraz nie w modzie. Arabek nie było jeszcze w handlu, a ponieważ będą zupełną nowością, należy się spodziewać bardzo obfitego zarobku.
— A zatem do Stambułu! Jaką drogą idziecie?
— Przybyliśmy przez Wadi Melk i Wadi el Gab, koło zaś wyspy Argo przeprawiliśmy się przez Nil; teraz zmierzamy do Rauai naprzeciwko Dżiddy. Tam będzie stał na kotwicy okręt naszego odbiorcy, i przyjmie towar.
Słowa te potwierdziły najdokładniej moje domysły. Około sześćdziesięciu niewolnic! A stary fakir przeszedł nad tem spokojnie do porządku dziennego. Tak mi się podobało w Maabdach i Siut jego czcigodne oblicze, a tymczasem był to ohydny potwór pod maską świętobliwą!
— Ale teraz rzecz główna — zapytał Abd Asl. — Mój syn jest z wami?
— Jest. Jedzie z nami aż do Ras Rauai, aby tam odebrać pieniądze.
— A do Bir Murat nie przybędzie?
— Nie, bo narazie nikomu nie chce się pokazywać. Dzięki ukrytym studniom, które mamy w pustyni, możemy podróżować tak, żeby nikt o nas nie wiedział, ale sześćdziesiąt niewolnic, pięćdziesiąt ludzi eskorty i należące do tego zwierzęta wymagają bardzo wiele wody. Mimo to, nie musielibyśmy się zwracać tutaj, gdyby łotry jakieś nie odnalazły były naszej ostatniej studni, i nie wypróżnili jej do dna.
— Jakże oni mogli taką studnię odnaleźć?
— I ja uważałem to za niemożliwe. Widocznie jednak przypadek przyszedł temu psu chrześcijańskiemu z pomocą.
— Chrześcijaninowi? Więc giaura nad studnią spotkałeś?
— Przeklętego szakala i jego towarzyszów. Zabrał nam nietylko dwóch jeńców, ale i nas obdarł ze wszystkiego, prócz ubrań.
— Na Allaha! Nie rozumiem nic, i tylko z twojej mowy wnioskuję, że ci się jakieś nieszczęście przytrafiło. Opowiedz wszystko dokładnie!
Malaf był posłuszny. W opowiadaniu swojem trzymał się prawdy i nie powiedział ani słowa za mało, ani za dużo. Przesadzał tylko wtedy, kiedy moją odwagę pod niebo wynosił, co zresztą robił poto jedynie, aby zmniejszyć swoją odpowiedzialność wobec wodza. Kiedy Ibn Asl przybył do studni ukrytej, i nie znalazł tam wody, wysłał ludzi z wielbłądami i worami do Bir Murat. Oni to spotkali się z Malafem i jego towarzyszami, i zabrali ich ze sobą. O świcie mieli z zapasami wody odjechać.
Słuchacze nie przerywali opowiadającemu i, dopiero gdy skończył, Murad Nassyr zapytał:
— Ilu ludzi miał ten giaur przy sobie?
— Dwóch.
— Kto oni byli? Skąd przybyli i dokąd dążyli?
— I tego nie mogę powiedzieć, ponieważ łotry nie odpowiadali na moje pytania.
— Czyżby to on był? Opisz dokładnie jego i towarzyszów!
Malaf uczynił zadość temu żądaniu, opisując najpierw porucznika, potem Ben Nila, a wkońcu mnie.
— To on, to on! — zawołał fakir, a Turek mu zawtórował. — Pomyłka wykluczona. Tamci dwaj to Ben Nil i porucznik reisa effendiny. Ciekawym jednak, co się stało z Selimem? Gdzie on się podział?
— Na to pytanie będzie łatwo odpowiedzieć — rzekł Murad Nassyr. — Selim uciekł i ukrył się. Ten łotr nazywa siebie największym z bohaterów, a jest największym tchórzem, jakiego w życiu spotkałem.
— Czyżby on się wtedy także gdzieś wpobliżu znajdował?
— Bezwątpienia, gdyż wielbłąd jego spoczywał razem z innemi, i wszystkie trzy stały się naszym łupem. Tylko tego giaura przy studni nie było. Wrócił dopiero później i ruszył naszym śladem. Być może, Selim czekał na niego i opowiedział mu, co zaszło. Zresztą, wszystko to jest mi zupełnie jasne i tylko tego nie mogę zrozumieć, skąd się ten giaur wziął przy ukrytej studni?
— I to ci wyjaśnię — rzekł fakir. — On wie, że godzimy na jego życie, i nie jedzie zwykłym szlakiem karawanowym, bo chce się nam z oczu usunąć.
— A cóż robi przy nim porucznik?
— Spotkanie się ich jest z pewnością zupełnie przypadkowe, tak, jak przypadkiem jest to, że się zatrzymali nad studnią.
— Skąd wziął tak dobre wielbłądy dla siebie, Selima i Ben Nila?
— To już rzeczywiście zagadka. Dostać je łatwo, jeśli się dobrze zapłaci, ten giaur jednak pieniędzy nie ma. To, co mu dałeś, musiał ci przecież zwrócić.
— To prawda, i wiem, że posiadał tylko tyle, że mu ledwo starczyło na powrót do ojczyzny. Na jedno jeszcze należy zwrócić uwagę. Kto pożycza wielbłąda, musi wziąć ze sobą właściciela, albo jego pełnomocnika, ponieważ zaś nikogo takiego przy tych psach nie było, więc owe trzy wielbłądy nie były wypożyczone.
— Może zabrał je komu z pastwiska?
— Nie. To wprawdzie chrześcijanin, ale umarłby prędzej, aniżeliby ukradł. Uważam go nawet za człowieka, który woli sam dać sto piastrów, aniżeli przyjąć jednego za darmo. To w każdym razie zagadka, skąd wziął te wielbłądy, i tem bardziej tego pojąć nie mogę, że ja, pomimo że miałem przy sobie pieniędzy wiele i mogłem każdą kwotę zapłacić, dostałem tylko juczne ciężkie zwierzęta. Bądź co bądź, radzę wam, miejcie się przed nim na baczności, a przedewszystkiem ostrzeżcie Ibn Asla.
— Uważam to za zbyteczne. Czy sądzisz, że ten giaur odważyłby się targnąć na mojego syna?
— Czemu nie? On odważył się już nawet na większe szaleństwa.
— Ależ on nie ma najmniejszego pojęcia o tem, gdzie się mój syn teraz znajduje!
— Nie łudź się! Słyszałem w Dżezair o tym giaurze; on sam opowiedział mi niejedno z tego, co przeżył, krótko i w prostych słowach, a były to rzeczy zdumiewające. Ten człowiek ma węch jak sęp, oko jak orzeł, a przytem nie odgaduje niczego, tylko wszystko oblicza. Kiedy sobie uprzytomnię tego łotra, jego istotę, jego sposoby, to przysiągłbym, że on siedzi gdzieś niedaleko i śmieje się z nas wszystkich. Obliczył sobie, że nadchodzi karawana niewolnic, i wie może nawet, gdzie zatrzymała się teraz.
— To nie może być! A nawet gdyby wiedział, w jakiż sposób mógłby nam zaszkodzić?
— Na to pytanie nie jestem w stanie dać ci odpowiedzi. Tyle wiem, że ten pies zabiera się do wszystkiego całkiem inaczej, niż my.
— Trudno chyba przypuścić, żeby ze swoimi trzema towarzyszami mógł rzucić się na naszą eskortę, złożoną z pięćdziesięciu ludzi. To już byłoby śmieszne!
— Bezwątpienia. Przypuśćmy jednak, że pójdzie potajemnie za karawaną. Zauważy wkrótce, że celem jej drogi jest Ras Rausi. Jeśli potem pojedzie szybko naprzód, przeprawi się do Dżiddy i zawiadomi tamtejszych konsulów chrześcijańskich, że się zbliżacie, to synowi twemu odbiorą niewolnice, a on sam chyba w ucieczce znajdzie ratunek.
— Do wszystkich djabłów, przyznaję ci słuszność! Muszę ostrzec syna, gdyż po tym giaurze można się wszystkiego spodziewać, a w tym wypadku za jednym zamachem i na mnie zemściłby się srogo.
— Na tobie? Skądże przypuszczenie, że tym razem ma on i ciebie na myśli?
— Przecież ten giaur wie, że jestem ojcem słynnego łowcy niewolników, i że tym łowcą jest Ibn Asl. Sam mu to niepotrzebnie powiedziałem. Było to w drodze do studni, w której miał zginąć z głodu i z pragnienia. Byłem więc pewien, że wyznanie moje nie będzie miało żadnych złych skutków. Tymczasem on się uwolnił i teraz dowiedział się już pewnie, że nazywam się Abd Asl. Abd Asl i Ibn Asl muszą być bezwarunkowo ojcem i synem; to rozumie się samo przez się.
— W takim razie masz wszelkie powody ostrzec swego syna. Zresztą, i ja także chcę się z nim koniecznie rozmówić. Twój syn oczywiście ani się nie spodziewa, że znajdujemy się wpobliżu, i że wiozę mu jego przyszłą sitti[4]. Jeżeli chce jutro rano w drogę wyruszyć, to w każdym razie jeszcze tej nocy musimy się z nim spotkać. Przedewszystkiem chcę wiedzieć, gdzie mam mu siostrę zawieźć, a poza tem chciałbym z nim pomówić o cenie niewolnic. Gdzie Ibn Asl obozuje?
— Nieopodal stąd, ku północy, na skraju lasu palmowego — odrzekł Malaf, do którego zwrócono się z tem zapytaniem.
— A wy macie zabawić tu do jutra rana?
— Do świtu. Opuścimy studnię w kierunku południowym, wkrótce jednak zwrócimy się na północny wschód, gdzie w kierunku Wadi el Berd spotkamy się z Ibn Aslem.
— Czy macie obozować w tem wadi?
— Tak. Chcemy dostać się tam jutro wieczorem. Tam jest woda.
— A ja uważałem to wadi zawsze za bezwodne.
— Nie jest takie, ale oczywiście tylko dla znawców. W połowie jego długości znajduje się w skalnej ścianie źródło, dostarczające wody jeszcze przez długi czas po porze deszczowej. Zakryliśmy je płytą kamienną i nasypaliśmy na wierzch rumowiska skalnego tak, że człowiek niewtajemniczony żadną miarą nie zdoła go odkryć. Natrafił na to źródło przed kilku laty jeden z naszych ludzi. Trzy rosnące tam gacje naprowadziły go na domysł, że przy nich musi być woda. Do dnia dzisiejszego sterczą te drzewa wśród głazów, ponieważ jednak bywamy tam często, wielbłądy obgryzły liście i korę, i drzewa uschły.
Wiadomość o tem źródle, mimochodem tylko przez Malafa podana, miała dla mnie nadzwyczajne znaczenie, gdyż mogła stanowić podstawę planu walki naszej z łowcami niewolników. O, gdyby oni tak wiedzieli, że leżałem za nimi i że wszystko słyszałem!
— Szczegóły, które słyszę, przejmują mnie niepokojem o syna — przerwał znowu fakir. — Czy nie mógłbyś mnie, Malafie, natychmiast do niego zaprowadzić?
— Gdybyśmy wszyscy trzej opuścili studnię, wpadłoby to w oczy tym ludziom, a tego muszę unikać. Wprawdzie ze strony tych, którzy tu obozują, nie mamy się czego obawiać, lepiej jednak na wszelki wypadek, aby nikt nic o karawanie nie wiedział.
— Jak długo mam więc czekać?
— Kiedy już wszyscy zasną, pocichu się wykradniemy. Kto wie, czy już i to, że jestem u was tak długo, nie budzi jakich podejrzeń. Muszę wyjść i popatrzeć, co moi ludzie robią.
— Idź, ale wprzód jeszcze nam powiedz, czy przypadkiem nie zauważyłeś, że giaur jechał za wami?
— Widzieliśmy, że uszedł z obydwoma uwolnionymi jeńcami. Co robił potem, nie wiem, gdyż wkrótce straciliśmy go z oczu, biegnąc z pośpiechem do Bir Murat, gdzie spodziewaliśmy się zastać naszych ludzi, wysłanych przez Ibn Asla po wodę. W każdym razie sądzę, że ten giaur już się o nas nie troszczył. W przeciwnym razie byłby nas chyba przytrzymał. Mógłby to był zrobić, choćby nawet po upływie kilku godzin po naszej ucieczce; miał przecież bardzo dobre wielbłądy, podczas gdy my biegliśmy większą część drogi pieszo. Ten człowiek jest, jak się sam o tem przekonałem, nadzwyczajnie odważny, nie sądzę jednak, żeby jeszcze teraz był dla nas niebezpieczny.
Odszedł. W tej chwili dał się słyszeć donośny głos człowieka, który coś wykładał.
— To właściciel moich wielbłądów — rzekł Murad Nassyr. — Nie słyszałem jeszcze w życiu tak dobrego gawędziarza, jak on. Narazie mamy czas, więc wyjdźmy i posłuchajmy.
Mieszkaniec Wschodu jest zawsze skory do słuchania bajek. Abd Asl zgodził się więc natychmiast na propozycję Turka, i wyszedł z nim ku studni, gdzie gromada słuchaczów otoczyła kołem opowiadającego. Wysunąłem głowę z pod ściany namiotu i jąłem się namyślać, co dalej czynić. Byłem zadowolony z tego, co słyszałem, jednak chętniebym słuchał dalej. Przedewszystkiem zajmowało mnie teraz pytanie, jak się łowcy niewolników zachowają wobec ostrzeżenia fakira i Murada Nassyra. Trudno mi było czekać, aż ci dwaj wrócą znów do namiotu, bo opowiadanie bajek mogło się przeciągnąć aż do późnej pory, potem znowu mogłaby upłynąć godzina, zanimby wszyscy zasnęli, a wkońcu należało przewidywać, że obu wymienionych zatrzyma Abd Asl u siebie do rana. Tak długo nie odważyłbym się leżeć tutaj w zaroślach, zresztą było to zbyt niewygodne. Do tej chwili szło mi wszystko wspaniale, i nie mogłem dopuścić, aby jaki mały przypadek popsuł znowu wszystko. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci słuchaniem bajek, niepostrzeżony wysunąłem się z krzaków, i zabrałem się do odwrotu. W przeciągu pięciu minut zdołałem zajść na czworakach tak daleko, że mogłem się podnieść i dalszą drogę odbyć prosto.
Wkrótce wydostałem się z doliny i wszedłem w parów. Tutaj byłem już zupełnie bezpieczny, mimo to jednak zachowałem wciąż tę samą ostrożność, co dotąd. Choć na niebie iskrzyły się gwiazdy, otaczała mnie dokoła nieprzejrzana ciemność. Naraz posłyszałem jakiś szelest wpobliżu. Zdawało mi się, że pochodził gdzieś z ponad mojej głowy. Zatrzymałem się, i zacząłem nadsłuchiwać. Z pięć minut panowała zupełna cisza, kiedym się jednak znowu kilka kroków naprzód posunął, stoczył się z góry kamyczek, za nim drugi, a po chwili zdawało mi się, że kamienista lawina spada w moją stronę.
Allah, kerihm! — wrzasnął ktoś przeraźliwie.
Łoskot wzmagał się coraz bardziej, rzuciłem się przeto wbok, by mnie jaki kamień nie ugodził. Niestety, dostałem się z deszczu pod rynnę, gdyż coś wielkiego i ciężkiego, choć nie tak twardego jak głaz, runęło na mnie z góry. Zerwałem się z ziemi, choć nie poszło mi to tak łatwo, gdyż, ciężko ugodzony w głowę i plecy, czułem w nich obezwładniający ból. Przede mną leżało coś długiego i czarnego, co na mnie spadło. Wyciągnąłem rękę i natrafiłem palcami na nos jakiegoś człowieka. Nie wiedziałem zrazu, kto to był i czy się zabił, czy tylko omdlał. Wziąłem go za głowę, ażeby zbadać żyłę pulsową na skroni i dotknięcie to było w skutku zupełnie niespodzianie, bo człowiek ten krzyknął głośno, zerwał się i popędził przed siebie, na szczęście nie ku studni, lecz w przeciwnym kierunku. Pośpieszyłem oczywiście za nim. Susy długich nóg jego wydawały mi się prawdziwie „selimowemi“, i byłby mi umknął niezawodnie, gdyby się nie potknął o kamień, i nie upadł na ziemię. Rzuciłem się na niego natychmiast i ścisnąłem go za gardło, ażeby nie mógł krzyczeć. Nie ruszał się i nie bronił. Obmacałem twarz jego, ponieważ było za ciemno, bym wzrokiem mógł rysy rozpoznać. Rzeczywiście nie omyliłem się. Odjąłem mu rękę od gardła i powiedziałem:
— Mów pocichu, Selimie! Czyś ranny?
Na dźwięk mojego głosu zerwał się znów czem prędzej i odpowiedział:
— To ty, effendi? Chwała Allahowi, że nie potrzebuję już nieżywego udawać!
— Skąd się tu wziąłeś?
— Stąd, z góry — wskazał na wysoką ścianę skalną.
— Podziękuj Allahowi, że mnie spotkałeś. Czuję się wprawdzie, dzięki tobie, jak rozbity, gdybyś był jednak runął wprost na kamienie, leżałbyś tutaj teraz z połamanemi żebrami. Czego ty tam w górze szukałeś?
— Chciałem zejść ze skały, aby ciebie ocalić.
— Oj głupi, głupi! Nie byłem wcale w niebezpieczeństwie.
— Tak długo nie było cię widać, żeśmy się już zaczęli niepokoić o ciebie, więc ja, jako najmężniejszy z bohaterów, wyruszyłem, by cię odszukać. Kiedym ze skały schodził, obsunął się kamień i zjechałem prędzej, niż miałem zamiar.
— To znowu jedno z bezmyślnych głupstw twoich. Gdybym naprawdę znajdował się w niebezpieczeństwie, tu już nie ty chyba zdołałbyś mnie ocalić.
— Ależ, effendi, jestem jakby stworzony na twego obrońcę!
— Nie mów mi już o tobie, bo znam cię dosyć dawno i wiem, że twoje nazwisko zapisano w księdze kismet między imionami tych, których Allah stworzył poto, aby byli bohaterami bezmyślnych czynów. Mógłbyś był twoją niewczesną wyprawą mnie i nam wszystkim przynieść szkodę największą! Zresztą, nie mam czasu teraz na sprzeczki; czy umiesz piąć się po górach?
— Wolę się wspinać do góry, niż padać wdół.
— Chodź-że więc zaraz za mną. Tędy najłatwiej wydostaniemy się na górę.
Sam byłbym wszedł szybko, ale Selim, o ile był dobrym piechurem, o tyle złym turystą. Formalnie wlec go za sobą musiałem, a kiedy wkońcu dostaliśmy się na górę, musiałem zatrzymać się, by zaczerpnąć oddechu.
Zasłużył właściwie na porządną karę, lecz wiedziałem zgóry, że będzie bezskuteczna. Jego towarzystwo było dla mnie nieustannem niebezpieczeństwem, przyrzekłem mu jednak, że go przy sobie zatrzymam i musiałem dotrzymać słowa.
Zastałem towarzyszów poważnie zaniepokojonych nietylko o mnie, ale i o Selima, którego nie było. Ukazanie się nasze uspokoiło ich szybko, a Selim zaczął im po swojemu opowiadać o „swojej“ wyprawie. Nie spadł oczywiście ze skały, lecz, widząc mnie w niebezpieczeństwie, skoczył wdół z nieporównaną śmiałością, tak, że wszyscy nieprzyjaciele w przerażeniu rzucili się do ucieczki.
Porucznik i teraz był przekonany, że moja wycieczka żadnej nie przyniosła korzyści. Dowiodłem mu czegoś innego, opowiedziawszy, co podsłuchałem. Nie dając posłuchu ich radom, kazałem zaraz ruszać do Wadi el Berd, ażebyśmy mogli tam dość wcześnie poczynić przygotowania.
Onbaszi był już w Wadi el Berd, i zapewnił mnie, że trafi tam nawet w nocy. Nie tracąc więc czasu, wsiedliśmy na wielbłądy i ruszyliśmy w drogę.
Zaraz na jej początku natknęliśmy się na przeszkodę. Ponieważ przez parów nawet w dzień trudno się było na wielbłądach przedostać, musieliśmy go więc okrążyć, poczem zwróciliśmy się w kierunku północno-wschodnim.
Nie chcąc bardzo wysilać mojego wielbłąda, zwłaszcza, że w przyszłości czekały go trudne może zadania, dosiadłem innego. Droga była w nocy bardzo uciążliwa, a wiodła między wzgórzami, biegnącemi ku Dżebel Szigr. Na równinę wydostaliśmy się dopiero o świcie i odtąd już znacznie raźniej posuwaliśmy się naprzód. W południe mieliśmy już trzy czwarte drogi za sobą, a około czwartej godziny po południu ujrzeliśmy niskie wzgórza, ciągnące się z północnego zachodu na południowy wschód, poza któremi, według opowiadania starego onbasziego, miało się znajdować Wadi el Berd. W istocie pokazało się, że miał słuszność, i że był dobrym przewodnikiem.
Teraz należało być w dwójnasób ostrożnym. Trzymaliśmy się dotąd, o ile się dało, zdala od drogi, którą prawdopodobnie miała podążyć karawana niewolników, była więc nadzieja, że naszych śladów nie zauważą. Ponieważ jednak trop ich mógł się wpobliżu wadi łatwo zejść z naszym, pojechaliśmy dalej gęsiego. Ostatni wielbłąd, ciągnąc płótno mojego namiotu, obciążone tyką, zacierał nasze ślady.
Wspomniane pasmo wzgórz składało się z poszczególnych niskich wzgórków skalistych, wznoszących się bezpośrednio z piasku, a zasłaniających wadi przed pustynnemi wiatrami. Wadi jest to łożysko rzeczne, mające w porze deszczowej mniej lub więcej wody, a zresztą tworzące suchą dolinę. Wadi el Berd zagłębiało się tak stromo, że dość trudno nam było wyszukać miejsce, przez które mogliśmy zejść na samo dno doliny.
Dokoła nas rozciągało się morze głazów, spoczywających na piasku, naniesionym podczas pory deszczowej. Przeprawa przez ten teren nie była wprawdzie wygodna, ale przynajmniej nie było znać na nim śladów naszych wielbłądów.
Zachodziło pytanie, gdzie należało szukać ukrytej studni, na prawo czy na lewo, wyżej czy niżej. Porucznik i onbaszi głosowali za prawą stroną, ja zaś byłem zdania przeciwnego. Przypuszczałem mianowicie, że łowcy niewolników, znając te strony dobrze, nie będą potrzebowali krążyć, ale znanem sobie przejściem dostaną się wprost w pobliże studni. Ponieważ zaś znajdowaliśmy się na prawo od kierunku ich drogi, wypadało więc chyba zwrócić się teraz na lewo.
Ruszyliśmy doliną na północny wschód i już po upływie pół godziny okazało się, że miałem słuszność. Oto zobaczyliśmy na skale, wznoszącej się jak schody, trzy zeschłe i bezlistne gacje. Zatrzymaliśmy się przy nich. Najniższy stopień skały miał wysokość dwu ludzi, a ponieważ reszta stopni, wspinających się nad nim, zbudowana była bardzo nieregularnie, i miała wiele szczerb niższych i wyższych, można było z łatwością dostać się aż na górę.
Gacje, zgodnie z opowiadaniem Malafa, sterczały ponad skałami, żadnego jednak śladu wody nie widzieliśmy nigdzie. Oglądałem się za rumowiskiem, o którem wspominał, ale go odkryć nie mogłem. Musiałem się w tym kłopocie zwrócić znowu do mego wielbłąda. Kiedy go sprowadziłem, spuścił głowę, rozdął nozdrza i zaczął przednią nogą grzebać w piasku pod drzewami. Miejsce to leżało tuż pod skałą. Wielbłąda odprowadzono i zaczęliśmy kopać. Już w głębi trzech stóp natknęliśmy się na płytę kamienną. Była tak wielka, że minął cały kwadrans, zanim oczyściliśmy ją z kamieni. Gdyśmy ją usunęli, stanęliśmy nad jamą, napełnioną aż po brzegi czystą chłodną wodą. Skosztowałem — miała o wiele lepszy smak, niż woda z Bir Murat, gdyż nie zawierała soli. Przeznaczyliśmy ją więc dla siebie, a wielbłądy napoiliśmy zapasami przywiezionemi w worach. Sześć próżnych miechów zdołaliśmy napełnić, zanim woda wyczerpała się tak, że na dnie zostały już tylko męty.
Mieliśmy więc znaczny zapas dobrej, świeżej wody, co nam było jeszcze i z tego powodu miłe, że nad łowcami niewolników mieliśmy pod tym względem przewagę.
— Cóż teraz począć zamyślasz? — spytał porucznik. Czy sądzisz, że karawana nadejdzie tu jeszcze dzisiaj?
— Z całą pewnością.
— Czy tutaj na nich czekać będziemy?
— Ani mi się śni. Gdyby łowcy przyszli górą, a nas tutaj zastali, mogliby nas z największą łatwością wystrzelać, a my nawetbyśmy się bronić skutecznie nie mogli. Koniecznie musimy ten stosunek odwrócić. Właśnie my wyjdziemy na górę, a nasi przeciwnicy muszą zejść nadół. Zaczaimy się za wzgórzem północnego brzegu, ale przedtem przykryjemy znów studnię. Jeśli się tu rozłożą obozem, zaatakujemy ich z dwu stron. W takim razie będą mieli przed sobą i za sobą skały, a z prawej i lewej strony nas, i muszą nam wpaść w ręce.
— Masz słuszność. Kiedy wejdziemy na górę?
— Im rychlej, tem lepiej. Nie mamy tu już czego szukać i należy się czem prędzej oddalić. Niewiadomo, co się stać może. Kto wie, czy znowu nie wysłali naprzód kilku jeźdźców; gdyby tak było, to ci nie powinni nas tutaj zobaczyć. Przykryjcie więc napowrót studnię, ale tak, żeby nie można było poznać, że tu ktoś był, a ja poszukam stanowiska, z któregoby najłatwiej można było przejść do ataku.
Ku naszej radości, znalazłem wpobliżu dwa takie miejsca. Jedno leżało mniej więcej o tysiąc kroków przed studnią, a drugie prawie w tej samej odległości poza nią. Gdybyśmy się dziś wieczorem rozdzielili i temi dwiema drogami zeszli nadół, wzięlibyśmy w potrzask obozującą na dole karawanę.
Wróciwszy do jamy z wodą, zastałem ją już zasypaną. Wyrównałem grunt, ażeby całkiem zatrzeć ślady naszego pobytu, poczem udaliśmy się, prowadząc wielbłądy, jedną ze wspomnianych dróg na górę. Szedłem ztyłu, ażeby zacierać w dalszym ciągu ślady. Przybywszy na górę, musieliśmy się rozejrzeć za jakąś bezpieczną i wygodną kryjówką. Poszedłem na zwiady i znalazłem wpobliżu doskonałe miejsce. Wzgórek, dochodzący tuż do brzegu wadi, miał po drugiej stronie zagłębienie, mogące dostatecznie pomieścić nas i nasze zwierzęta. Tam rozbiliśmy obóz.
Pierwszą moją czynnością było oczywiście wystawienie warty na wzgórzu, skąd rozciągał się na wszystkie strony tak szeroki widok, że nikt nie mógł zbliżyć się do wadi, niedostrzeżony przez strażnika. Uczyniłem to raczej z przyzwyczajenia, niż z konieczności, bo za dnia nie można było w tych odludnych stronach spodziewać się wędrowca, karawana zaś miała nadejść dopiero wieczorem, a wtedy strażnik nie mógłby jej i tak zauważyć. A jednak dobrze się stało, gdyż nie rozłożyliśmy się jeszcze wygodnie, kiedy jeden z wysłanych oznajmił:
— Effendi, widzę na południu trzech jeźdźców.
— W jakim kierunku jadą?
— Nie mogę jeszcze rozpoznać, widzę tylko trzy białe punkty.
— Zaraz sprawdzę.
Poszedłem do niego, wziąwszy ze sobą lunetę. Tak, byli to trzej jeźdźcy na wielbłądach, a przez szkła rozpoznałem całkiem wyraźnie, że jechali z południa i zamierzali prosto do studni. Wydało mi się to trochę podejrzanem.
— Znają widocznie ukrytą studnię — rzekłem. — To bardzo osobliwe.
— Więc należą do karawany niewolników — rzekł strażnik.
— Nie sądzę, bo karawana ma nadejść z południowego zachodu. Przypuszczam jednak, że to znajomi albo przyjaciele łowców, bo o studni nikt inny nie wie. Połóż się, ażeby cię nie spostrzegli.
Porucznik zaciekawiony wyszedł także na górę i obok nas przykucnął. Podałem mu lunetę; spojrzał przez szkła i rzekł, potrząsnąwszy głową:
— Nie wiem, co o tem myśleć. Są to prawdopodobnie ludzie Ibn Asla, gdyż, oprócz nich i nas, nikt o tej studni nie wie. Czyżby on sam obrał inną drogę, aniżeśmy przypuszczali?
— Zagadka wkrótce się rozwiąże. Jeźdźcy zbliżają się swobodnie i pewnie, więc nie po raz pierwszy znajdują się w tej okolicy. Czekajmy cierpliwie.
Wziąłem znowu w rękę lunetę i zwróciłem ją na jeźdźców. Siedzieli na bardzo dobrych wielbłądach, zbliżali się szybko. Mogłem już rozpoznać ich postawę i ruchy rąk. Nareszcie zobaczyłem i twarze.
— A do kroćset! — wyrwało mi się mimowoli, chociaż nie byłem przyzwyczajony do takich wykrzykników.
— Co takiego? — zapytał porucznik.
— To moi dawni znajomi. Ten naprzedzie, to Abd el Barak, mokkadem Kadirine i serdeczny mój przyjaciel z Kahiry, o którym ci opowiadałem. Drugi to muza’bir, kuglarz, który kilkakrotnie godził na moje życie.
Allah! Czy się nie mylisz?
— Nie, bo widzę ich twarze tak wyraźnie, jakbym je miał przed sobą.
— A trzeci?
— Tego nie znam. Musi to być szeik, gdyż odwrócił wtył kaptur chramu[5] i ma na fezie el arbs.
— To będzie pewnie przewodnik.
— Nie przypuszczam. Mokkadem musi znać studnię i on przewodniczy, bo jedzie na czele. Szeik jest właścicielem wielbłądów.
— To możliwe, a nawet prawdopodobne. Skąd oni się tu jednak biorą i czego chcą?
— Tego oczywiście nie wiem, lecz się dowiem wkrótce, bo ich podsłucham. Chciałbym tylko, żeby się zatrzymali nad studnią, bo tutaj przyszłoby mi to najłatwiej. Należy się jednak liczyć także z tą możliwością, że nie znają wcale ani tego wadi, ani studni, i tylko przypadkiem tędy przejeżdżają. Musimy zaczekać, czy zostaną tu, czy też dalej pojadą.
Trzej jeźdźcy dotarli już do przeciwległego brzegu wadi i zjeżdżali w wygodnem miejscu. Z mego stanowiska nie mogłem spojrzeć w głąb, zaczekałam jednak jeszcze parę minut. Kiedy po upływie tego czasu nie ukazali się jeszcze po tej stronie wzgórza, przypuszczałem, że się zatrzymali na dole, by się tam rozłożyć obozem. Nakazałem więc strażnikom, by i nadal baczną na wszystko zwracali uwagę i zszedłem z porucznikiem ze wzgórza. Tutaj byłby skazany na bezczynność, a na dole mógł przynajmniej uważać, żeby jego ludzie nie popełnili jakiegoś głupstwa. Następnie przywołałem na migi Ben Nila, któremu można było zaufać, zaprowadziłem go nad skałę studzienną i poleciłem krótko:
— Usiądź tutaj i czekaj! Jeśli usłyszysz ostry świst, skoczysz czem prędzej do obozu, sprowadzisz kilku uzbrojonych ludzi i pospieszysz z nimi do studni.
— Ty znów narażasz się na niebezpieczeństwo, effendi! — rzekł. — Proszę cię, zabierz mnie z sobą.
— Nie spełnię twojego życzenia, bo sam jestem o wiele pewniejszy, aniżeli w towarzystwie drugich. Pamiętaj tylko, co ci nakazałem.
— Czy nie byłoby lepiej sprowadzić żołnierzy odrazu i tutaj z nimi zaczekać? Stąd przecież prędzej przybiegniemy do ciebie, niż z obecnego ich stanowiska.
— Dobrze, ale pamiętaj, że na twoją głowę kładę, żeby się zachowywali zupełnie cicho.
Wrócił, a ja zacząłem schodzić ze skały. Strzelby ze sobą nie wziąłem, bo rewolwery mi wystarczyły. Musiałem jednak zachować ostrożność, gdyż był to biały dzień i łatwo mogli mnie zobaczyć.
Górne schody skały były tak niskie, że z łatwością dostałem się na przedostatni stopień. W połowie drogi usłyszałem głosy pod sobą. Rozmawiający znajdowali się nad studnią, tuż obok skały, więc nie mogli mnie dostrzec.
Położyłem się na najniższym stopniu i posunąłem się naprzód aż na samą krawędź. Spojrzałem ostrożnie wdół. Wielbłądy leżały wpobliżu ze spętanemi nogami, a trzej mężczyźni klęczeli i rozkopywali studnię. Słyszałem, co mówili.
— Czy wiesz na pewno, że tu jest woda? — pytał obcy Beduin, którego uważałem za szeika.
— Jestem przekonany — odpowiedział Abd el Barak. — Nie przybywam tu po raz pierwszy. Z tej ukrytej studni można w porze obecnej napełnić siedem do ośmiu worów.
— Oby to Allah sprawił, bo już nie mamy ani kropli wody.
— Nie bój się! Będziesz pił, ile zechcesz i wielbłądy twoje napoisz. A gdyby nawet tutaj wody nie było, wystarczyłby dzień jazdy, aby się dostać do Bir Murat. Nie umrzesz więc z pragnienia.
— Zginąć z pragnienia, czy paść ofiarą mordu, to mi wszystko jedno, a tylko to mam do wyboru. Wszak wiecie, że Bir Murat leży na terytorjum Ababdehów, wrogów mojego szczepu. Pałają ku nam nienawiścią, to też mnie, jako szeika szczepu Monassir, zamordowaliby na pewno; nie przystaliby nawet na największy okup.
A więc ten szeik był wodzem Monassyrów, którzy potem w wojnie Mahdiego zamordowali adjutanta Gordona, pułkownika Stewarta. Ukarać ich za to miał generał Earle. Monassyrowie są rycerskimi i wojowniczymi ludźmi, strzegącymi czujnie swej niepodległości. Nienawiść okazują otwarcie i uczciwie, i dlatego są dla mnie sympatyczniejsi, aniżeli owe szczepy, które poddają się zwycięzcy, pełzając do jego nóg, aby go potem przy najbliższej sposobni znów zdradzić.
Wszyscy trzej kopali pilnie, a pracę mieli nietrudną, bośmy im poprzednio grunt nieco rozluźnili. Nie zwrócili jednak na to uwagi. Wreszcie dostali się do płyty i odsunęli ją nabok. Na widok pustki wszyscy trzej wydali przeciągły okrzyk.
— Allah niech nam będzie łaskaw! — zajęczał szeik. — Tu niema wody, tylko błoto, któregoby nawet wielbłąd nie tknął.
— To prawda! — rzekł muza’bir strapiony. — Co za nieszczęście!
— Milcz! — huknął nań mokkadem. — Tu niema mowy o nieszczęściu, a nawet do Bir Murat nie potrzeba nam jechać, bo jeśli zaczekamy do rana, będzie jama znów pełna.
— Ale w takim razie nie spotkamy się z Ibn Aslem, który tu był już z pewnością.
— Nie. Według tego, cośmy słyszeli, nie mógł się jeszcze dostać do tego wadi.
— A jednak tak jest, jak ci to zaraz wykażę. Czy oprócz ludzi i przyjaciół Ibn Asla zna kto tę studnię?
— Nie.
— Czy studnia zawiera wodę?
— Stale. Nawet w najsuchszych miesiącach można tu napełnić pięć worów.
— A tymczasem jest próżna; ponieważ mógł ją wypróżnić tylko ten, kto o niej wie, więc Ibn Asl przeszedł już tędy.
— Jeśli Ibn Asl był już tutaj, będzie zgubiony, bo ci, co go ścigają, szybko za nim dążą.
Szeik słuchał tej rozmowy z miną wyrażającą najwyższe zdumienie. Kiedy mokkadem zamilkł, powiedział:
— Treść waszej rozmowy nie jest dla mnie jasna. Mówicie o Ibn Aslu. Czy macie może na myśli Ibn Asla ed Dżazuhr, łowcę niewolników?
— Tak.
Allah! Dlaczego tailiście to przede mną?
— Powiedzieliśmy ci, wynajmując wielbłądy, że się tu mamy spotkać z przyjacielem. Jest nim Ibn Asl. Czy to była nieprawda?
— Nie, ale właściwa prawda mimo to została zatajona!
— Czyż jesteś jego wrogiem?
— Tak. Podczas jednej ze swoich wypraw ukradł najlepsze wielbłądy mojego szczepu.
— Za mały to powód, abyś się na nas gniewał. Nic o tej kradzieży nie wiemy, zresztą, może się mylisz?
— Nie; widziano go z naszymi wielbłądami.
— Więc masz teraz najlepszą sposobność, aby się z nim porachować. Gdy tu przybędzie, możesz z nim pomówić, a on ci na pewno za wielbłądy zapłaci.
— Nożem lub kulą!
— Pod naszą opieką nic ci się złego nie stanie.
— W wartość waszej opieki wierzyć mi jednak trudno. Chociaż rozmawialiście po drodze tak często szeptem, mimo to różnych nasłuchałem się rzeczy.
— I cóż słyszałeś?
— Słyszałem o jakimś obcym effendim, na którego życie nastajecie, i o żołnierzach, którzy są przy nim.
— Zrozumiałeś fałszywie — wtrącił muza’bir.
— Nie, on słyszał całkiem dobrze, — rzekł mokkadem.
Muza’bir spojrzał na niego ze zdumieniem i pytaniem w oczach, mokkadem jednak rzekł spokojnie, zwracając się do szeika:
— Ponieważ tyle słyszałeś, lepiej będzie, gdy się dowiesz o reszcie. Czy jesteś przeciwnikiem niewolnictwa?
— Co mnie obchodzi niewolnictwo! Jestem wolnym Monassyrem, i nie troszczę się o czarnych.
— Masz słuszność. Nie jesteś więc zasadniczo przeciwnikiem Ibn Asla?
— Nie. To człowiek śmiały, a ja czczę i wielbię odwagę, ale nie powinien kraść nam wielbłądów.
— Bądź pewny, że ci twoją szkodę wynagrodzi. Mówmy teraz o rzeczy głównej! Kedyw zabronił handlu niewolnikami. Wysłał reissa effendinę, który ma wyłapywać statki, przeznaczone dla transportu niewolników, oraz więzić łowców i handlarzy. Do tego reissa przystał Frank, pies chrześcijański, którego oby djabeł połknął. Człowiek ten nie wierzy w Allaha i bluźni prorokowi, a teraz, jak nam doniesiono, znajduje się w Korosko. Tymczasem reis effendina udał się z wielu żołnierzami w okolice Berberu, ażeby transport pochwycić. Ponieważ karawana może także zwrócić się bardziej na północ, dlatego reis effendina posłał porucznika z oddziałem żołnierzy do Korosko, do giaura, ażeby tędy zastąpić jej drogę. Wiem całkiem pewnie, że Ibn Asl pójdzie tym szlakiem, i dlatego wyruszyłem czem prędzej z mym towarzyszem, ażeby go przestrzec przed psem niewiernym. Powiedz, czy widzisz w tem coś niegodziwego?
— Bynajmniej. Czemu Frank, pies chrześcijański, kłopocze się o sprawy tego kraju? Niech go piekło pochłonie! W waszych zamiarach nie widzę nic złego, nie boję się też Ibn Asla, gdyż nie uraziłem go niczem. On to raczej powinien się mnie bać, bo jest rabusiem naszych wielbłądów. Kiedy nadejdzie, jestem gotów pogodzić się z nim, oczywiście, jeśli okaże gotowość zapłacenia za ukradzione zwierzęta.
— Pomówię z nim o tem.
— Będę ci wdzięczny! Ale czy muza’bir nie powiedział, że Ibn Asl już tędy przeszedł?
— Powiedział, ale tak nie jest. Gdyby wodę wyczerpała karawana niewolników, byłyby tu jej ślady. Ja wiem, że Ibn Asl wysyła zawsze straż przednią. Ona tu[6] była tutaj i wypróżniła studnię. Karawana nadejdzie później, a do tego czasu, studnia napełni się znowu.
— Połóżmy więc napowrót kamień, ażeby ciepło słoneczne nie mogło się dostać do środka. Potem zetniemy jedno z tych drzew, ażeby rozniecić ogień.
— Tego nam czynić nie wolno — sprzeciwił się mokkadem. — Te trzy drzewa, to znak, że tu jest studnia. Jeśli chcesz mieć ognisko, wystarczy ci poszukać w wadi gnoju wielbłądziego.
Szeik podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi, i oddalił się. Byłem pewien, że na całem wadi wymienionego paliwa ani garstka się nie znajdzie. Skoro tylko Beduin zniknął z oczu obu pozostałych, rzekł muza’bir z gniewem:
— Co za nieostrożność, mówić wszystko temu szeikowi! Poco ma wiedzieć, gdzie my dążymy i w jakim celu?
Siedzieli obok studni, a ich długie flinty stały oparte o ścianę. Mokkadem odrzekł:
— Jak śmiesz zarzucać mi błędy i mówić do mnie w tym tonie? Czy mi nie wolno mówić do przewodnika, co mi się podoba?
— Nie mam nic przeciw temu, ale co na to powie Ibn Asl?
— Całkiem nic nie powie, bo z naszej rozmowy przewodnik ani jednego słowa nie powtórzy, gdyż usta jego wkrótce zamilkną na zawsze.
— Sądzisz, że zginie?
— Zginie, i zginąć musi, bo zna tajemnicę tej studni. Gdyby studnie tajemne zostały odkryte, mógłby każdy brać sobie wodę, a potem nie miałby Ibn Asl czem poić swoich karawan, i musiałby cały handel zarzucić. Dlatego też poprzysiągł każdemu obcemu, któryby odkrył studnię, śmierć natychmiastową, która i szeika Monassyrów nie minie.
— W takim razie, oczywiście, szeik sprawy nie zdradzi. Czy jednak postąpiłeś słusznie, prowadząc go tutaj, chociaż już przedtem wiedziałeś, że to przypłaci życiem?
— A mogłem postąpić inaczej? Potrzebowaliśmy koniecznie wielbłądów, i to pośpiesznych. On jeden je miał i zgodził się na wypożyczenie tylko pod tym warunkiem, że razem z nami pojedzie. Nie dowierzał nam, więc sam sobie winien. Posłałam go po gnój wielbłądzi, ażeby ci to powiedzieć w jego nieobecności. Tłumacząc mu nasze plany, wzbudziłem w nim pełne zaufanie do nas, i dlatego ani się spostrzeże, kiedy go śmierć zaskoczy. Czy ciągle jeszcze pomawiasz mnie o nieostrożność?
— Teraz już nie, ale przyznasz, że nie zawsze byłeś ostrożnym.
— Kiedyż to okazałem brak niezbędnej rozwagi?
— Już nieraz. Przypomnij sobie noc w Kahirze, kiedy to giaur pochwycił cię jako stracha!
— Nie przypominaj mi tego! — zawołał mokkadem z gniewem. — Godzina, przez którą znajdowałem się w ręku tego psa, była najnieszczęśliwszą chwilą w mojem życiu, to też nie spocznę, dopóki mu za to sowicie nie zapłacę. A czy ty byłeś może rozumniejszy? Czy w Giseh nie musiałeś uciekać przed nim z okrętu? A czy nie uszedł wam i wówczas, kiedy sądziliście na pewno, że się znajduje w dawnej studni w Siut?
— Nie wspominaj o tem, bo mnie wściekłość porywa. Ten giaur ma szczęście, jakiego nie posiadał jeszcze żaden z prawdziwych wiernych. Krzyżuje wciąż nasze plany, a kiedy nam się zdaje, że go już mamy, wymyka się niepostrzeżenie z rąk naszych.
— Tym razem nam nie ujdzie.
— Kto wie. Zważ na to, że ma wielką ilość żołnierzy ze sobą.
— Żołnierzy się nie boje, ale z nim samym na równo będziemy mieli trudną przeprawę. Ibn Asl ma w każdym razie tylu ludzi przy sobie, że potrafi utrzymać w szachu żołnierzy. Jeśli się nam uda ostrzec go, zwróci się broń giaura przeciwko niemu samemu. Prawdziwe szczęście, że zobaczyłem w Berberze wśród żołnierzy reisa effendiny naszego Ben Meleda, który mnie poznał odrazu i zdradził wszystko przede mną. Chciałem właściwie jechać wprost do Chartumu, lecz nie żałuję tej zwłoki, bo dzięki temu musi mi ten giaur wpaść w ręce.
W tej chwili powrócił szeik. Słyszał ostatnie słowa, i rzekł z miną strapioną:
— Musimy się wyrzec ognia, bo nic nie znalazłem. Życzę ci, żeby choć nadzieja schwytania tego niewiernego nie zawiodła. Czy go chcesz dostać w swoje ręce dlatego, że się buntuje przeciw Ibn Aslowi, czy też z osobistych powodów?
— Mam z nim osobiste rachunki.
— Powiedz mi, jakie. Jestem waszym dalulem[7], i mogę wam w waszych zamiarach dopomóc.
Odstawił strzelbę i usiadł przy nich na ziemi. Mokkadem spełnił jego życzenie w taki sposób, że mi włosy na głowie stawały. Opowiadał okropne historje, których ja miałem być bohaterem, i przedstawił mnie jako zbiorowisko wszelkich występków i złości.
Allah! — zawołał szeik. — Taki człowiek, to właściwie nie człowiek, ale chyba djabeł, bo posłuchajcie: Kiedy Allah stworzył Adama, chciał go djabeł naśladować i stworzył istotę, mającą wprawdzie postać człowieka, lecz duszę djabła. Od tej istoty pochodzą chrześcijanie, Adam zaś jest praojcem wiernych muzułmanów. Człowiek boi się prawie mówić i słuchać o tym giaurze, i niech mnie Allah przed nim uchroni. Jeśli go pochwycicie, przypatrzę mu się tylko zdaleka, wobec tego jednak, co o nim słyszę, wątpię, czy go w swe ręce dostaniecie.
— Tym razem całkiem pewnie! — rzekł muza’bir. — Jaka to będzie dla nas rozkosz! A potem biada mu, po trzykroć biada. Chciałbym go już teraz mieć w ręku, chciałbym...
Nie skończył zdania, gdyż podniosłem się na stopniu kamiennym i nagle zeskoczyłem wdół ku nim, mówiąc:
— Spełniam twoje życzenie; oto mnie masz!
Zeskoczyłam w ten sposób, że stanąłem między ich strzelbami a nimi. Z początku oniemieli z przerażenia i, nie ruszając się, patrzyli tylko we mnie, jakby widmo ujrzeli. Wydobyłem rewolwery z za pasa, zwróciłem ku nim lufy i mówiłem dalej:
— Nie należy djabła wywoływać, bo się zjawi. Mówiliście o mnie, jako o djable, więc jestem.
Mokkadem ocknął się z przerażenia pierwszy. Sięgnął za pas, wydobył pistolet i krzyknął:
— Ty nie jesteś człowiekiem, lecz djabłem. Idź do piekła, które jest dla ciebie przeznaczone!
Chciał do mnie wymierzyć, ale mu nogą broń wytrąciłem tak, że odleciała daleko. Kiedy próbował się porwać na mnie, kopnąłem go w brzuch tak silnie, że upadł i wywinął kozła. W tej chwili podskoczył muza‘bir, gibki jak kot, dziesięć razy zwinniejszy Od mokkadema. Zerwać się i strzelić do mnie, było dlań dziełem sekundy. Miałem zaledwie czas rzucić się wbok. Kula przeleciała mimo, ja zaś w tej samej prawie chwili ugodziłem go pięścią w skroń tak zręcznie, że padł bez przytomności.
Tymczasem mokkadem zerwał się znowu, dobył noża i rzucił się na mnie. Odbiłem cios, uderzając go od dołu w łokieć tak, że mu nóż wyleciał z ręki. Następnie powaliłem go i ścisnąłem oburącz za gardło. Przez kilka chwil wywijał rękami i nogami, poczem legł bez ruchu. Włożyłem w usta dwa palce i świsnąłem przeraźliwe, poczem podniosłem oba odrzucone rewolwery.
Stało się to wszystko z szybkością błyskawicy. Trudność mojego położenia w czasie walki z przeciwnikami zwiększało to, że musiałem zwracać uwagę także na szeika. Ten jednak nie zdołał dotąd żadnego jeszcze ruchu wykonać. Siedział, jak posąg, i wpatrywał się we mnie. Niesłychane osłupienie, malujące się na jego twarzy, mogło mnie w innej sytuacji pobudzić do śmiechu.
O Allah akbar! — Boże wielki! — zajęczał, wstając powoli i wskazując na tamtych dwu. — Kto ty jesteś i co ci uczynili ci mężowie, że ich pięścią zabijasz, jako Kaled psy swoje?
— Kto ja jestem? — odrzekłem. — Przecież już powiedziałem. Jestem tym, o którym ci opowiadali.
— Giaur... chrześcijaninem?...
— Tak.
Udżubi Allah! — Cud Boski! Jak śmiesz tych ludzi w mojej obecności...
Chciał sięgnąć po flintę, więc zastąpiłem mu drogę i wtrąciłem:
— Nie rozdrażniaj się! Nie zdołasz już nic zmienić, ani z tego co się stało, ani w tem co się stanie.
— I owszem. Oddaj mi strzelbę!
— Biorę ją narazie na przechowanie.
Sięgnął oburącz za pas pod burnusem. Wtedy objąłem go rękoma, przycisnąłem mu ręce do ciała i zawołałem do Ben Nila, który nadbiegł właśnie z żołnierzami:
— Zwiążcie najpierw tego szeika Monassyrów, lecz nie czyńcie mu nic złego, gdyż z wroga stanie się wkrótce naszym przyjacielem.
Opierał się, na nic mu się to jednak nie zdało. Rozbrojono go i związano tak, że rękami nie mógł wcale poruszać. Wzywał jedynie wszelkich rodzajów zemsty niebios i Allaha, w czem myśmy, oczywiście, bynajmniej mu nie przeszkadzali.
Kiedy związano mokkadema i muza‘bira, naturalnie znacznie silniej i troskliwiej, dał się słyszeć głos, wołający z krawędzi wadi:
— Powalcie ich na ziemię, zabijcie ich, wpakujcie im wszystkie kule w głowy i wbijcie im noże w ciała. Czy jesteście już może gotowi?
— Milcz! — odpowiedział Ben Nil. — Ze strachu, Selimie, nie schodzisz nadół.
Z tych słów wymiarkował, że już nie było niebezpieczeństwa, więc zeskoczył obiema nogami naraz, i krzyknął na widok jeńców:
— Zwycięstwo, triumf, chwała, cześć! Bitwa wygrana, wróg pokonany!
— Milcz, samochwalco! — zawołał Ben Nil. — Pierwszy zasiadasz do posiłku, ale tam, gdzie się trzeba zdobyć na odwagę, ciebie nigdy niema. W walce nie widziałem cię jeszcze nigdy. Masz tu tego szeika; zaprowadź go do obozu.
— Szeika? Ani myślę! Ja wezmę muza’bira, który mnie chciał w studni zagłodzić. Zemsta moja będzie okropna!
Muza’bir, a potem i mokkadem przyszli do siebie. Podniesiono ich z ziemi, poczem Selim wziął muza’bira za rękę i rzekł:
— Naprzód, drabie! Dostałeś się w moją potężną moc, to też zdepcę cię, jak słoń robaka.
Muza’bir, choć silnie skrępowany, skoczył na niego, rzucił go na ziemię i, w braku innej broni, chwycił go zębami za gardło. Kąsał, jak wściekły pies, lecz na szczęście zdołał Selimowi tylko skórę poszarpać. Ten długonogi tchórz wyciągnął ręce i nogi, i przerażony nie bronił się wcale, tylko wrzeszczał i beczał, jak ciele zarzynane. Chwyciłem muza’bira za kark, poderwałem go i w twarz kułakiem uderzyłem tak silnie, że mu krew z nosa pociekła. Selim wstał, chwycił się za gardło i zaczął jęczeć.
— On mnie zagryzł; leżał na mnie, jak tygrys. Effendi, ty jesteś najsławniejszym lekarzem na świecie, — zbadaj mnie, czy przypadkiem rana nie jest śmiertelna?
Miał pokaleczoną tylko skórę, mimo to zrobiłem minę poważną i oświadczyłem:
— Przewód oddechowy, wątroba i śledziona są wprawdzie nienaruszone, ale zęby człowieka wściekłego są jadowite, dlatego należy się prawdopodobnie spodziewać simm ed damm[8].
— Simm ed damm? Nie słyszałem jeszcze nigdy o takiej chorobie. Niech mi Allah będzie miłościw! Jaki jej przebieg?
— Rana puchnie, a puchlizna rozszerza się aż do serca. Żołądek bieleje, płuca zielenieją, twarz czernieje i dostaje żółtych pręgów, ręce i nogi odpadają, ciało się rozkłada tak, że wkońcu zostaje tylko głowa, która także ginie po kilku tygodniach.
— O Mahomecie i święci kalifowie! Więc to jest simm ed damm! Jestem zgubiony, ten muza‘bir mnie zamordował! Czy niema środka przeciw tej okropnej chorobie?
— Jest i to bardzo prosty, lecz zdaje mi się, że nie mogę go w tym wypadku zastosować.
— Powiedz mi tylko, co mam uczynić, mój ukochany, dobry, najczcigodniejszy effendi! Uczynię wszystko, choćby było najcięższe.
— Dobrze, spróbuję cię ocalić, lecz musisz mi być posłuszny.
— Będę posłuszny, jak najniższy niewolnik. Wydaj mi tylko prędko rozkazy!
— Najpierw muszę cię natrzeć moim ruh el uhmo[9], a od tej chwili wolno ci oddychać tylko nosem. Nie wolno ci ust otwierać, a więc przedewszystkiem nie mówić.
Allah! To bardzo źle! A jak długo to potrwa?
— Dopóki nie przeminie niebezpieczeństwo; ja ci sam powiem.
— Ależ ja muszę jeść i pić, a sam Allah wie, że tego nosem czynić nie można!
— Przy jedzeniu i piciu wolno kęs lub łyk wziąć do ust, lecz przytem nie wolno oddychać ani mówić.
— Usłucham cię, effendi, usłucham! Wolę milczeć przez pewien czas, aniżeli zginąć na tę straszliwą chorobę. Co to za straszna rzecz utracić ręce, nogi, a potem żyć tygodniami, mając już tylko głowę. Nie, tegobym nie zniósł. Przysięgam na brody wszystkich kalifów, że nie przemówię ani słowa!
— A zatem spróbuję cię leczyć. Jesteś człowiekiem z silną wolą, więc przypuszczam, że nie zrobisz wstydu mojej sztuce i wiedzy.
— Słusznie, bardzo słusznie! Zobaczysz, jaką będziesz miał ze mnie pociechę; żebym tylko ja tak samo dobrze na tem wyszedł. Będę chętnie milczał, byle tylko uniknąć tej strasznej choroby, a następnie śmierci!
Jeńców i ich wielbłądy zaprowadzono na górę do naszej kryjówki. Musieliśmy zasypać napowrót studnię i zatrzeć ślady po tem, co się stało. Następnie dałem wskazówki porucznikowi i onbasziemu na dzisiejszy wieczór.
Ponieważ sam miałem zamiar śledzić karawanę i czegoś się dowiedzieć, dlatego oni obaj musieli przewodzić dwom grupom, które mieliśmy utworzyć przed atakiem. Natarłszy wprzód szyję Selima salmjakiem, pokazałem porucznikowi i onbasziemu miejsca, któremi mieli sprowadzić swoje oddziały do wadi. Dalsze ich postępowanie zależało od okoliczności. Ja zaś przemierzyłem jeszcze kilka razy schody, by zapoznać się tak dobrze z położeniem, żeby w nocy nie popełnić najmniejszego błędu. Następnie powróciłem do obozu zadowolony z tego, iż dwaj najgorsi moi nieprzyjaciele, a szczególnie Abd el Barak, właściwy sprawca wszystkich przedsięwziętych na mnie ataków, wpadł w nasze ręce.
Ale co z nimi zrobić? To pytanie zadawałem sobie sam, a zadał mi je wnet porucznik i onbaszi, kiedy przy nich usiadłem. Jeńcy leżeli dość daleko pod dozorem dwóch ludzi i nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Selim siedział w tej pozycji, którą Arab nazywa rahat el a‘da[10], a więc z podwiniętemi nogami, a Ben Nil, siedzący obok, coś do niego mówił. Chciał Selima nakłonić do rozmowy, ten jednak, pomny na moje zarządzenia, zachowywał z wielkiem „męstwem“ milczenie.
— To szczególne, effendi, że twoje postanowienia mają zawsze bardzo dobry wynik — rzekł porucznik. — Wszak wiesz, że nieraz myślałem inaczej, niż ty, i sprzeczałem się z tobą, lecz teraz widzę, że twoje wskazówki i plany były mądrzejsze, niż nasze. Dzięki im mieliśmy teraz dobry połów, i jestem pewien, że nam się uda odbić Ibn Aslowi porwane kobiety.
— Toby mi jeszcze nie wystarczyło — odrzekłem. — Chcę mu nietylko odebrać niewolnice, ale i jego samego pojmać i oddać w ręce reisa effendiny.
— To byłby czyn wielki, dzięki któremu setki czarnych zachowałyby wolność i życie. Ale taki sukces trzebaby obficie krwią opłacić.
— Jest to bardzo prawdopodobne, ale nie konieczne. Jeżeli się postaramy o to, aby sytuacja była dla nas korzystna, to się może bez krwi rozlewu obejdzie.
— Chciałbym zobaczyć, jak się do tego zabierzesz. Wszystko się składa przecież tak, że Ibn Asl nadejdzie i rozłoży się obozem nad studnią. My napadniemy na jego wojowników, pozabijamy, ile się da, a resztę weźmiemy do niewoli. Nie pojmuję, w jaki sposób możnaby tych pięćdziesięciu ludzi pojmać bez walki i krwi rozlewu?
— Tego nie wiem narazie i ja. Uważam życie człowieka za jego najwyższe dobro na ziemi i dlatego należy je oszczędzać, choćby nawet w najzawziętszym wrogu. Zresztą, wiem z doświadczenia, że każdego przeciwnika można równie dobrze pokonać chytrością, jak bronią, a takie zwycięstwo, bez krwi rozlewu, jest bezwątpienia zaszczytniejsze, niż tamto. Narazie musimy oczywiście trzymać się planu najprostszego. Ja zejdę po skale nadół, aby nadsłuchiwać, a wy udacie się prawą i lewą stroną studni także nadół i zaczekacie w ciemności na mój znak do ataku.
— Jaki znak?
— Czy słyszałeś kiedy krakanie sępa we śnie?
— Tak.
— Będę ten głos naśladował; jest on w pustyni czemś tak zwykłem, że nie może zwrócić uwagi Ibn Asla, ani jego strażników.
— Dobrze, ale w każdym razie przy jeńcach i wielbłądach musimy zostawić kilku ludzi na straży.
— Naturalnie! Wystarczą dwaj lub trzej ludzie. Jeńcy zostaną nadal w pętach z wyjątkiem szeika. On niewinny, nic nam nie uczynił złego i nie ma względem nas złych zamiarów. Nie wiemy, czy on i jego plemię nie przydadzą się nam jeszcze kiedy i dlatego należy postępować z nim łagodniej, aniżeli z tamtymi dwoma.
— Przyznaję ci słuszność, powiedz mi jednak, co postanowiłeś zrobić z mokkademem i muza‘birem?
— Zawieziemy ich reisowi effendinie. Okazało się, że utrzymują stosunki z łowcami niewolników.
Więc nie myślisz się na nich zemścić? Godzili przecież na twoje życie!
— Ja tu nie jestem sędzią; religja zresztą zabrania mi zemsty.
Ben Nil usłyszał to i powiedział:
— Ale ja nie jestem chrześcijaninem, effendi. Muza‘bir był sprzymierzeńcem świętego fakira, a mokkadem, także do tej bandy należy. Zwabiono mnie do studni, by mnie tam zgubić. Gdybyś ty był nie nadszedł, byłbym musiał zginąć nędzną śmiercią głodową. A zatem obaj pojmani nie należą do reisa, lecz do mnie.
— Czy chcesz ich — zamordować?
— Nie! — odrzekł młodzieniec z dumą. — Odkąd jestem przy tobie, myślę tak, jak i ty. Nie zabijam człowieka bezbronnego, nawet gdyby był moim najgorszym wrogiem, ale mimo to chcę i muszę się zemścić. Będę z nimi walczył rzetelnie. Ty im broń zwrócisz, a potem niechaj Allah rozstrzyga między nami.
— Namyślę się jeszcze nad tem.
Powiedziałem oczywiście, aby go uspokoić, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru spełniać jego życzenia. Ten mały zuch był mi zbyt cennym, abym miał mu pozwolić narażać się na poważne niebezpieczeństwo.
Kazałem przyprowadzić do siebie szeika Monassyrów. Musiał usiąść obok nas, a czyniąc to, zapytał zaraz surowo:
— Co wam zrobiłem złego, że postępujecie ze mną jak z nieprzyjacielem?
— Jesteś towarzyszem naszych wrogów; to wystarcza. Słyszałeś zresztą, że wydałem rozkaz, żeby z tobą nie postępowano surowo.
— Słyszałem, a mimo to jestem ciągle związany, jak jeniec. Słowa twoje brzmią ładnie, tylko postępujesz inaczej, niż mówisz. Jesteś wiarołomnym chrześcijaninem.
— Licz się ze słowami i przestań mnie obrażać. W przeciwnym razie zmusisz mnie swojem postępowaniem do tego, że będę się z tobą obchodził tak, jak z tamtymi. Jesteś ich towarzyszem, a oni godzili na moje życie, mógłbym więc was wszystkich natychmiast zgładzić. Kiedy rozmawiałeś z nimi, byłem wpobliżu i słyszałem wasze słowa. Wiem zatem, że pożyczyłeś im tylko wielbłądów, a zresztą nie bierzesz udziału w ich sprawkach. Według sprawiedliwości chrześcijańskiej nie powinieneś płacić za ich uczynki. Dlatego też będziesz wolny, jeśli gotów jesteś spełnić warunki, które ci przedłożę.
— Wymień je!
Ponurość z jego twarzy ani na chwilę nie ustąpiła. Był to zakamieniały muzułmanin i, jako taki, przeciwnik wszystkich inowierców. W dodatku wierzył w to, co przed nim nałgał o mnie Abd el Barak. Opowiedziałem mu więc pokrótce, co się stało wkońcu dodałem:
— Pojmiesz już chyba teraz, że nie jestem takim djabłem, za jakiego mnie przedstawili. Nie jestem twoim wrogiem i wiem, że Monassyrowie są walecznymi wojownikami, którzy nigdy danego słowa nie łamią. Dlatego przekładam ci, co następuje: Przysięgniesz mi na brodę proroka, że nie opuścisz tego miejsca bez mego pozwolenia i nie będziesz rozmawiał z mokkademem ani z muza‘birem. Jeżeli to uczynisz, każę z ciebie zdjąć pęta, oddam ci nawet broń twoją i będziesz naszym gościem, nie jeńcem.
— A potem, kiedy stąd odjedziecie?
— Będziesz wolny i uczynisz, co ci się spodoba.
— Czy to podstęp, czy pełna prawda?
— Ja nie kłamię.
— W takim razie daję ci słowo.
— Wypowiedz je dokładnie i zupełnie.
— Przysięgam na brodę proroka, że żądania twoje wypełnię ściśle!
Widać było po nim, że słowa dotrzyma, więc zdjąłem z niego więzy, dałem mu broń i rzekłem:
— Możesz teraz siedzieć u nas jako gość i przyjaciel. Zresztą, podziękuj Allahowi, że jestem chrześcijaninem i żeś się spotkał ze mną. Gdyby nie to, nie żyłbyś już jutro.
Spojrzał na mnie zukosa wzrokiem nieufnym i zapytał:
— Jakto? Któżby chciał godzić na moje życie? Chyba tylko ty?
— Bynajmniej. Moi towarzysze powiedzą ci, że oszczędzam życie nawet najgorszych nieprzyjaciół. Czy wiesz, dlaczego cię wysłano po gnój wielbłądzi?
— Oczywiście, że wiem. Mieliśmy rozniecić ognisko.
— Jeśli tak sądzisz, to masz serce pełne ufności. Skądby się tutaj mógł wziąć gnój wielbłądzi?
— Skąd? Przecież tędy karawany przechodzą!
— Ile karawan przejdzie tędy rocznie? Studnię znają tylko ludzie Ibn Asla, a ci zatrzymują się przy niej dwa lub trzy razy do roku. Zapewne zresztą i sam wiesz dobrze, że żaden przełożony karawany nie zostawi na pustyni gnoju swoich wielbłądów. Pojmiesz więc, że Abd el Barak wiedział dobrze, iż twoje poszukiwania będą daremne.
— Więc pocóżby mnie wysyłał?
— Ażeby za twojemi plecyma pomówić o tobie z muza‘birem. Kiedy odszedłeś słyszałem każde ich słowo. Chodziło o twoją śmierć.
Allah! Udowodnij mi prawdę słów twoich!
— Łowca niewolników Ibn Asl ed Dżazuhr może tylko dopóty posyłać swoje karawany przez pustynię, dopóki wszystkie jego ukryte studnie pozostaną w tajemnicy. Jeśli ktoś obcy przypadkiem je odkryje, to pytam się ciebie, co Ibn Asl postawi wyżej, życie jego, czy te ogromne sumy, które zarabia na niewolnikach?
— Oczywiście, że pieniądze, ale przecież oni sami przyprowadzili mnie do studni. Ja się w ich tajemnice bynajmniej wdzierać nie chciałem!
— To wszystko jedno, dość, że wiesz o studni. Aby tajemnicę w dalszym ciągu zachować, musi cię Ibn Asl zgładzić.
— I to powiedział Abd el Barak?
— Tak. A może sądzisz, że cię okłamuję?
— Nie. Wierzę, że mówisz prawdę, ale jacy to źli ci ludzie!
— Ty sam winę ponosisz, bo nie chciałeś im powierzyć wielbłądów, tylko się domagałeś, żeby cię zabrali ze sobą.
— To prawda, teraz poznaję, że mi nie mogli zwrócić uwagi na niebezpieczeństwo, na które się narażałem. Są oni zatem mniej winni, aniżeli sądziłem, a ponieważ pod twoją opieką jestem bezpieczny, więc im przebaczam.
— Widzę, że Allah dał ci miękkie serce. Jesteś łagodny, jak chrześcijanin, co mnie cieszy tem bardziej, że cię uważałem za surowego przeciwnika mojej wiary.
— I takim przeciwnikiem istotnie jestem i do końca życia zostanę, mimo to jednak przypuszczam, że mi modlitw moich odmawiać nie zabronisz.
— Nie mam prawa mieszać się w sprawy twojego sumienia.
— Wiedz zatem, że nadeszła pora modlitwy o zachodzie słońca, i że mój dywan modlitewny znajduje się przy moim wielbłądzie. Czy mogę go sobie przynieść?
— Możesz. Wielbłąd, dywan i cała twoja własność należy do ciebie; nie jesteśmy złodziejami ani rozbójnikami.
Przyniósł sobie swój dywan, klęknął na nim i przyłączył się do nabożeństwa drugich. Słońce zapadło właśnie za horyzont, a głosy modlących się brzmiały poza wadi aż na pustynię. Potem szybko zapadła noc, gdyż w owych stronach zmierzch jest bardzo krótki.
Po modlitwie zabrano się do jedzenia, przyczem uderzyła mnie jakaś ostra woń. Oglądnąłem się i zobaczyłem jednego z żołnierzy, leżącego brzuchem na ziemi i dmuchającego ze wszystkich sił w tlejący ogień. Przyskoczyłem do niego i stłumiłem zarzewie.
— Co ty robisz? — złajałem go. — Kto ci pozwolił ogień tu rozniecać?
— Chciałem tylko mały ognik rozpalić, effendi, tłumaczył się dziecinnie.
— Widzę to właśnie! Widocznie ci się zdaje, że to dozwolone?
— Tak, effendi!
— Nie wydałem odnośnego rozkazu, bo nie przypuszczałem, że ktoś z was ma gnój wielbłądzi. Skąd go masz?
— Nazbierałem go, jadąc ciągle za drugimi i zsiadając za każdym razem.
— W takim razie zadałeś sobie wiele trudu zupełnie niepotrzebnie. Czyż nie pojmujesz, że dla nas niebezpiecznie rozniecać teraz ogień? Taki dym czuć zdaleka, choć go jeszcze nie widać. Gdyby teraz nadszedł Ibn Asl i rozłożył się tam na dole obozem, woń spalonego gnoju łatwoby nas mogła zdradzić.
— Nie pomyślałem o tem. Przebacz!
Leżeliśmy w zagłębieniu wzgórza, a jeńcy z nami. Na wzgórku stała warta, mająca zwracać pilnie uwagę na południowy zachód. Ponieważ byłem przyzwyczajony ufać sobie więcej, niż drugim, poszedłem ku straży. Za mną nadszedł także onbaszi. Znał pustynię, więc sądził, że mi dopomoże.
Po pewnym czasie wszedł księżyc na niebo i rzucił światło swoje na przeciwległe wzgórza skaliste. Ciemne niższe miejsca można było dobrze odróżnić od wyższych, jaśniejszych. Około godziny dziesiątej zauważyłem wdali jakiś ruch, a niedługo potem zobaczyłem jasne postacie na ciemnem tle. Były to białe haiki łowców. Zeszedłem więc do kryjówki, zawiadomiłem porucznika o przybyciu oczekiwanych, zaleciłem milczenie i ostrożność, kazałem obu jeńcom zawiązać usta, ażeby karawany niewolników nie przestrzegali głośnemi okrzykami, a sam zeszedłem po skalnych stopniach na stanowisko, z którego i tym razem miałem zamiar podsłuchać rozmowę przeciwników.
Światło księżyca nie dochodziło do wnętrza wadi, a gwiazdy migotały tak słabo, że tam na dole panowały nieprzejrzane ciemności.
Z przeciwległego brzegu odzywało się coś, jakby świergot jaskółek, przerywany od czasu do czasu głosem głębszym. Ten świergot, były to dolatujące zdala głosy niewolnic, a wpadający chwilami bas, był głosem przewodnika, prowadzącego wielbłądy po spadzistej ścieżce.
Głosy zbliżały się, karawana dosięgła dna wadi, poczem zwróciła się wprost ku studni. Widziałem poruszające się haiki mężczyzn i jasne dachy namiotowe nad lektykami dla kobiet. Wszystko inne niknęło w głębokiej ciemności. Wtem zabrzmiał donośny głos przewodnika:
— Stać! Podziękujcie Allahowi i prorokowi, żeśmy doszli szczęśliwie do wody orzeźwienia.
Z kilkuset gardzieli wyrwał się jakby okrzyk radosny. Mężczyźni nawoływali się, albo klęli, głosy kobiece mieszały się ze sobą, wielbłądy beczały, albo mruczały. Wnet zapłonęły pochodnie, i naraz mogłem zobaczyć, co się działo o sześć łokci pode mną.
Była to rzeczywiście pokaźna karawana. Naliczyłem piętnaście wielbłądów jucznych, niosących tachtirwany o kształtach bardzo rozmaitych, ale zawsze fantastycznych, a nawet dziwacznych. Inne niosły na grzbietach wory z wodą, żywność i namioty. Wierzchowych wielbłądów było blisko pięćdziesiąt; nie mogłem ich odrazu dokładnie policzyć.
Przez kwadrans może panował chaos i zamieszanie trudne do rozwikłania, powoli jednak nastawał w tłumie porządek. Niewolnice rozbiły dla siebie namioty. Mężczyźni zdjęli ciężary z wielbłądów, a kilku z nich zbliżyło się z pochodniami do studni, aby z niej usunąć nakrycie.
Doznawałem dziwnego uczucia. Poznałem Wschód dość dobrze, lecz nie widziałem dotychczas takiego obrazu, jaki się tu przede mną roztoczył. Działała przytem oczywiście i świadomość, że teraźniejsza scena zamieni się bardzo rychło w scenę krwawą.
Urządzenie obozu łatwo było rozpoznać. Znajdowałem się wprost nad studnią. Na prawo od niej rozłożyli mężczyźni koce i chusty, po lewej ręce wznosiły się namioty kobiet; za niemi leżały siodła z jukami i do jazdy wierzchem, a jeszcze dalej szeregiem spoczywały wielbłądy. Rozkład obozu zatarł dodatnie wrażenie, jakie miałem dotychczas o przezorności i ostrożności sławnego, a raczej osławionego Ibn Asla ed Dżazuhr. Słowem, obóz rozbito lekkomyślnie, żywiąc oczywiście zbyt wielką pewność, że pustynia nie kryje nikogo prócz karawany.
Zabrano się do odkopania jamy. Zajęci tem ludzie pracowali rękami. Obok nich stał jakiś ogorzały od słońca, czarnobrody Negr, który im się przypatrywał, a od czasu do czasu rzucał rozkazy na prawo i lewo. Był to zatem łowca niewolników Ibn Asl. Nie było w nim ani odrobiny podobieństwa do ojca, owego pozornie czcigodnego, bardzo świętego fakira Abd Asla.
Po kilkunastu minutach pracy dostali się do płyty kamiennej, podnieśli ją, a dowódca wziął pochodnię i ukląkł, aby poświecić do środka. Wtem zaklął siarczyście i zawołał rozczarowany:
— Toż tu zaledwie na dwie stopy wody! Widocznie djabeł odprowadził deszcz w inną stronę; nie można nawet jednego woru napełnić, bo tę wodę musimy dać niewolnicom, aby się trzymały rzeźko i zdrowo. Niechaj Allah zwiąże gardło tym kobietom, przez które musimy znosić pragnienie!
— Może się co uzbiera — zauważył jeden z ludzi.
— Ja sam wiem o tem, ty synu i bratanku przemądrości, ale jak długo to potrwa? Przecież tu długo nie zabawimy.
— Wybacz! Musimy i tak zaczekać, dopóki tamci nie nadejdą.
— Nadejdą jutro, a potem musimy wyruszyć w dalszą drogą.
— Ale oni przyniosą wodę z Bir Murat.
— Wypij ja sam, jeśli ci smakuje! Nie skosztowałem ani kropli z tej, którą przyniósł Malaf dziś rano. Sprowadźcie kobiety! Ja sam będę czuwał, aby ani jedna kropla nie poszła na marne.
Spełniono ten rozkaz i nadeszło kilka kobiet. Czerpały, nie mówiąc ani słowa, a potem zniknęły z naczyniami w namiotach. Były przygnębione, i widocznie bały się bardzo przewodnika, bo żadna z nich w jego obecności ani słowa jednego nie miała odwagi przemówić.
Kiedy już studnię do dna wypróżniono, dowódca usiadł przy niej na ziemi, oparł łokcie na kamieniach i położył głowę na dłoni. W tej postawie przypatrywał się drugim.
Poszedłem za jego przykładem i przyglądałem się wszystkiemu najdokładniej. Przedewszystkiem wpadło mi w oko, że żaden z tych ludzi nie miał przy sobie flinty ani pistoletu, a całą ich broń stanowiły teraz noże, tkwiące za pasami. Jak później zobaczyłem, złożyli strzelby za namiotami kobiet obok innych pakunków.
Indjanin jest znacznie ostrożniejszy. O ile nie znajduje się w wigwamie, nie wypuszcza broni z ręki a nawet podczas snu ma ją tuż obok siebie. Od nich właśnie i ja się tego nauczyłem. Beduini przeciwnie; zauważyłem już nieraz, że kiedy rozbiją obóz, składają na kupę swoje długie strzelby, i ani myślą nawet postawić przy nich straży.
Po wąwozie zaczął się rozchodzić odór palonego gnoju wielbłądziego. Mężczyźni przynieśli kilka worów z wodą i z daktylami, i poukładali się wpobliżu wodza, by spożyć skąpą przekąskę. Było to bardzo mięszane towarzystwo, bo widziałem tam twarze o najrozmaitszych cerach, od głębokiej czerni począwszy aż do jasnego, słońcem przyciemnionego bronzu.
Rozmawiali ze sobą pocichu. Oni także nie mieli widocznie odwagi mówić głośniej przy wodzu. Z pod namiotów dochodziły do moich uszu głosy kobiece, ani słowa jednak z ich rozmów nie zdołałem zrozumieć. Te, które widziałem nad studnią, były istotnie piękne i pod tym względem sławę kobiet Fessara wyglądem swoim zupełnie uzasadniały.
Zkolei zwróciłem uwagę na człowieka nadchodzącego z tej strony obozu, w której spoczywały wielbłądy. Usiadł obok dowódcy i, nie mówiąc mu ani słowa, wydobył kawał mięsa suszonego i zaczął jeść. Był jeszcze młody, ale w walce musiał być bardzo doświadczony, bo twarz jego była tak bliznami zorana, jakby ją kto pokrajał siekaczem na stolnicy. Kiedy włożył do ust i połknął ostatni kąsek, rzekł do dowódcy:
— No, jak tam dzisiaj? Czy będzie już ostatecznie posłuszna, czy nie?
Głos jego brzmiał chrapliwie i kracząco, i był prawie tak samo brzydki jak twarz.
— Marba! — zawołał dowódca zamiast odpowiedzi. Oczy wszystkich zwróciły się ku jednemu z namiotów, lecz wezwana nie przyszła. — Marba! — powtórzył drugi raz, lecz również bezskutecznie.
Skinął na dwu ludzi. Wstali, zniknęli na chwilę w namiocie i wyprowadzili z niego piękną, młodą dziewczynę lat może szesnastu. W twarzy jej nie było ani śladu ostrości rysów, właściwej starszym Beduinkom. Była bosa; ciało okrywała szata ciemna, podobna do kaftana, a ciemne jej włosy zawisały na plecach w dwu długich i grubych splotach. Twarz jej była nieruchoma. Wzrokiem zimnym i sztywnym patrzyła na dowódcę, przyczem zdawało się, że nie widzi jego towarzysza. Dowódca wskazał na niego i zawołał:
— Obraziłaś go i musisz to odpokutować. Pocałuj go!
Marba rozkazu nie usłuchała, zdawała się go nawet nie słyszeć; nie ruszyła nogą ani ręką, ani nawet ustami lub rzęsami.
— Pocałuj go! — zawołał dowódca głośniej, niż przedtem. — Jeśli nie, to...!
Wyprostował się i wyciągnął harap hipopotami z za pasa. Ona jednak stała jak kamienny posąg bez życia, patrzyła przed siebie, jak przedtem, i ani nie drgnęła. Wtedy przystąpił do niej bliżej, uderzył ją harapem i powtórzył rozkaz. Przyjęła bolesne razy, ani nie drgnąwszy.
— Wal, dopóki nie usłucha! — zawołał gniewnie młodszy jego towarzysz, zrywając się z miejsca.
— To wolno tylko Ibn Aslowi. Musisz do jutra zaczekać, aż wróci. Niech jednak Marba poczuje, że ja mam dziś prawo rozkazu.
Uderzył ją jeszcze kilka razy, a potem usiadł; młodszy poszedł za tym przykładem, dziewczyna zaś odwróciła się, oddaliła zwolna ku namiotowi i zniknęła za jego zasłoną.
Z jakąż ochotą byłbym zeskoczył i dał temu drabowi pokosztować harapa! Niestety, musiałem się narazie wyrzec tej przyjemności. Ostatnie jego słowa miały dla mnie wielkie znaczenie. Powiedział, że Ibn Asl nadejdzie dopiero jutro, on sam więc był widocznie tylko jego zastępcą. Gdzież się jednak teraz Ibn Asl znajdował? Słyszałem poprzednio, że niektórzy jego ludzie zostali wtyle, i że jutro dopiero przywiozą wodę. Czyżby wódz miał z nimi dopiero przybyć? Czemu opuścił karawanę i sam wtyle pozostał?
Na te pytania wkrótce otrzymałem odpowiedź, gdyż obaj rozmawiający usiedli sobie pode mną, a młodszy z nich rzekł:
— Gdyby Ibn Asl nie brał był tej córki szeika Fessarów w obronę, sadząc, że za nią właśnie zdobędzie wysoką cenę, byłbym zażądał jej jako swego udziału, wyrzekając się wszystkiego innego, a potembym ją na śmierć zaćwiczył. Ta dziewczyna miała odwagę w twarz mi plunąć, i nazwała mnie djabłemi Gdyby była murzynką, a choćby tylko brunatną Nubijką, byłbym, nie pytając Ibn Asla o pozwolenie, w tej chwili przeciął jej gardło. Szkoda wogóle, że tym razem sam karawanę prowadzi i nie poruczył nam, jak zawsze, transportu. Czemuż nie wrócił do domu! Poco mu się narażać na niebezpieczeństwo, że go ten niewierny effendi może pochwycić?
— Nie troszcz się o niego! Niebezpieczeństwo zwróciło teraz paszczę swoją ku giaurowi i z pewnością go już połknęło.
— Jestem innego zdania. Zresztą, nie wierzę, żeby ten pies śmiał się na nas porwać.
— Ja zaś opieram się na tem, co mówił Abd Asl, a i Murad Nassyr był tego samego zdania. Obaj znają tego cudzoziemca i wiedzą dobrze, do czego zdolny. Czego zaś oni jeszcze nie wiedzieli, to uzupełnia bystrość naszego pana. W Chartumie wiedzą na pewno o napadzie na kobiety Fessara, a reis effendina czatuje na nas nad Nilem. Porucznika wysłał w tym samym celu, a ten nie przyszedł pewnie sam, lecz z żołnierzami. Widziano go w Korosko z owym obcym effendim, a z tego wniosek prosty, że obydwaj zaczaili się na nas. Ale biada temu psu chrześcijańskiemu, jeśli porwie się na Ibn Asla! Już ja wiem, co on mu zrobi.
— Zaćwiczy go na śmierć?
— Nie, znacznie gorzej. Schwyta go, wytnie mu język, ażeby nas nie mógł zdradzić, a potem sprzeda go jako niewolnika jednemu z czarnych plemion w kraju Bahr el Ghasal.
— To byłaby zaiste godna zemsta. Jakiem prawem te psy chrześcijańskie zabraniają nam handlu niewolnikami? Dobrze, że przynajmniej ten jeden zasłużoną poniesie karę!
— Nie wątpię, że go Ibn Asl dostanie w swoje ręce, gdyż zatrzymał przy sobie Malafa i tamtych, którzy giaura widzieli. Oni znają go dobrze i zwrócą uwagę pana naszego na niego. Ibn Asl był wściekły na nich, że dali się pokonać temu jednemu człowiekowi. To też wytężą teraz wszystkie siły, ażeby naprawić błąd popełniony.
— Czy pan, jeśli jutro przybędzie, przywiezie ze sobą narzeczoną?
— Nie. Musiałby wlec ją ze sobą do Ras Rauai, co ani dla niego nie byłoby wygodne, ani dla nas. Brat jej, Turek, odjechał z nią dzisiaj z Bir Murat, Abd Asl zaś ma im towarzyszyć tylko do Faszody.
Słyszałem dość. Łowca niewolników został nad Bir Murat, aby mnie pochwycić, a Nassyr i święty fakir oddalili się stamtąd. Wystarczyło mi to do wykonania planu, który właśnie przyszedł mi na myśl. Polegał na tem, żeby całkiem otwarcie pójść do obozu nieprzyjaciół i napad przygotować w ten sposób, żeby rozlewu krwi unikać. Wróciłem więc do naszej kryjówki i zawiadomiłem porucznika i onbasziego o moim zamiarze. Sprzeciwili się stanowczo.
— Nie porywaj się na to, effendi! — rzekł pierwszy. — Narażasz życie i najdrobniejszy przypadek może nas zdradzić.
— Jeśli się głupio do rzeczy nie zabiorę, nie może być mowy o przypadku.
— A gdyby cię poznano?
— To i wtedy jeszcze mam się czem bronić.
— Pięćdziesięciu przeciw tobie jednemu, to trochę za wiele!
— Lepiej, żebym ja się sam na niebezpieczeństwo naraził, niż żeby potem, podczas napadu, miało zginąć wielu.
— Ale jeśli ten jeden jest człowiekiem, którego głowy i rąk potrzebują drudzy, to lepiej, żeby się nie narażał.
— Być może, że masz słuszność, spodziewam się jednak, że mi szczęście i tym razem dopisze.
— Wobec tego muszę ci oznajmić coś takiego, czego dotąd mówić nie chciałem. Reis effendina nakazał mi wprawdzie, abym ciebie słuchał, ale równocześnie polecił mi kategorycznie, abym nie dopuścił do tego, byś narażał swoje życie. Tym razem nie mogę się na plan twój żadną miarą zgodzić.
— A cóż zrobisz, jeśli się bez twego pozwolenia wybiorę? Przemocą chyba mnie przecież nie zatrzymasz?
— Owszem, zatrzymam!
— W takim razie narobię krzyku i wszystko będzie stracone, a karawana nam ujdzie.
— Tego nie zrobisz!
— Przeciwnie, daję ci na to moje słowo, a ty wiesz, że słowa nie łamię.
Allah, Allah! — zawołał bezradnie. — Cóż teraz pocznę?
Staliśmy obok Ben Nila i Selima, którzy wciąż jeszcze siedzieli razem na ziemi. Nie wiem, czy Selim godził się na mój plan, czy nie, bądź co bądź zajął go tak bardzo, że długonogi zerwał się i zawołał:
— Effendi, musisz dzisiaj...
— Milcz, nieszczęsny! — huknąłem. — Czy chcesz umrzeć na tę okropną simm ed damm? Czyż nie zakazałem ci mówić?
Usiadł natychmiast przestraszony, przybrał minę opłakaną i przyłożył sobie do ust obie ręce na znak, że ich już nigdy nie otworzy.
— Widzisz, — mówiłem, zwróciwszy się do porucznika — że nie dam odwieść się od mego zamiaru i radzę ci, abyś nie utrudniał mi sprawy.
— Pomyśl jednak, effendi, że jeśli spotka cię jakie nieszczęście, jak odpowiem za to przed reisem effendiną?
— Powiedz mu, że to był mój kismet. To przecież bardzo proste.
— To prawda! Uspakajasz mnie, effendi. Czyń, co ci się podoba; nie mam już nic przeciw temu, gdyż i tak wiem, że moich rad nie posłuchasz.
— Jestem wdzięczny za każdą uzasadnioną przestrogę, lecz twoja jest tak ogólnikowa i nieokreślona, że żadną miarą uznać jej nie mogę. Zresztą, nie rzucam się na łeb w niebezpieczeństwo, lecz idę ku niemu z pełnym namysłem, a to przecież zmniejsza jego wielkość.
— A za kogóż myślisz się podać?
— Za posła mokkadema, który kazał ostrzec Ibn Asla przed obcym effendim.
— Więc chcesz tych ludzi ostrzec przed samym sobą?
— Tak. Czy ci się nie zdaje, że potem tem łatwiej wpadną nam w ręce. Nie boję się, żeby mnie wzięli za Franka. Mój kismet na dziś polega na tem, abym całą karawanę w sidła twoje wpędził.
— Więc powiedz mi, co mam czynić?
— Przedewszystkiem musisz baczne na wszystko mieć oko. Kiedy usłyszysz głos rozespanego sępa, wyruszycie stąd obydwaj w dwie strony, a potem zejdziecie na wadi. Gdy będziecie na dole, zatrzymacie się bez szmeru, dopóki po was nie przyjdę.
— A jeśli cię pochwycą i nie będziesz mógł przyjść po nas?
— Gdybym aż do zniknięcia krzyża Sudanu nie dał znaku życia, będziecie wiedzieli, że łowcy wzięli mnie do niewoli. Zejdziecie wtedy, by ich zaatakować i mnie uwolnić. Jeślibyście zaś usłyszeli trzy strzały rewolwerowe jeden po drugim, będzie to znakiem, że jestem w niebezpieczeństwie, i pośpieszycie mi z pomocą. W każdym razie nie zapomnij zostawić straży przy wielbłądach i jeńcach, bo to jedno zaniedbanie mogłoby wszystko zepsuć.
— Bądź pewny, że dołożę wszelkich starań, aby się plan twój powiódł w zupełności i abyś ty sam wyszedł cało z awantury.
— Wobec tego idę z zupełną ufnością, że wszystko pójdzie dobrze. Strzelby moje zostawię u ciebie. To broń zachodnia i mogłaby mnie zdradzić; natomiast wezmę twoją długą arabską flintę.
Słowa te zwróciłem do Ben Nila, który wstał i odpowiedział:
— Effendi, weź raczej flintę Selima, bo ja chciałbym zachować swoją. Przyda mi się dla twojej i mojej obrony, idę bowiem z tobą. Kto wie, czy mojej pomocy nie będzie ci potrzeba. Wiem, że się będziesz wzbraniał, ale tym razem, o panie, zechciej mnie wziąć ze sobą. Ja cię miłuję i nie mogę siedzieć w ukryciu, kiedy idziesz, aby zajrzeć śmierci w oczy.
— Mylisz się, bo sytuacja nie jest znowu tak groźna.
— Raczej ty się mylisz, effendi! Ocaliłeś mi życie, a serce nakazuje mi wdzięczność. Nie bądź okrutny i nie pozbawiaj mnie sposobności, abym ci ją mógł okazać.
— Znam twoją życzliwość, Ben Nilu, i to mi wystarcza.
— Ale mnie nie. Stałeś się moim wzorem i zupełnie tak postąpię, jak ty z porucznikiem. On nie chciał ciebie puścić, a ty zagroziłeś mu narobieniem zgiełku. Otóż, jeśli nie weźmiesz mnie ze sobą, zmuszę cię do tego. Pójdę za tobą, a jeśli to wzbudzi podejrzenie w zbójach, to winę sobie samemu przypiszesz.
W pierwszej chwili zdawało mi się, że powinienem złamać jego upór, widząc jednak, że jego słowa płyną z serca, przepełnionego wdzięcznością, nie chciałem mu sprawić przykrości i postanowiłem go zabrać. Podałem mu rękę i rzekłem:
— No dobrze, chodź ze mną. Plan mój musi się z tego powodu wprawdzie nieco zmienić, ale sądzę, że nie wyjdzie nam to na szkodę.
Poszedłem do szeika Monassyrów i zapytałem:
— Czy ty masz w domu syna?
— Nawet kilku.
— Czy który z nich jest mniej więcej w wieku mego towarzysza?
— Tak.
— Jak mu na imię?
— Ben Menelik.
— A czy znasz Ibn Asla lub kogoś z jego ludzi?
— Nie. Dlaczego się o to pytasz?
— Później ci to wyjaśnię, bo teraz nie mam czasu.
Zkolei zwróciłem się do żołnierza, który chciał przedtem rozniecić ogień, i kazałem dać sobie ów gnój wielbłądzi, bo teraz był mi potrzebny. Następnie osiodłałem swego wielbłąda, a Ben Nil swego. Chcąc w każdym calu wyglądać na muzułmanina, wziąłem ze sobą dywan modlitewny, a poza tem zaopatrzyłem się w zapasy, które każdy podróżnik musi mieć ze sobą w pustyni. Chciałem się w ten sposób uchronić przed podejrzeniami na wypadek, gdyby rewidowano nasze wielbłądy. Wszystko, co mogłoby mnie zdradzić, więc papier, ołówek i t. p., dałem do przechowania porucznikowi. Wziąłem jednak rewolwery, bo do obrony mogły mi się przydać, a posiadanie ich łatwo było w jakikolwiek sposób wytłumaczyć.
Ruszyliśmy w drogę. Prowadząc wielbłądy za uzdy, szliśmy obok siebie. Wytłumaczyłem mój plan Ben Nilowi i dałem mu wskazówki, jak się powinien zachować. Miał mnie nazywać Saduk el baija, czyli Saduk handlarz z Dimiat, i nie mówić do mnie effendi, lecz sihdi. Spodziewałem się, że będzie dość ostrożny i nie popełni błędu. Porucznika zgóry uprzedziłem, że wkrótce kilka strzałów posłyszy, poleciłem mu jednak, żeby sobie nic z nich nie robił.
Mniej więcej o tysiąc kroków od naszego obozu leżało zbadane przeze mnie miejsce, którem łatwo było zejść na dno wadi. Schodziliśmy powoli nadół, związawszy przedtem wielbłądom pyski, ażeby na wypadek zwietrzenia innych wielbłądów nie zaczęły ryczeć.
Przybywszy nadół, zwróciliśmy się na lewo i szliśmy może jeszcze tysiąc kroków dalej. Tutaj zataczało wadi lekki łuk, za którym zatrzymaliśmy się. Zdjęliśmy z wielbłądów siodła i kazaliśmy się im położyć. Wystrzeliłem z jednej strzelby i nabiłem ją ponownie, poczem usiedliśmy na ziemi. Dwa położone na sobie kamienie utworzyły małe palenisko. Zaczekałem z dziesięć minut i wystrzeliłem powtórnie.
Byłem pewny, że łowcy niewolników dosłyszą wystrzały i wyślą kilku ludzi, którzyby przyczynę strzałów zbadali. Oczekując ich, zająłem się rozpalaniem ogniska. Do garnka wody wsypałem trochę mąki, zamieszałem to i postawiłem nad ogniem. Potem zapaliłem fajkę, oparłem się plecyma o ścianę i czekałem na to, co nastąpi.
W niedługi czas potem powiedziało mi ucho, że nadchodzą ludzie wysłani na zwiady. Nie były to oczywiście owe niedosłyszalne kroki Indjanina. Słychać było łoskot kamiennego rumowiska i kroki kilku biegnących osób. Siedzieliśmy w miejscu oświetlonem przez księżyc. Obrałem to stanowisko z rozmysłu, chcąc, ażeby nas łatwo znaleźli i wyraźnie widzieli. Po drugiej stronie w cieniu skał czołgały się trzy postacie i usiadły naprzeciwko, aby się nam przypatrzyć. Ci głupcy niezręczni mieli na sobie białe haiki, które wyraźnie występowały w ciemności.
Zacząłem rozmawiać z Ben Nilem, i to tak głośno, żeby nas było słychać po drugiej stronie wadi. Chciałem mianowicie, żeby nas uważali za ludzi, niemających najmniejszego pojęcia o obecności karawany. Nazywaliśmy się przytem zmyślonemi nazwiskami dość wyraźnie, żeby nas zrozumiano. Po kilku minutach podsłuchujący oddalili się, i zniknęli za zakrętem wadi.
— Odeszli! — rzekł Ben Nil zawiedziony. — Nie przyszli na tę stronę i zamiar nasz udaremniony!
— Nie bój się! Ci trzej wyszli tylko na zwiady. Oni doniosą swoim, co widzieli, i wkrótce przyjdzie ich więcej, aby się z nami rozmówić.
Czekaliśmy z dziesięć minut, poczem zabraliśmy się do jedzenia zupy mącznej, na sposób czysto wschodni, t. zn. że sięgaliśmy palcami do garnka z klejowatą masą, a to, co się przylepiło do palców, oblizywaliśmy językiem. Wolałbym pieczoną kuropatwę, podlaną jakimś sosem, niż ten wschodni przysmak, trzeba było jednak pogodzić się z sytuacją i poprzestać na zupie z prosa murzyńskiego. W czasie tej uczty nadeszli znowu łowcy, ale tym razem jeszcze głośniej, aniżeli przedtem. Było ich razem dziesięciu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Wyszli z zakrętu, utworzonego przez wadi, podeszli ku nam, zatrzymali się, a idący na czele pozdrowił mnie znanym mi już głosem basowym:
Mezalcher. — Dobrywieczór.
Był to dowódca, który bił Marbę, córkę szeika. Zerwałem się przerażony napozór i odrzekłem:
Allah jumessik bilcher! — Na Allaha, jakże się przestraszyłem! Kto wy jesteście i co tu porabiacie?
Ben Nil zerwał się także, przyczem porwał garnek, jakby chciał ocalić dla siebie jego drogocenną zawartość, napchał sobie papki do ust, ile się tylko zmieściło, i odpowiedział na pozdrowienie, lecz całkiem niezrozumiale. Grał swoją rolę doskonale, a dowódca upomniał go śmiejąc się:
— Nie lękaj się; nie zabierzemy ci jedzenia!
Zwróciwszy się do mnie, zapytał:
Czy ty nazywasz się Saduk el baija?
— Tak — odrzekłem w zdumieniu. — Skąd ty wiesz o tem?
— A twój towarzysz nazywa się Ben Menelik.
— Tak, ale skąd ty wiesz o tem? Ja nie znam ciebie wcale!
— Wiem wszystko. Nic z tego, co się dzieje w rozległej pustyni, nie może ukryć się przede mną — odpowiedział dumnie. — Co tu robicie?
— My... my... my... jemy, a raczej jedliśmy, — odpowiedziałem zakłopotany.
— Widzę to, lecz chcę wiedzieć, jaki cel sprowadził was do tego wadi?
— Allah to wie; możesz go spytać.
Musiałem udawać, że nagłe ukazanie się tych ludzi było dla mnie niespodzianką, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru uchodzić za człowieka bojaźliwego, i dlatego w dalszym ciągu odpowiadałem już hardziej.
— Allaha trudno pytać, — rzekł szorstko — a ciebie łatwo, i dlatego odpowiadaj wyraźnie!
— Kto zmusi mnie do mówienia, jeśli zechcę milczeć?
— Ja!
— Kto ty jesteś?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Więc i ciebie nie nie obchodzi moja osoba. Idź zatem tam, skąd przyszedłeś.
Wydarłem Ben Nilowi z ręki niepróżny jeszcze garnek, usiadłem i zacząłem spokojnie, jakgdyby nic się nie stało, wydobywać zgiętym palcem ostatki kleju z garnka. To im zaimponowało. Kiedy zaś potem zacząłem nawet szlachetnym zwyczajem Beduinów wylizywać garnek, zawołał dowódca:
— Na proroka, nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Słuchaj-no, ty Saduku el baija, życie twoje wisi na jednym cienkim włosku!
— To kismet. Ja nie mogę nic dodać, ani ująć. Allah to wie!
— Jeśli na moje pytania nie będziesz odpowiadał, zmiejsca cię zastrzelę.
— Jeśli tak zapisano w księdze przeznaczeń, to ja ciebie zastrzelę, a nie ty mnie.
— Ciekawym, jak ci się to uda? — roześmiał się. — Jest nas dziesięciu przeciwko jednemu mężczyźnie i jednemu chłopcu.
Postawił kolbę strzelby na ziemi i oparł się łokciami na lufie. Towarzysze jego stali w takich samych malowniczych postawach. Ben Nil zachowywał się ściśle wedle otrzymanych wskazówek, ponieważ zaś na niego nie zwracano uwagi, zdołał cofnąć się całkiem w cień skały, gdzie światło księżyca nie dochodziło. Stanął tam ze strzelbą gotową do strzału i wymierzoną w pierś dowódcy.
— Nie śmiej się, — odpowiedziałem — bo mówię zupełnie poważnie. Jeżeli choć jeden z was podniesie strzelbę, będziesz w tej chwili trupem, gdyż dostaniesz kulą w serce od mego dzielnego Ben Menelika, którego nazywasz chłopcem.
Teraz dopiero spojrzał na Ben Nila.
Allah! — zawołał dowódca. — Ja to dziecko zastrzelę.
Rzeczywiście chciał podnieść strzelbę, aby groźbę wykonać, ja jednak swoją w jego pierś wymierzyłem i zawołałem:
— Jeżeli drgniesz tylko, dwie kule na pewno otrzymasz. Zdaje mi się, że to nie mój, lecz twój kismet — umrzeć w dniu dzisiejszym. Nie trafiliście dobrze; nie lubię słuchać tam, gdzie mogę rozkazywać. Rzuć swoją strzelbę, a ludziom każ uczynić tak samo! Jeśli to się nie stanie, zanim doliczę do trzech, padniesz na miejscu trupem i djabeł będzie mógł w dżehennie szukać twojej duszy. Dotrzymam słowa, jak jestem wiernym synem proroka. Raz... dwa...
Możnaby sądzić, że takie i tym podobne sceny znajdują się tylko w romansach. To słuszne, bo życie jest powieściopisarzem najpłodniejszym i o najbogatszej wyobraźni; nie potrzebuje ono dla zmyślenia niemożliwej sytuacji pogryźć tuzina gęsich piór. Ton mój i postawa były tego rodzaju, że niepodobna było wątpić w stanowczość i szybkość mojego działania. Wyloty obu luf działały widocznie przekonywająco, bo dowódcy strzelba z rąk wypadła, a długie flinty jego ludzi poszły za jego przykładem.
— Tak! — potwierdziłem. — A teraz odstąpcie o dziesięć kroków wstecz!
Wykonali to tak dokładnie, jakby się w tem ćwiczyli. Postąpiłem kilka kroków naprzód, a kiedy stanąłem między nimi a strzelbami, rzekłem w dalszym ciągu, nie spuszczając wylotu lufy z piersi dowódcy:
— Teraz ty mi odpowiesz na niektóre pytania, ale jeżeli który z was poważy się sięgnąć po pistolet, albo ty zawahasz się choćby na dwie sekundy z odpowiedzią, strzelę, a kula Ben Menelika powali następnego. Odpowiadaj więc prędko: Czy jesteście sami w tem wadi?
— Nie — odpowiedział natychmiast. Myślał może, że na wiadomość o większej liczbie nieprzyjaciół osłabnie moja odwaga.
— Gdzie reszta?
— Nieopodal.
— Czy do Wadi el Berd przybywacie częściej?
— Tak.
— Czy jest tam miejsce, na którem stoją trzy zeschłe gacje?
Zawahał się z odpowiedzią. Myślał pewnie o ukrytej studni.
— Prędzej, prędzej, bo strzelam! — napierałem.
— Są trzy drzewa tam, gdzie rozbiliśmy obóz.
Im nasib, im adżibi! — Co za zrządzenie losu, jaki cud! — zawołałem w najwyższem zdumieniu. — Czy przybywacie z nad Nilu, od Bir Murat?
— Tak.
Spuściłem natychmiast strzelbę i, poleciwszy Ben Nilowi uczynić to samo, przystąpiłem do dowódcy, wyciągnąłem do niego rękę i powiedziałem z radością:
— Mało brakowało, a byłbym cię zastrzelił. Dzięki prorokowi, że tego nie uczyniłem, gdyż śmierć twoją wyrzucałbym sobie do końca życia. Ale ty byłeś temu winien, bo zacząłeś mi grozić, a ja nie jestem do tego przyzwyczajony. Skoro obozujecie pod gacjami, jesteście tymi, których szukam.
Ujął mnie za rękę, lecz posępna zaduma nie zniknęła mu z twarzy. Po chwili rzekł:
— Ty nas szukasz? To kłamstwo! Nikt nie wie, że znajdujemy się tutaj.
— Nazywasz mnie kłamcą, a ja mimo to kuli ci w łeb nie wpakuję. Niech to będzie dla ciebie wystarczającym dowodem, że powiedziałem prawdę i że uważam się za waszego przyjaciela. Jestem pewny, że należycie do Ibn Asla ed Dżazuhr. Czy mam słuszność?
— Na to nie możemy ci odpowiedzieć, gdyż ciebie nie znamy.
— Dasz mi jednak odpowiedź, gdy powiem, że przysłano mnie tutaj, abym was ostrzegł przed porucznikiem reisa effendiny i przed niewiernym effendim, któremu pewnie życzycie dżehenny.
Allah! Skąd ty wiesz o tych ludziach?
— Od tych, którzy mnie wysłali, t. j. od Abd el Baraka, mokkadema Kadirine, i jego towarzysza, zwanego muza’birem.
— To nasi przyjaciele! Skąd jednak wiedzą, że znajdujemy się tutaj? Gdzie ich spotkałeś? Nie pojmuję, jak mogli wysłać cię do wadi el Berd, ażeby nas ostrzec?
— Pojmiesz zaraz, skoro ci to bliżej wytłumaczę. Weźcie swoje strzelby i usiądźcie przy nas na chwilę. Nie obawiajcie się niczego złego z naszej strony; bądźmy raczej najlepszymi przyjaciółmi.
Usiadłem przy moim małym, improwizowanym piecu, w którym ogień już wygasł, a Ben Nil usiadł obok mnie. I oni usłuchali mojego wezwania, a na ich twarzach zauważyłem coś jakby wstyd, że pomimo ich znacznie większej liczby miałem nad nimi przewagę. Wydawało im się to niepodobieństwem widzieć w nieznajomym przyjaciela lub sprzymierzeńca, występowałem jednak z taką pewnością siebie, że musiało ich to przekonać. Odłożyli strzelby nabok i usiedli przy nas. Ponieważ nie odezwałem się zaraz, przemówił pierwszy dowódca:
— Słowa twoje brzmią bardzo zagadkowo. Znamy twoje imię i wiemy, że jesteś handlarzem, ale nie wiemy, gdzie mieszkasz i skąd przybywasz?
— Pochodzę z Dimiat. Zanim jednak na inne wasze pytania odpowiem, wyjaśnij mi, kto wam powiedział, jak się nazywam ja i mój towarzysz, boć przecież twierdzicie, że nas nie znacie!
— Usłyszeliśmy strzały, więc wysłałem ludzi na zwiady. Oni przybyli tutaj i słyszeli waszą rozmowę. Nazywaliście się po imieniu i mówiliście o cenach czarnych, brunatych i czerkieskich niewolnic.
— Tak rzeczywiście było. Tam na skale stało jakieś zwierzę; wystrzeliłem do niego i cofnęło się, lecz zawróciło i zniknęło dopiero wtedy, kiedy mu drugą kulę posłałem. Czy znacie handlarza, nazywającego się Murad Nassyr?
— Tak, znamy go.
— On pochodzi z Nif obok Ismir. To bardzo dobry mój przyjaciel i wspólnik w interesach. Mogę wam powiedzieć, że i ja handluję niewolnikami. Wy mnie nie zdradzicie, przeciwnie, spodziewam się zawrzeć z wami niejeden dobry układ. Murad Nassyr przybył do Egiptu, ażeby tu poczynić wielkie zakupy. Szukał mnie w Dimiat, lecz mnie już tam nie zastał, bo wyjechałem. Dowiedziawszy się potem, że był u mnie i chciał się ze mną rozmówić, ruszyłem za nim do Kahiry, a potem do Siut, ale i w jednej i w drugiej miejscowości jużem go nie zastał. Dowiedziałem się tylko, że sandał jego „Et Tehr“ odpłynął do Korosko.
— To się zgadza z prawdą, — potwierdził dowódca — bo istotnie Nassyr miał taki sandał.
— A ty znowu skąd wiesz o tem?
— Z rozmowy z samym Nassyrem. Był z nami nad Bir Murat i opowiadał nam różne ciekawe rzeczy.
— Więc spotkaliście go; ja nie miałem tego szczęścia. Potrzeba mi było niewolników i chciałem Murada za wszelką cenę doścignąć, a kiedy nareszcie spotkałem jego sandał w Handaku, dowiedziałem się od reisa ku wielkiej mojej przykrości, że Murad Nassyr wysiadł w Korosko, ażeby na wielbłądach dostać się do Abu Hammed. Pojechałem więc do Dugmitt, a stąd na wynajętym hedżinie do Berberu, ażeby tam zaczekać na Murada Nassyra.
Twarz dowódcy rozjaśniła się znacznie podczas tego opowiadania. Zaczął nabierać do mnie zaufania, a ludzie jego patrzyli na mnie prawie przychylnie. Niestety, nie była ta cała bajka zupełnie konsekwentną, ale tego nie mogłem uniknąć, ani zmienić. Oto, jeśli Murad Nassyr obrał z Korosko krótszą drogę do Abu Hammed, a ja przybyłem po nim do Korosko, przepłynąwszy o wiele dłuższą przestrzeń na Nilu, nie mogłem przed nim przybyć do Berberu, ani teraz znajdować się w Wadi el Berd. Była w tem różnica całego tygodnia czasu, a więc grube prześlepienie. Moi słuchacze na szczęście nie poznali się na tej omyłce, a ja, nie chcąc im zostawić czasu do namysłu, mówiłem dalej:
— W Berberze spotkałem się ku wielkiej mojej radości z dwoma przyjaciółmi. Jestem członkiem świętej Kadirine i chodziłem do kawiarni polecanej gorąco przez nasze bractwo. Tam spotkałem mokkadema i muza‘bira. Radość ich była zbyt wielka, abym mógł przypuszczać, że ją wywołało tylko spotkanie się ze mną. Domyśliłem się zaraz, że musi ona mieć jakiś powód specjalny. Opowiedzieli mi też o waszej wyprawie po niewolnice do duaru Fessarów i o tem, że zdobyliście wielki łup...
— Ale skąd oni wiedzieli o tej wyprawie? — przerwał mi dowódca.
— Pozwól mi tylko mówić dalej, a zaraz się dowiesz! Wyprawa wasza wywołała niesłychane wrażenie; reis effendina starał się was pochwycić. Chciał wam zastąpić drogę przez Ahmur i wysłał w tym celu porucznika z oddziałem żołnierzy do Korosko, do obcego chrześcijańskiego effendiego, swojego sprzymierzeńca, a sam zaczaił się w Berberze i kazał sobie przysłać żołnierzy z Chartumu. Szczęściem, znajdował się między nimi członek Kadirine, imieniem Ben Maled, który...
— Wszystko to zgodne z prawdą! — zawołał dowódca. — Meled jest na naszym żołdzie; wyświadczył nam też już niejedną przysługę. Poznaję, że możemy ci ufać w zupełności. Jesteś rzeczywiście naszym przyjacielem i pozdrawiam cię jako takiego z radością.
Podał mi rękę, poczem musiałem uścisnąć ręce wszystkich obecnych. Jak to dobrze, że podsłuchałem rozmowę mokkadema i muza‘bira, i usłyszałem o tym Ben Meledzie! Nie było rzeczą łatwą połączyć nieliczne, usłyszane wtedy szczegóły w jedno opowiadanie, dość jednak szczęśliwie mi się to udało. Słuchacze moi przysunęli się bliżej, a ja mówiłem dalej:
— Mokkadem zna waszą tajną drogę przez pustynię, chciał i musiał was ostrzec, lecz nie miał czasu, gdyż czekano na niego w Chartumie. Ten obcy effendi ma być bardzo niebezpiecznym człowiekiem; tak opowiadał mi mokkadem. Wiedząc, że i ja handluję niewolnikami, dał mi bardzo dobrą radę, żebym ich nie kupował od Murada Nassyra, lecz wprost od was, od Ibn Asla. Za jego radą postanowiłem odszukać zaraz waszego wodza i powiedzieć mu, że wspomniany effendi zaczaił się na niego w pustyni. Mokkadem opisał mi to wadi i zapewnił, że spotkam was przy stojących tu gacjach. Ponieważ jednak nie znam pustyni, wynająłem sobie od Menelika, szeika Monassyrów, wielbłądy.
— Słyszałem o nim — wtrącił dowódca. — To bardzo surowy muzułmanin, wróg psów chrześcijańskich i zgadza się na niewolnictwo.
— Przyjemnie mi to słyszeć, gdyż ten oto mój przewodnik jest jego synem i nazywa się Ben Menelik. Szeik, nie mogąc mi sam towarzyszyć, syna ze mną posłał.
— Wszystko to bardzo pomyślnie się składa. Jeśli to syn wodza walecznych Monassyrów, to nie mamy obawy, żeby nas zdradził. Zamierzamy, dla naszej własnej korzyści, zawrzeć przymierze z jego szczepem, więc witamy go równie mile, jak przedtem witaliśmy ciebie, Saduku el baija.
Teraz musiał Ben Nil uścisnąć dziesięć rąk, a uczynił to z powagą i z dumą młodzieńca, którego ojciec jest synem słynnego szczepu Beduinów. Trudne swoje zadanie spełniał dotychczas ponad moje oczekiwanie. Byłem pewny, że plan mój powiedzie się w całości, jeśli tylko Ben Nil aż do końca rolę swą równie dobrze odegra. Po tej przerwie mówiłem dalej:
— Zaopatrzyliśmy się we wszystko i ruszyliśmy w drogę przez dżebel Szizr. Po południu dostaliśmy się na wschodnią stronę wadi i jechaliśmy na zachód, szukając owych trzech gacyj. Zmrok tymczasem zapadł, a myśmy ich jeszcze nie znaleźli, więc zatrzymaliśmy się, ażeby jutro szukać ich w dalszym ciągu. Co dalej, to już wiecie. Jestem uszczęśliwiony, że zastałem was tutaj, chociaż niewiele brakowało, aby przy tem spotkaniu krew popłynęła. Na szczęście, prorok uchronił nas od tego.
Byłem bardzo zadowolony z przebiegu tej rozmowy. Wierzono mi widocznie, więc mogłem się spodziewać, że zamiar mój nie napotka na nieprzezwyciężone trudności. Chciałem mianowicie dojść do celu podstępem, o ile możności, bez krwi rozlewu. Nie wiedziałem jeszcze, jak zabrać się do tego. Przedewszystkiem musiałem teraz przyjąć zaproszenie łowców niewolników, i udać się z nimi razem do ich obozu. Kiedyśmy wielbłądy siodłali, szepnął do mnie Ben Nil:
— Podziwiam cię, effendi! Teraz wierzę, że nie potrzebujesz się obawiać nikogo. Twoja przewrotność dorównywa twojemu męstwu. Jestem pewny, że wszelkie trudności zmożemy.
Prowadząc wielbłądy za uzdy, wyruszyliśmy w głąb wadi. W obozie panowała zupełna ciemność, lecz po naszem przybyciu zapalone pochodnie. Teraz należało przedewszystkiem zważać na zachowanie się dowódcy. Jeśli przywita nas, jak zwykle, w rozwlekłych słowach, to nie powinniśmy obawiać się podstępu. Według bowiem zwyczaju, panującego na pustyni, musiał nam dowódca dać przekąskę, i sam z niej coś spożyć. Jeśliby się z nami podzielił, choćby jednym daktylem, nie potrzebowalibyśmy się już zdrady z jego strony obawiać. — — —






  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg informacji z katalogu BN: 1927
  2. Algier.
  3. Karawana niewolników.
  4. Małżonka.
  5. Opończe.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny zaimek tu lub zamiast tu winien być zaimek to.
  7. Przewodnik, opiekun.
  8. Zakażenie krwi.
  9. Duch życia.
  10. Spoczywanie członków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.