Duch puszczy (Bird, 1912)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Redaktor Władysław Ludwik Anczyc
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie szóste
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Nick of the Woods
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DUCH PUSZCZY
OPOWIADANIE
Z BORÓW AMERYKAŃSKICH
WEDŁUG D-RA BIRDA
OPRACOWAŁ
WŁ. L. ANCZYC
WYDANIE SZÓSTE Z 6 RYCINAMI
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW - G. GEBETHNER I SPÓŁKA









WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU I PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE.
▭ ▭  DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.  ▭ ▭
1912.






WSTĘP.

Potężne państwo Stanów Zjednoczonych rozciąga się dziś od oceanu Atlantyckiego aż do morza Spokojnego. Tysiące miast wspaniałych i ludnych, niezliczone wsie i osady zamieszkuje 90 milionów czynnej, zuchwałej i zapobiegliwej ludności, a wpływ jej uczuwać już się daje nawet zamorskiej Europie. Koleje, parostatki, floty ułatwiają komunikacyę. Handel i przemysł olbrzymi zbogaca Amerykanów, mnożą się fabryki, nowe miasta wyrastają, jak grzyby po deszczu, a dumne plemię Anglo-Saksońskie, w połączeniu z pracowitą, wytrwałą, lecz żądną obszarów ludnością niemieckiego pochodzenia marzy o zapanowaniu nad obiema Amerykami: północną i południową.
Ale inaczej wyglądała ta kraina przed stu laty, w epoce, z której niniejsze opowiadanie pochodzi. Gdzie dziś wznoszą się zamożne miasta, rosły nieprzejrzane dziewicze lasy: gdzie dziś warczą koła machin, panowała uroczysta i głucha cisza; gdzie przebiegają pociągi kolei żelaznych, bujały stada bawołów i snuli się polujący nań Indyanie.
Liczniejsi dziesięć razy, aniżeli dzisiaj, bronili do upadłego ziemi, którą przybysze zamorscy przyszli im wydrzeć. Co tylko może odwaga, przebiegłość, podstęp i wytrwałość, na wszystko zdobywały się te ludy czerwonoskóre dla zagrodzenia drogi białym do wnętrza Ameryki północnej, dla obronienia się od ich przemocy. Ale noże, topory, a nawet strzelby Indyan nie zdołały sprostać działom, karabinom i przeważnej sile i sztuce Europejczyków. Stopniały plemiona dzikie pod mieczem białych, stępiały ich umysły pod wpływem wódki, z którą Europejczycy zapoznali Indyan na ich zgubę. Bronił się pierwotny mieszkaniec tej ziemi w odległych zakątkach, ale wkrótce zniknie już krajowiec z rodzinnej swej siedziby, a rozsiądą się na niej zdobywcze ludy europejskie.
Ustęp z tej epoki podajemy tu naszym czytelnikom, pragnąc ich w formie opowiadania obznajmić z ówczesnymi zapasami, trudami, walkami i niebezpieczeństwami, na jakie bez wytchnienia narażani bywali pierwsi koloniści tego potężnego państwa i jakie ono przechodziło koleje, zanim dorosło do tej obszerności i doszło znaczenia wśród rodziny ludów kuli ziemskiej.
W końcu nadmienić wypada, że osoby i zdarzenia, w ciągu opowiadania zamieszczone, są po największej części prawdziwe.






ROZDZIAŁ  I.
Wychodźcy.

Przy schyłku pięknego dnia sierpniowego liczna gromadka wychodźców europejskich wynurzała się z olbrzymich lasów, zajmujących południową część hrabstwa Linkolnu, w stanie Kentuky. Około dwóchset osób, przeważnie kobiet i dzieci, składało ten orszak, ciągnący się po drodze wydłużonym wężem. Wszyscy mężczyźni bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, pistolety, pałasze i wielkie noże myśliwskie; chłopcy nawet czternasto i piętnastoletni z dumą dźwigali broń, powierzoną im przez starszych dla obrony gromady przeciwko napadowi dzikich Indyan. Wychodźcy byli w części Europejczykami, świeżo przybyłymi do Ameryki dla szukania lepszego losu, w części mieszkańcami wschodnich, nadmorskich Stanów Unii Amerykańskiej, którzy opuścili przeludnione już nieco te prowincye, w nadziei, że znajdą łatwiejsze utrzymania dla siebie i swych rodzin nad brzegami rzeki Ohio, gdzie ziemia była nadzwyczaj żyzna, a można ją było nabywać prawie za bezcen.
Na czele owej gromady wychodźców jechał na dzielnych koniach oddział mężczyzn, złożony ze 30 z górą ludzi; trzymali oni broń w pogotowiu i bacznie śledzili nieprzejrzane gąszcze odwiecznej puszczy. W niejakiej odległości za nimi jechały także wierzchem kobiety i dzieci; tuż obok nich szły juczne konie i muły, obciążone sukniami, bielizną oraz sprzętami i narzędziami gospodarskiemi. Dalej pędzono liczne stada bydła rogatego, owiec i trzody chlewnej. Pochód zamykał oddział mężczyzn, równie liczny i zbrojny, jak jadący na czele. Po obu stronach karawany postępowały gromady jeźdźców, liczące po 10—12 ludzi, dla osłony boków. Cały ten orszak okazywał wielki porządek i przezorność, jaką należało niezbędnie zachować wówczas przebywając lasy, rojące się dzikimi i okrutnymi krajowcami, będącymi śmiertelnymi wrogami Europejczyków.
Orszak ten, złożony, jak mówiliśmy, z ludzi białego plemienia, wyjąwszy dwóch lub trzech niewolników-murzynów, wydostał się wreszcie na równinę, bujnymi zasiewami pokrytą. W pośrodku niej znajdowała się osada europejska, obwiedziona dokoła rowem głębokim i wysokim ostrokołem. Na widok mieszkań ludzkich zajaśniał uśmiech wesoły na znużonych twarzach wędrowców; wkrótce potem uczucie serdecznej radości napełniło ich serca, gdy ujrzeli wybiegających naprzeciw nich mieszkańców osady. Przez otwarte naoścież wrota ostrokołu wysypała się cała ludność: starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, nawet i drobna dziatwa spieszyła na spotkanie przybyszów. Z obu stron wznosiły się pod niebiosa wesołe okrzyki, z obu stron na znak radości huknęły strzały, a kiedy nakoniec obie gromady zbliżyły się ku sobie, wszyscy znajomi i nieznajomi rzucili się wzajemnie w objęcia i poczęli ściskać serdecznie.
W taki to sposób przed stu mniej więcej laty przyjmowano w Ameryce wychodźców europejskich: radość osadników stąd pochodziła, że przybysze nie tylko zwiększali zastępy ludności białej, ale zarazem przynosili z dawnej ojczyzny świeże wiadomości, z utęsknieniem oczekiwane przez osadników.
W powszechnej radości, którą rozbudziło przybycie wychodźców, nie brał udziału jeden tylko młody mężczyzna, jakkolwiek on właśnie powinienby był najbardziej cieszyć się z przybycia do kresu podróży; był to bowiem naczelnik gromady. Młody, bo liczący niespełna dwadzieścia pięć lat, zyskał sobie jednak powszechną ufność do tego stopnia, że mu powierzono kierunek i bezpieczeństwo wszystkich. Odwaga, przezorność i męstwo, których niejednokrotnie dał dowody, biorąc udział od siedmiu lat w licznych wyprawach i bitwach staczanych z Indyanami, zjednały mu tę ufność pomiędzy współtowarzyszami. Twarz jego, pomimo smutku, malującego się na niej, była piękna, cera opalona promieniami południowego słońca wpadała w barwę brunatną, od której kruczy włos, czarne wąsy i broda przecudnie odbijały. Czarne oko iskrzyło się odwagą; wzrost smukły i wysoki, szerokie barki zdradzały niepospolitą siłę, a postawa i ruchy wojskowe dowodziły, że niemało czasu spędził w obozach. Koń jego przewyższał pięknością konie jego towarzyszy, również i broń odznaczała się doborem. W olstrach tkwiła para pięknych pistoletów, u boku wisiał pałasz niepospolitego hartu, za pasem połyskiwał nóż myśliwski, a na wstędze bawolej, przewieszonej przez ramię, wisiała strzelba ciężka o długiej lufie, jakiej wówczas używali najlepsi strzelcy amerykańscy.
Kiedy gromada wychodźców wjeżdżała w opalisadowanie, dowódca pozostał w tyle, a przy nim trzy osoby: dwóch zbrojnych niewolników-murzynów i młode dziewczę o rysach pięknych i wdzięcznych. Pomimo błękitnego oka i złocistych włosów, spadających bujnie na ramiona, podobieństwo pomiędzy dzieweczką a młodym wodzem karawany było tak uderzające, iż na pierwszy rzut oka każdy z łatwością mógł poznać, że to brat i siostra.
— Drogi Rolandzie! — zawołało dziewczę, ujmując rękę brata — powiedz mi, dlaczego jesteś tak smutny? Czemu nie śpieszysz wraz z innymi na powitanie tych zacnych ludzi, którzy nas tak serdecznie przyjęli?
— Jakże nie mam być smutny, moja biedna Edyto, kiedy nie mogę ci w tej pustyni ofiarować lepszego mieszkania nad taką nędzną chatę, z jakich składa się cała osada.
— Czyż tylko to cię zasmuca, mój braciszku? — rzekło dziewczę z radością. — O, bądź zupełnie spokojny, Rolandzie: i w najlichszej chatce, przy twoim boku i pod twoją opieką, będzie mi równie dobrze, jak w rodzicielskim domu.
Promyk radości rozjaśnił czoło Rolanda.
— Dobrze więc, moja droga siostrzyczko — rzekł z uśmiechem — dołożę wszelkich starań, ażeby ci urządzić jak najprzyjemniejsze mieszkanie. Zaraz jutro, przy pomocy Cezara i Kassyusza — dodał, wskazując obu niewolników — wyprawimy się do lasu, zwalimy kilka odwiecznych dębów i wybudujemy ci chatkę, piękniejszą od wszystkich w całej osadzie: będziesz miała i ładny ogródek na kwiatki, i sad z drzewami owocowemi. Uprawimy kawał pola, obsiejemy kukurydzą i pszenicą, a mam nadzieję w naszych strzelbach, że ci nigdy, moja gosposiu, na wybornej niezbraknie zwierzynie. Zawsze jednak — mówił dalej ze smutkiem, na nowo pokrywającym twarz jego — nie będzie ci tutaj tak dobrze, jak w domu stryja, gdzie żyłaś otoczona dostatkiem i wszelkiemi przyjemnościami. Moja to wina, że będziesz odtąd nudne dni pędziła na pustyni. Nie wiem, przez co ściągnąłem na siebie niechęć stryja, tak dalece, że, umierając wydziedziczył nas oboje, chociaż ty wcale na to nie zasłużyłaś, biedna siostrzyczko.
— Mylisz się Rolandzie, małe przewinienie, którego dopuściłaś się przeciwko stryjowi, wstępując do wojska pomimo jego woli, nie mogło zniszczyć przywiązania, jakiego ci zawsze dawał dowody; tem bardziej ja, która nigdy nie dałam mu najmniejszej przyczyny do niezadowolenia, nie zasłużyłam wcale na jego niełaskę. Wierz mi, Rolandzie, w tem jest coś, czego dociec nie mogę. Czas nam to wyjaśni, a zanim to nastąpi, będę najszczęśliwszą przy tobie, mój braciszku, byleś tylko się nie smucił i nie martwił bez potrzeby. Razem pracować będziemy, razem pocieszać się, a zaręczam ci, że dnie, miesiące i lata będą nam upływały bardzo przyjemnie.
— Niechże więc będzie tak, jak chcesz, moja siostrzyczko. Od jutra zaczyna się nowa epoka w naszem życiu. Ale patrz! patrz! — dodał, wskazując ręką w kierunku osady — ktoś pędzi wprost ku nam: z tej pięknej i rycerskiej postawy wnoszę, iż to być musi sam naczelnik osady, straszny dla Indyan pułkownik Bruce.
Zanim Roland skończył mówić, już przypadł galopem mąż wspanialej postaci, wzrostem przewyższający młodego wodza, twarzy równie ogorzałej i bujnym zarostem okrytej. Liczył pięćdziesiąt lat wieku, ale wyglądał zaledwie na czterdzieści. Czerstwość krasiła jego piękne, męskie oblicze, a ani jeden siwy włos nie srebrzył się w czarnych kędziorach, pokrywających mu gęsto głowę. Był to człowiek odważny, żelaznej woli i nieustraszonego męstwa; silny zręczny i rozumny, słowem, naczelnik, jakiego potrzebowała osada, położona w głębi puszcz, w krainie mało zaludnionej, a wystawionej na nieustanne napady zajadłych wrogów.
— Witam cię, panie Forrester! — zawołał, wstrząsając dłoń Rolanda — to zapewne twoja siostra Edyta — dodał, witając ją po wojskowemu. — Cieszę się, żeście tutaj przybyli, tem więcej, że jestem waszym dalekim krewnym, bo nieboszczyk twój stryj miał za żonę siostrę cioteczną mojej matki. Oto mój syn Tom — rzekł, przedstawiając młodzieńca, który za nim przybył. — Młody chłopak nie ma jeszcze lat dwudziestu, ale rąbie i strzela wybornie, co u nas jest dziś najważniejszą rzeczą w wychowaniu młodzieży. No proszę do mnie, rozgośćcież się swobodnie i mieszkajcie w moim domu dopóty, dopóki sobie nie zbudujecie własnego. Tom, ruszaj przodem i przygotuj wszystko na przyjęcie naszych gości. Udał mi się chłopiec — mówił dalej Bruce — wystawcie sobie, w czternastym roku życia zdobył skalp[1] z wojownika Osagów, a notabene w uczciwej bitwie, pierś przeciw piersi, bez niczyjej pomocy.
— Czy być może? — zawołał Roland ze zdziwieniem.
— Ba, opowiem ci krótko, jak to było. Skradziono nam konia, Tom za śladami jego pobiegł do lasu; zaledwie zapuścił się w gęstwinę, gdy padł strzał i kula świsnęła mu koło ucha. Syn mój, zwróciwszy oczy w kierunku strzału, ujrzał dwóch Osagów, trzymających skradzionego konia, a jeden z nich z podniesioną siekierą rzucił się ku niemu. Chłopak szybkim strzałem powala Indyanina, grożącego mu śmiercią, gdy tymczasem drugi rabuś uchodzi na skradzionym koniu. Niepodobna było ścigać go, tembardziej, że powalony, a tylko lekko ranny Osag zerwał się z ziemi i poskoczył na chłopca. Walka była uporczywa, bo, chociaż dziki, raniony w prawą rękę, nie mógł jej używać, był jednak silnym i doświadczonym w boju szermierzem. Tom mógł ujść przed nim, ale zaciętemu chłopcu zachciało się czupryny Osaga, i nakoniec zdobył ją, wbiwszy nóż myśliwski w piersi dzikiego aż po same jelce. Możesz sobie wystawić zadziwienie całej osady, kiedy niedorostek wrócił do nas bez konia wprawdzie, ale za to z krwawą oznaką odniesionego zwycięstwa.
W ciągu tego opowiadania nasi podróżni dojechali przed dom pułkownika, który, wprowadziwszy ich do mieszkania, przedstawił jako krewnych swej rodzinie.






ROZDZIAŁ  II.
Ralf ryczący i Natan krwawy.

Pułkownik Bruce, od lat dziesięciu zarządzający osadą, zamieszkiwał równie skromny, choć nieco obszerniejszy budynek, jak inni koloniści. Rodzina jego składała się z żony, dwóch synów i dwóch córek, Toma już poznaliśmy w poprzedzającym rozdziale; młodszy syn miał imię Ryszard i liczył lat szesnaście. Starsza córka Sara nieskończyła jeszcze lat siedemnastu, młodsza Matylda miała rok piętnasty. Oprócz czworga dzieci znajdowała się jeszcze w domu pułkownika młoda dziewczyna, wychowanka. Ojciec jej zniknął od lat przeszło dwunastu w lasach pogranicznych i pozostawił pięcioletnią córkę bez opieki i utrzymania. Pułkownik ulitował się nad małą Telią i wziął ją do siebie. W kilka lat dopiero potem dowiedziano się, iż Daniel Doe, jej ojciec żyje pomiędzy Osagami, ale wcale wracać nie myśli. Przybrał on strój i zwyczaje dzikich i nie troszczył się zupełnie o swą dziecinę. Odtąd Bruce stał się dla niej wprawdzie nie ojcem, ale opiekunem; żyła w domu jego, w połowie jako przyjaciółka, w połowie jak wychowanka; zaspakajano wszystkie jej potrzeby, a Telia wzamian pełniła lżejsze usługi domowe.
Zastawiono prostą ale posilną wieczerzę, która strudzonym długą podróżą wychodźcom, oddawna pozbawionym potraw gotowanych, smakowała wybornie. Po wieczerzy, kiedy Edyta bawiła się w gronie kobiet, Roland zwierzył się pułkownikowi ze swych zamiarów osiedlenia się w jego kolonii. Wprawdzie wychodźcy, którym dowodził, mieli zamiar posunąć się o kilkanaście mil na zachód i założyć osadę w pobliżu ujścia Ohio do Missisipi, lecz Roland przenosił życie w kolonii Brucego, z przyczyny, że tutaj Edyta miałaby miłe towarzystwo w rodzinie pułkownika.
— Kochany Rolandzie — rzekł Bruce, wysłuchawszy go — żałuję serdecznie, że zamiar twój jest prawie niepodobny do spełnienia. Wszystkie grunty na kilkaset sążni wokoło należą do naszych osadników; żaden ci nie odstąpi i piędzi ziemi, niepodobna zaś, ażebyś dopiero w głębi puszczy karczował las i tam pola zakładał. Czerwone skóry[2] paliłyby i niszczyły co rok twoje zasiewy, i straciłbyś ze szczętem szczupłe mienie, jakie posiadasz. Ja mam mało roli, podzieliłbym się z tobą, ale nie wystarczyłoby jej dla naszych obu rodzin. Wierz mi, daleko lepiej zrobisz, jeżeli wyruszysz ze swoimi towarzyszami ku ujściom Ohio, tam dostaniecie jeszcze za darmo tyle ziemi, ile jej zdołacie uprawić, i w krótkim czasie przy pracy możesz dojść do zamożności.
— Zrobię, jak mi radzisz, kochany pułkowniku, lubo wyznam ci szczerze, iż milejby mi było pozostać między wami. Czy w naszej dalszej podróży napotkamy wiele niebezpieczeństw i trudów?
— Najmniejszych — odpowiedział Bruce — droga wydeptana przez karawany, które się przed wami w tamte strony udały, jest bardzo Znaczna i szeroka; z łatwością przebędziecie ją z waszym taborem. Co się tyczy Indyan, tych niezawodnie nie napotkacie. Odkąd w roku zeszłym przetrzepaliśmy ich porządnie, żaden nie śmie się pokazać w tych stronach. Zresztą ku północy lasy już nieco przetrzebiono, a takich miejsc unikają dzicy. Dziwi mię tylko — dodał po chwili pułkownik — że zamierzyłeś osadnikiem zostać i wiedziesz swą siostrę w te puste okolice, kiedy przecież stary twój stryj Ralf jest jednym z najbogatszych osadników w Wirginii, posiada ogromne obszary ziemi, a prócz was dwojga niema innych dziedziców.
— Stryj mój umarł i majątek cały zapisał komu innemu.
— Niepodobna! zawołał pułkownik, zdziwiony do najwyższego stopnia. Komuż więc mógł niesprawiedliwy starzec zapisać swoje mienie, które wam się z prawa należało?
— Ryszardowi Braxley, którego znasz zapewne, pułkowniku. Siostra moja Edyta aż do śmierci stryja pozostawała w jego domu; żołd, który pobierałem, jako kapitan milicyi naszego okręgu, wystarczał zupełnie na moje utrzymanie. Dziś nie wystarczy dla nas obojga, musiałem więc, pułkowniku, porzucić rodzinne strony i puścić się tutaj dla szukania kawałka chleba dla siebie i dla siostry.
Bruce niezmiernie był ciekaw dowiedzieć się bliższych szczegółów, dotyczących dziwnego postępowania starego Ralfa Forrestera. Roland opowiedział mu wszystko, a ponieważ zdarzenie to pozostaje w ścisłym związku z naszą historyą przeto powtórzymy opowiadanie naszym czytelnikom.
Ralf Forrester, stryj Rolanda i Edyty, pochodził ze starej szlacheckiej angielskiej rodziny i wraz z Walterem, bratem swym młodszym, przybył do Stanów Zjednoczonych. Zwyczajem odwiecznym w Anglii starsi synowie otrzymują cały majątek po rodzicach, młodsi zaledwie niewielkie sumy pieniężne. Młodszy zaś brat Ralfa posiadał bardzo mało, gdy ten zakupił zaraz rozległy obszar ziemi i założył piękną kolonię. Przez niejaki czas obydwaj bracia żyli ze sobą w zgodzie, gdy jednak Walter, wbrew woli Ralfa, poślubił ubogą panienkę, a nadto podczas wojny o niepodległość stanął po stronie Amerykanów przeciwko Anglikom, zerwała się zgoda pomiędzy braćmi i miejsce jej zajęła nieprzyjaźń. Ralf, będąc wiernym królowi angielskiemu, ówczesnemu panu osad północno-amerykańskich, nie mógł przebaczyć swemu bratu, że przyłączył się do powstańców, postanowił więc ukarać Waltera wydziedziczeniem jego dzieci, a ponieważ sam był bezżennym, a więc i bezdzietnym, przeto przyjął do domu małą dzieweczkę, sierotę po Yvertonie, majorze angielskim, który w bitwie z powstańcami poległ. Dziecię to miało odziedziczyć po śmierci Ralfa jego posiadłości; wkrótce jednak w wybuchłym pożarze dziewczynka znikła bez śladu. Nie znaleziono jej szczątków, i wszyscy byli przekonani, że szybki i gwałtowny ogień zapewne je strawił. Ralf, mimo straty wychowanicy, bynajmiej nie zmienił zamiaru wydziedziczenia dzieci brata i dopiero, gdy ten zginął w bitwie pod Savannah, wziął je do siebie. Roland miał naówczas lat trzynaście, Edyta zaledwie pięć liczyła. Surowy starzec zwolna przywiązywał się do sierot i niejednokrotnie oświadczał, że im swój majątek zapisze. Nieszczęściem Roland, podobnie jak niegdyś jego ojciec, ściągnął na siebie niełaskę stryja. Na odgłos nieporozumień pomiędzy Ameryką i Anglią, z których wróżono nową wojnę, młodzieniec, pamiętny czynów ojca i sam chciwy sławy, potajemnie zapisał się do milicyi wirgińskiej. Nie dało się to długo ukrywać przed stryjem, który, rozgniewany postępkiem Rolanda, zakazał mu przestępować próg swego domu. Zdawało się jednak, że niełaska Ralfa nie dotknie niewinnej Edyty. Wkrótce potem, gdy starzec umarł, a Roland przyjechał odwiedzić siostrę, nie znalazł już jej w kolonii stryja, ale w domu jednego z sąsiadów, jako sierotę, pozbawioną schronienia. W papierach, pozostałych po nieboszczyku, nie znaleziono późniejszego testamentu, dawny więc, stanowiący dziedziczką dziewczynkę, która śmierć znalazła w płomieniach, został utrzymany, a Ryszard Braxley, rządca dóbr Ralfa Forrestera, mianowany w testamencie opiekunem dziewczęcia, objął całą majętność, aż do chwili znalezienia dziecka, którego śmierci niepodobna było udowodnić.
Utrzymanie tego testamentu obudziło powszechne zadziwienie, i całe sąsiedztwo oburzyło się na krzywdę, jaką przez to zmarły wyrządził dzieciom swojego brata. Ryszard Braxley starał się zmniejszyć powszechną niechęć, oświadczając w sądzie, że tylko tymczasowo obejmuje dobra, w nadziei, że naznaczona testamentem dziedziczka da się odszukać. Twierdził on, że dziecię nie zginęło w pożarze, ale zostało uprowadzone przez nieznaną osobę, na której ślady już natrafił, że pożar umyślnie wzniecono już po uprowadzeniu dziecka dla zatarcia po niem śladów i rozpuszczenia pogłoski, że się spaliło. Rzucał przy tem niewyraźne podejrzenie, jakoby Roland był sprawcą tego czynu, ażeby tym sposobem prawną dziedziczkę usunąć, a spadek zapewnić sobie i Edycie.
Braxley tak umiał nadać twierdzeniom swoim pozór prawdy, iż powszechnie mu uwierzono. Roland nie mógł udowodnić śmierci dziewczęcia, a widząc, że na drodze procesu nie zdoła pokonać przeciwnika, zaprzestał wszelkich zabiegów. Nie namyślając się długo, wziął uwolnienie z wojska, sprzedał wszystkie sprzęty i ruchomości, prócz niezbędnie potrzebnych i zabrawszy siostrę, przyłączył się do gromady wychodźców, która, jak już wiemy, obrała go swoim naczelnikiem.
Pułkownik, wysłuchawszy opowiadania Rolanda, uczuł dla niego jeszcze większy szacunek, widząc, jak szlachetnie poświęcił całą swą przyszłość ukochanej siostrze. Uścisnąwszy mu zatem serdecznie rękę, rzekł:
— Żałuję mój Rolandzie, że nie możesz pozostać pomiędzy nami, mam jednak nadzieję, że niedługo prawda wyjdzie na wierzch, jak oliwa, i wyda się matactwo tego łotra Braxleya, a wy powrócicie do posiadłości, po stryju pozostałych. Zanim to nastąpi, uważaj mnie za prawdziwego przyjaciela, który w każdej chwili gotów jest na twoje usługi.
Zaraz na początku rozmowy pomiędzy Rolandem i pułkownikiem wszyscy domownicy wyszli z pokoju, pozostała tylko Telie Doe, która ze szczególniejszą uwagą przysłuchiwała się opowiadaniu młodego kapitana. Spostrzegł to pułkownik i zagadnął ją cierpko:
— Co tu robisz, Telie? Nie lubię, aby podsłuchiwano, gdy z kim rozmawiam. Wiesz o tem dobrze, a więc idź do kobiet: tam twoje miejsce.
Telie zarumieniła się, jak wiśnia, i zawstydzona odeszła. Wkrótce potem wszedł Tom Bruce, a na twarzy jego jaśniała wesołość, jakgdyby z jaką dobrą wieścią przychodził.
— Co tam nowego? — zapytał ojciec, nieco zdziwiony.
— Osobliwsza rzecz, Duch puszczy pojawił się znowu — odpowiedział Tom.
— Gdzie go widziano? — zapytał skwapliwie pułownik — spodziewam się przecież, że nie w naszym okręgu.
— Jednak dosyć blizko, bo tuż zaraz na drugim brzegu Kentuky znaleziono w lesie zwłoki dwóch Indyan, nacechowanych na piersiach krwawym krzyżem.
— I wiesz z pewnością, że to nie płonna wieść? — badał dalej pułkownik z pewnym niepokojem.
— Z jak największą; dwu osadników naszych powróciło z za rzeki i na własne oczy oglądali zamordowanych Osagów.
— W takim razie — rzekł posępnie pułkownik nad osadą wisi nowe nieszczęście.
— Któż to jest ów Duch Puszczy? — zapytał z ciekawością Roland.
— Ech, widmo mgliste, dyabeł leśny! — odpowiedział Tom.
— Tak mało rozumiem, jak i przed twojem objaśnieniem, Tomie. Cóż to za dyabeł leśny?
— Alboż ja wiem! odpowiedział młody Bruce. — Jedni mienią go straszydłem, drudzy jakimś dobrym geniuszem, niektórzy nawet są przekonani, że to sam szatan włóczy się po lasach w postaci Ducha Puszczy.
— O jakichże to krzyżach wspomniałeś, Tomie? — zapytał z ciekawością Forrester.
— Trzeba ci wiedzieć, Rolandzie, że Duch Puszczy jest nieprzebłaganym wrogiem dzikich, mianowicie Osagów. Ilu ich zabił tego nikt nie wie, ile jednak razy napotkamy w lesie zwłoki Indyanina, z głową potrzaskaną i krwawem nacięciem skóry w kształcie krzyża na piersi, wiemy, że to ofiara Ducha Puszczy. Od roku jednak nie słyszeliśmy o nim wcale.
— Mógłbyś, kochany kapitanie — rzekł Bruce — zadać jeszcze tysiące pytań o Duchu Puszczy Tomowi, a nie dowiedziałbyś się wiele więcej o tej tajemniczej istocie. Znajduje się w naszych puszczach duch, dyabeł czy widmo, krążące wciąż około osad, lecz nie ukazujące się w nich nigdy. Istota ta niezbadana czuwa zdala nad nami. Każdego spotkanego Osaga zabija bez litości i naznacza krwawym krzyżem, jak ci to Tom opowiadał. Indyanie nazywają go Dżibbenenosah, co znaczy Błądzący szatan puszcz. Według ich mniemania, nie jest to ani człowiek ani zwierz, ale potężny duch, którego ani ołów, ani żelazo zranić nie może. Bądź co bądź, jemu zawdzięczamy po największej części nasze bezpieczeństwo.
— Dziwię się, jak możecie podobnym baśniom dawać wiarę! — rzekł Roland z uśmiechem niedowierzania.
— I dlaczegóż nie mamy wierzyć — odparł Bruce — jeżeli trupami dzikich dowodzi swego istnienia? Wszystkie pokolenia indyjskie, a szczególnie Osagi, lękają się go niezmiernie. Od trzech lat unikają oni naszych osad, ponieważ w pobliżu nich krąży Duch Puszczy i zabija napotkanych dzikich. W większej tylko liczbie poważają się plądrować okolice, ale i wówczas żaden z nich nie ma śmiałości odłączyć się od gromady, w obawie, ażeby nie napotkał strasznego widma. Zdaje się, iż głównie zawzięło się ono na Osagów, gdyż ich najwięcej pada pod ciosami Ducha Puszczy. Jakkolwiek wydaję ci się to baśnią, wylęgłą w naszych głowach, przyznasz przecie, że, jeżeli znajdzie się zwłoki dzikiego z odartą czupryną i krawawem znamieniem na piersiach, musiał ktoś być, kto Indyanina zabił i oskalpował.
— Zapewne, — odpowiedział Roland — ale mógł to zrobić człowiek, a niekoniecznie jakiś duch urojony.
— Rolandzie — rzekł pułkownik, wstrząsając z uśmiechem głową — nie znasz naszych osadników. Trzeba ci wiedzieć, że na dziesięć mil wkoło nie masz jednego, któryby się nie pochlubił z zabicia wrogiego Indyanina. W całem Kentuky nie znajdziesz człowieka, któryby, odniósłszy zwycięstwo nad dzikim, nie roztrąbił swojego czynu w całym okręgu, a jednak żaden nie przywłaszczył sobie chluby z trupa, zamontowanego przez Ducha Puszczy. Nakoniec powiem ci jeszcze, że znam ludzi, którzy go na własne oczy widzieli.
— Przeciw takim dowodom trudno walczyć — rzekł Roland, widząc, iż powątpiewanie jego nie podobało się wcale pułkownikowi.
— Tak, tak — mówił ten dalej — Ben Thonnes, Samuel Sharp i kilku innych widzieli go, przesuwającego się w gęstwinie borów, twierdzą oni, iż jest podobny do ducha raczej, niż do człowieka. Powiadają, iż wzrost jego jest olbrzymi, że ma głowę, porosłą kudłami, z pośród których sterczą rogi, jak u bawołu; że poprzedza go zwierz wielki, podobny do brunatnego niedźwiedzia, wskazując drogę i tropiąc dzikich. Spotkać go można z owem zwierzęciem tylko w najdzikszych ustroniach puszczy. Dla białych jest przyjaznym i żadnemu z nich nigdy nic złego nie uczynił. Nie jestem ja zabobonny, kapitanie, ale mogę ci zaręczyć słowem honoru, że Dżibbenenosah istnieje, chociaż go sam nie widziałem. Pojawienie się jego w lasach okolicznych zapowiada, że Indyanie są niedaleko, lecz zarazem ślady jego napełniają otuchą serca osadników, gdyż w miejscach, gdzie Duch Puszczy przebywa, dzicy bawić nie śmią. Jest on dla nich zanadto silny i przebiegły: powiadają nawet, że napada niekiedy na wsie Osagów i morduje ich we własnych chatach. Kto przyniósł wieść o zjawieniu się Ducha Puszczy? — zapytał pułkownk, odwracając się do syna.
— Ryczący Ralf, Ralf Stackpole — odpowiedział Tom.
— Co? Ralf? Biegnij, chłopcze, do koni i każ parobkom, żeby ich troskliwie pilnowali.
— Nie troszcz się, ojcze, już przedsięwzięto środki ostrożności. Zaledwie poznaliśmy z daleka szanownego pana kapitana Ralfa, natychmiast sześciu regulatorow postanowiło czuwać przez całą noc nad bezpieczeństwem koni naszej osady. Strzegą oni i twojego Briareusa, kapitanie Forrester, gdyż niezawodnie on pierwszy ściągnąłby na siebie oczko pana Stackpole.
— Cóż to za jeden? — zagadnął Roland.
— Tęgi chłopak — odpowiedział Tom z uśmiechem. — Przed rokiem sam jeden bił się na Łące Niedźwiedziej z dwoma Indyanami i obu zabił, ale z drugiej strony ma szkaradny nałóg przywłaszczania sobie cudzych koni; nakradł on ich tyk dzikim, że mu tego nigdy nie przebaczą. Przytem jest bardzo roztargniony, bo częstokroć przez omyłkę, jak mówią, bierze konia zacnego chrześcijanina za pogańską szkapę.
— I takich hultajów robicie oficerami w osadach? — zapytał Roland z podziwieniem.
— Oficerami? Uchowaj Boże — odrzekł Tom. — Zdarza się często, iż trzeba zapuścić się w lasy za rabusiami indyjskimi dla odbicia im zdobyczy; w takim razie nie obejdzie się bez przewodnika; znającego puszczę dokładnie. Otóż Ralf jest jednym z najlepszych przewodników; przytem bije się, jak szatan, nikt mu nie wyrówna w przebiegłości i podstępach, jak i w tropieniu Indyan, a że prowadzi zwykle pogoń, więc przez grzeczność tytułują go osadnicy kapitanem.
— Pójdź Rolandzie z nami, a pokażę ci tego jegomościa — zawołał pułkownik, biorąc kapelusz.
Na placu, zajmującym sam środek osady, stało kilkadziesiąt osób, przysłuchujących się z ciekawością, co im o Duchu Puszczy Ralf opowiadał. Był to człowiek silnie zbudowany, wysoki, o szerokich barkach i dużej głowie. Zachowanie się jego ordynarne świadczyło, że nieszczególne odebrał wychowanie, był jednak nadzwyczaj wesoły i krotochwilny, a osadnicy, jakkolwiek od czasu do czasu kradł im konie, lubili jego dowcipy. Ralf miał na sobie zszarzany surdut z grubego płótna, a pod nim czerwoną bluzę, spodnie skórzane. Podarty stary kapelusz filcowy, z szerokiemi kresami okrywał jego kudłatą głowę; długa strzelba, nóż i siekiera indyjska składały jego uzbrojenie, torba myśliwska z kulami i duży róg prochu dopełniały go.
Gdy pułkownik z synem i Rolandem pojawili się na placu, Ralf wywijał tomahawkiem[3] na wszystkie strony i, opowiadając głośno o Duchu Puszczy, robił tak zabawne miny i gesty, że wszyscy do koła głośnym wybuchali śmiechem.
Ujrzawszy nadchodzących, silnym skokiem rozepchnął otaczających go osadników i, stanąwszy w mgnieniu oka przy pułkowniku, pochwycił go za rękę, silnie nią wstrząsnął i zawołał:
— Najuniżeńszy hołd walecznemu pułkownikowi! Witam cię, młoda latorośli znakomitego szczepu — dodał, ściskając dłoń Toma. — Ha, otóż i obcy! Moje uszanowanie, waleczny dowódco wychodźców, cóż nam przynosisz nowego z Wirginii? Ach! Przepraszani, nie przedstawiłem się: jestem Ralf Stackpole, aligator z nad rzeki Słonej.
— Nie jestem ciekaw poznać go — rzekł zimno Roland, którego oburzyła poufałość, złodzieja koni.
— Niechaj mnie grom roztrzaska! — wrzasnął Ralf — on mnie lekceważy. Mospanie! wiedz o tem, że jestem szlachcicem i obrazy we krwi obmywam. Pięść, ząb, pazury, strzelba, pistolety, nóż albo tomahawk, służę ci na wszystko! Kukuryku!
Wyrzekłszy to ostatnie słowo głosem, naśladującym pianie koguta, Ralf uderzył się po bokach rękami, podskoczył w górę i nadstawił głowę naprzód przeciwko Rolandowi, na podobieństwo kura, rozpoczynającego bitwę.
— Gdzieżeś to skradł tę klacz gniadą, szanowny mężu? — zapytał go Bruce, wskazując piękne zwierzę, na którem kapitan przyjechał.
W mgnieniu oka znikła butna mina Ralfa, rysy jego wyrażały komiczne pomieszanie przez chwilę, wkrótce jednak odzyskał czelność i rzekł z ukłonem:
— Skradłem klacz? A to szczególniejszy żarcik! Ja tylko zdobywam konie na Indyanach, a toż przecie uczciwa klacz amerykańska! Ple! wstydź się, czcigodny pułkowniku, takich niewczesnych żartów. Wierz mi, że gdyby kto inny ośmielił się w podobny sposób do mnie przemówić, to, niechaj mnie siarczysty grom roztrzaska, jużby nie żył.
— Nie unoś się tak bardzo, waleczny mężu odrzekł pułkownik z zimną krwią. Znam tę klacz doskonałe, należy ona do Dżona Harpera, z tamtego brzegu rzeki.
— Istotnie, pułkownik się nic myli rzekł Ralf, jeszcze bardziej pomieszany co to za oko! Poczciwy Dżon pożyczył mi tej klaczy dla łatwiejszego przebycia rzeki i polecił mi, ażebym ją tutaj zostawił. Mam nadzieję, że dowódca nie odmówi temu biednemu stworzeniu schronienia na noc. I owszem — zawołał Bruce z szyderskim uśmiechem.
— Tylko nie wiem... jak sobie poradzę bez konia — cedził Ralf — zwłaszcza mając taki kawał drogi do przebycia przed nocą.
— Gdzież to zamierzasz przenocować? — zapytał pułkownik.
— W Saint-Asaph, o piętnaście mil angielskich stąd.
— To nieco za daleko dla naszych regulatorów. Biedacy będą musieli, dla czuwania nad tobą, włóczyć się przez całą noc po lesie.
Na te słowa wszyscy osadnicy głośnym wybuchnęli śmiechem.
Ralf, widząc się schwytanym w sidła i narażonym na szyderstwa osadników, postanowił odwrócić ich uwagę od niekorzystnych docinków Brucego, a ściągnąć ją na swoją osobę. Zaczął więc komicznie podskakiwać, piać, jak kogut, rżeć, jak koń, szczekać, a wreszcie z łudzącem podobieństwem naśladował puhanie puszczyka, ryk pantery i wilka i wojenne wycia Indyan.
Osadnicy nie mogli się wstrzymać od śmiechu.
— Kto się odważy walczyć z Ralfem ryczącym, pożeraczem cielska indyjskiego, ze straszliwym aligatorem z nad rzeki Słonej? — wrzeszczał Ralf, widząc że figle pożądany skutek wywarły. — Dawajcie mi tu jakiego śmiałka, ażebym go schrupał, jak pantera zająca! Prędzej, do milionset szatanów!
Wszyscy wiedzieli dobrze, iż kapitan rzucał na wiatr swoje wyznania i tym sposobem starał się położyć koniec dalszym przycinkom Brucego: nikt więc z obecnych nie kwapił się odpowiedzieć na wyzwanie koniarza, owszem, drażnili go coraz bardziej, dogadując mu i zarzucając z pozorną groźbą, że już niejednokrotnie pożyczał konie od rozmaitych osadników, ale ani jednego nie zwrócił.
Roland, znudzony niedorzecznościami Ralfa, już zamierzał powrócić do domu, gdy wtem w ulicy, wiodącej na plac, ukazała się nowa postać, na której widok wybuchnęły jeszcze gwarliwsze śmiechy.
— Ralfie ryczący! — zawołał Tom Bruce — patrz! Oto zbliża się przeciwnik, godny twojego męstwa, który niezawodnie przyjmie wyzwanie. Patrz! Oto Krwawy Natan.
Usłyszawszy to straszliwe nazwisko, osadnicy zaczęli śmiać się jeszcze głośniej, klaszcząc z uciechy w ręce.
— Gdzie on jest — ryknął Ralf, podskakuąc w górę niechaj mię siarczysty grom roztrzaska, jeżeli go żywcem nie pożrę. Kukuryku!
— Śmiało! Śmiało, Stackpole — wołała ze wszystkich stron młodzież — pokaż, że nie jesteś tchórzem, że nie ulękniesz się Krwawego Natana.
— Ja miałbym się ulęknąć tego rozżartego jaguara! — wrzasnął Ralf. — Połknę go, jak kluskę. Alboż darmo nazywają mię aligatorem z nad Słonej rzeki?
Roland usłyszawszy nazwisko nowego przybysza i słysząc odgrażanie się Ralfa, niezmiernie był ciekaw ujrzeć tego, którego osadnicy nazywali Krwawym Natanem, a Ralf rozżartym jaguarem.
Wtem przy wejściu z ulicy na plac ukazał się najprzód stary koń siwy, obok którego biegi mały piesek, długą, brunatną i jedwabisto połyskującą sierścią pokryty; zwieszony ogon i spojrzenia ukradkowo i z podełba rzucane, dowodziły bojaźni biednej psiny.
— Tak, to jest Krwawy Natan — zawołał pułkownik — ze swoją starą szkapą i psem trwożliwym. Miłosierna dusza! Pakunek dźwiga na plecach, a koniowi wolno iść pozwala — głupiec!
Kiedy Natan przybliżył się do gromady osadników, Roland z ciekawością przypatrywał się jego długiej, ale chudej i przygarbionej postaci, całej pokrytej skórami. Miał on na sobie bluzę skórzaną, bez najmniejszej ozdoby, która, równie jak i skórzane spodnie, skrępowane u dołu rzemieniami od mokasinów[4], była poplamiona krwią 1 tłustością. Powierzchowność Natana dzika nie budziła wcale wstrętu, ale wcale nie pociągała ku sobie. Przez ramię przewieszony miał długi karabin, a za pasem nóż myśliwski. Broń znać od niepamiętnych czasów używana, nie odznaczała się bynajmniej pięknością — owszem łożysko strzelby było tak niezgrabne i grubo obrobione, iż chyba sam Natan wyciosał je swoim nożem myśliwskim.
Z pozoru więc Natan zasługiwał na przydomek krwawego, ale Roland przypatrzywszy mu się lepiej, nabrał przekonania, iż przezwisko to dawano mu chyba z żartu i na drwiny. Twarz tego człowieka, mogącego liczyć około czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat, była zwiędła i znękana. Nos długi, cienki, nieco wykrzywiony, wysunięta naprzód broda i wązkie a zaciśnięte usta nadawały mu cechę człowieka, starzejącego się i zgryźliwego, ale w oczach malowała się dziwna słodycz, łagodność i pokora. Chód jego chwiejny i niepewny, postać zgarbiona wykazywały osłabienie i, patrząc nań, wnosić można było niemal z pewnością, iż człowiek ten pozwoliłby raczej skrzywdzić się każdemu, aniżeli komukolwiekbądź krzywdę wyrządzić. Nakoniec, pęk skór zwierzęcych, które sam dźwigał, zamiast obciążać niemi wychudłego konia, dowodził, że Natan miał serce litościwe i dobre.
Roland nie wiedział zrazu, czy ma się litować nad przybyłym myśliwcem, czy śmiać się z niego, jak to czynili inni, ale jakiś pociąg sympatyczny ku tej wątłej i zbiedzonej istocie powstrzymał rychło uśmiech szyderczy na jego ustach.
— No, Stackpole! — zawołał Tom na Ralfa — czyś się tak przeląkł Krwawego Natana, że już nie śmiesz ponowić swoich wyznań?
— Niechno tylko się zbliży — krzyknął Ralf rozżarty — a natychmiast połknę go ze skórą i kośćmi. Daję na to moje aligatorskie słowo!
— Nie pozwolisz przecie, pułkowniku, ażeby ten waryat wyrządził krzywdę znękanemu myśliwcowi — szepnął Roland do Brucego.
— Niech Bóg uchowa — odrzekł tamten — chcemy sobie tylko z obydwu cokolwiek pożartować.
— Dlaczegóż tego biedaka nazywacie Krwawym Natanem?
— Przez drwiny i pogardę — odpowiedział pułkownik. — Jest to kwakier[5] z Pensylwanii, jedyny człowiek w całem Kentuky, który bić się nie chce z Indyanami. Licho do nas przyniosło tego tchórza i niezdarę, robiącego wstyd wszystkim Europejczykom. Powiadają ludzie, że ma bzika, gdyż nigdy na miejscu nie usiedzi i wciąż włóczy się po lasach. Indyan się nie lęka wcale, gdyż wojownik czerwonoskóry gardzi kwakrem bardziej, niż kobietą, i miałby sobie za hańbę szukać zaczepki ze stworzeniem, które się bronić nie chce i nie umie. Nam czyni niekiedy przysługi, wytrapiając ślady Indyan tam, gdzie niktby się nu domyślił ich obecności. Przed trzema laty przyszedł do mnie i rzekł: Bracie! przy niższym brodzie rzeki Słonej ukrywa się w gąszczu dwudziestu Osagów. Donoszę ci o tem, ażebyś, ostrzegł osadników, żeby się tam nie zbliżali, gdyż dzicy mogliby ich pomordować, ale zarazem zaklinam cię, nie czyń nic złego czerwonym skórom. Rzecz prosta nie posłuchałem prośby tchórza i wziąwszy dwudziestu pięciu dzielnych zuchów, w części wybiłem, w części przepędziłem Osagów. Z przyczyny trwożliwości Natana, gardzą nim wszyscy koloniści i często mu dokuczają. Ja sam raz odebrałem mu strzelbę, gdyż nie chciał stanąć na popis milicyi, ale żal mi się zrobiło biedaka, bo, zmuszony zaprzestać polowania, byłby z głodu umarł, więc mu ją w kilka dni potem oddałem.
Tymczasem młódź otoczyła Natana, natrząsając się z niego, a w końcu Ralf, nasrożywszy twarz i utkwiwszy w swej ofierze przerażające spojrzenie, ryknął straszliwym głosem:
— Słuchaj, Krwawy Natanie! Godzina twoja wybiła; zmów ostatnią modlitwę, aligator cię pożre!
— Przyjacielu — odrzekł Natan pokornie — zostaw mnie w spokoju, albowiem jestem człowiekiem cichym i łagodnym i spierać się z tobą nie myślę.
To rzekłszy, nie zważając na srogiego Ralfa, chciał iść dalej, ale ten, rozjuszony pokorą kwakra, zerwał mu z pleców pęk skór i rozerwawszy rzemień, którym były ściągnięte, rozrzucił je wokoło. Całe zgromadzenie, widząc to, głośnym wybuchnęło śmiechem.
Natan zniósł tę zaczepkę z dziwną cierpliwością i rzekł tylko:
— Bracie! dlaczegóż mię prześladujesz?
— Bo chcę się bić z tobą! — wrzasnął Ralf, udając straszliwą wściekłość.
— Ale ja się bić z tobą nie myślę — odpowiedział Natan.
— Nędzniku, nie chcący wznieść broni w obronie niewiast i dzieci! — krzyczał coraz głośniej Ralf — wzdragający się walczyć z czerwonymi tygrysami, ty długa wywłoko! Tchórzu nikczemny! Rzuć mi zaraz tę broń, której nie jesteś godzien dźwigać!
— Bracie — odrzekł Natan z widoczną wzgardą — sam jesteś tchórzem, jeżeli szukasz zaczepki z człowiekiem, który ci nic złego nie zrobił i bić się z tobą nie chce.
To powiedziawszy, schylił się i począł zbierać rozrzucone skóry, ale Ralf, pochwyciwszy Natana za kark i wstrząsając nim; nie dozwolił mu tego zrobić; nakoniec, widząc, że, pomimo wszelkich napaści, kwakier nie utracił cierpliwości, koniarz kopnął psa Natanowego, który z żałosnem skomleniem o kilka kroków odleciał.
— Bracie! — zawołał Natan, prostując się — musisz sam być gorszym od psa, jeżeli czynisz krzywdę temu biednemu stworzeniu.
— Więc albo się bij ze mną, albo kolbą mej strzelby roztrzaskam łeb psu twojemu.
— Żądasz tego koniecznie — odpowiedział Natan — dobrze więc, ale pod warunkiem, że obydwaj nie użyjemy broni.
— Wiwat, niech żyje Krwawy Natan! — zawołała młodzież, śmiejąc się do rozpuku.
— Niech i tak będzie — krzyknął Ralf, ucieszony niezmiernie z przyjęcia walki. — Odrzućmy strzelby i noże, ale radzę ci nie zdejmować futerału z mózgownicy, ponieważ postanowiłem cię wyrzucić tak w górę, że makówką wbijesz się w ziemię.
— Jestem gotów — rzekł Natan, złożywszy broń na stronie.
— Kukuryku! kukuryku! — zapiał dwukrotnie Ralf, a potem rzucił się na Natana i uchwyciwszy prawą ręką za jego lewe ramię, a lewą za prawe biodro, zawołał: Baczność! już lecisz!
— Czekam — rzekł Natan spokojnie.
Ralf szarpnął go, ale, pomimo wielkiej siły, nie był w stanie z miejsca poruszyć. Zdawało się, że chudy kwakier wrósł w ziemię, a członki miał stalowe.
— Omyliłeś się, mój bracie — rzekł pokornym głosem — jak widzisz, jeszcze nie lecę. Ale teraz na mnie kolej. — To rzekłszy, pochwycił samochwała i bez wielkiego natężenia rzucił go w górę, że Stackpole aż wywrócił kozła w powietrzu i padł tak silnie głową na ziemię, iż byłby ją roztrzaskał gdyby o kamień, zamiast o miękki piasek uderzyła.
Przypatrujący się wydali okrzyk nadzwyczajnego zadziwienia.
— Zabił go — krzyknął Roland — ale sam Ralf chciał tego.
— O nie, zacny komendancie wychodźców — rzekł Ralf, dźwigając się powoli i z trudnością — zabity, dzięki Bogu, nie jestem jeszcze, ale zdaje mi się, że moja głowa nie siedzi na dawnem miejscu, a może jej wcale już niema. Zobaczcie-no, moi drodzy!
— Niech żyje Krwawy Natan, pogromca aligatora z nad Rzeki Słonej! — krzyknęli chórem młodzi koloniści zanosząc się od śmiechu.
— W istocie pobiłeś mię na głowę — zawołał Ralf, wyciągając rękę ku Natanowi — mam dosyć i więcej nie pragnę. Wszakże nie przebaczę ci nigdy, że będąc tak zręcznym i silnym, nie chcesz walczyć w obronie swych ziomków z krwiożerczymi Indyanami i pomimo żeś mię pokonał, powiem ci otwarcie, że jesteś tchórz. — Potem, zwróciwszy się do pułkownika, Ralf dodał:
— Szlachetny gubernatorze! Zabierasz moją klacz, a nie troszczysz się o to, co ze mną będzie; spodziewam się przecież, że za bezinteresowność, z jaką zwracani pożyczonego konia właścicielowi, powinienbym przynajmniej dostać wzamian choćby najlichszą szkapę, naturalnie tytułem pożyczki.
— Dobrze — rzekł pułkownik — pożyczę ci konia, ale pod dwoma warunkami: najprzód, żebyś mi go zwrócił, a powtóre, żebyś nie ważył się zabrać którego innego; przykroby mi było gdybym został zmuszony tak walecznego męża oddawać w ręce sędziego Lyncha[6].
To rzekłszy, pułkownik zwrócił się do Natana, siedzącego na kłodzie drzewa, przed którym rozciągnął się mały jego piesek. Kwakier głaskał psinę, nie zważając na szyderstwa młodzieży, która poznawszy jego siłę, wyrzucała mu, że nie chce walczyć z Indyanami.
— I cóż Cukierku? — mówił Natan do pieska — cóż ty mówisz o tej całej historyi?
Pies, jakby zrozumiał mowę swojego pana, polizał mu rękę, a potem, odszedłszy parę kroków, zaczął machać ogonem, jakgdyby zachęcając go do puszczenia się w dalszą drogę.
— Zaraz, zaraz, mój mały. Wiesz przecie, że nie mamy prochu, a nadto wiesz i o tem, że zanim opuścimy tych ludzi, którzy nas tak niegościnnie przyjmują, trzeba im opowiedzieć, cośmy widzieli i słyszeli.
— Zamiast zwracać mowę do psa, mów do nas, stary dziwaku — rzekł pułkownik, przystępując do Natana. — Powiedz mi, czyś nie napotkał gdzie Ducha Puszczy lub nie znalazł trupów Indyan, zabitych i nacechowanych przez niego.
— O Duchu Puszczy nic nie wiem odpowiedział Natan — ale słyszałem jako rzecz pewną, że różne ludy indyjskie zawarły z sobą przymierze i gromadzą ogromne siły dla zniszczenia osad i wycięcia białych w całem zachodniem Kentuky. Wszędzie widać ich ślady, miejcie się więc na baczności. A teraz — dodał, podnosząc się z pnia racz pułkowniku kazać mi za przyniesione skóry dać prochu i kul. Czas nam do lasu.
— Wstyd i hańba — zawołał ze wzgardą Bruce — że człowiek tak silny i taki celny strzelec używa swej zręczności jedynie na strzelanie bawołów i jeleni. Tomie idź do magazynu i wydaj mu ilość amunicyi odpowiednią do wartości skór.
Natan z pokorną miną udał się za Tomem. Pułkownik z Rolandem powrócili do domu, gdzie na nich czekała wieczerza.






ROZDZIAŁ  III.
Złodziej koński.

Po wieczerzy Edyta zaczęła się rozbierać w swoim pokoju, gdy wtem zapukano do drzwi, poczem Telie Doe weszła.
— Czego żądasz? — zapytała Edyta.
Telie stała przez chwilę pomięszana, jakby nie wiedząc, co ma powiedzieć; wreszcie rzekła:
— Nie miałabym śmiałości przeszkadzać pani... ale...
— Mów śmiało — odezwała się Edyta łagodnie.
— O pani! Mam do ciebie prośbę — mówiła Telie, zbierając odwagę. — Wiem, że udajecie się w puszcze zachodnie. Racz mię przyjąć do twoich usług. Będę pracowitą i wierną.
— To być nie może — odparła Edyta — a zresztą rodzice twoi nie pozwoliliby ci stąd się oddalać.
— Jestem tak jak sierotą — rzekła Telie ze smutkiem — pragnę pracować... O przyjmij mię, pani, a może ci większe wyświadczę usługi, aniżeli przypuszczasz.
— Moje dziecię, wzięłabym cię chętnie, ale nie jesteśmy zamożni. W początkach nie tylko nie mogłabym ci nic płacić, ale nawet zapewnić koniecznych wygód.
— Nie żądam wcale wynagrodzenia. Pani nie znasz tych stron, nie wiesz jakie czekają cię przykrości zanim urządzicie sobie gospodarstwo. Ja potrafię oddać ci nieocenione usługi... Przyjmij mię, a będę ci wdzięczna do śmierci.
— Dlaczegóż nie chcesz zostawać w domu pułkownika? Wszakże tutaj jest ci prawie tak dobrze, jak w rodzicielskim domu.
— Zostawać tu dłużej nie mogę — zawołała z goryczą Telie — tu wszyscy znieważają biedną Telię za to, że jej ojciec poszedł do Indyan i pośród nich żyje. W dalekich stąd stronach, w miejscu dokąd się udajecie, nikt nie wie, że Daniel Doe na świecie żyje i nikt nie będzie prześladował jego niewinnej córki! O weź mnie, weź, panno Forrester! Jeżeli nie przez litość dla mnie, to przez wzgląd na siebie! Ja, żyjąc oddawna na pograniczu, mam dużo doświadczenia i mogę cię od niejednego uchronić niebezpieczeństwa.
I rzuciwszy się do nóg Edyty, objęła je i zaczęła ze łzami ponawiać swe prośby i zaklęcia.
Wszystko jednak na nic się nie zdało. Panna Forrester nie dała się wzruszyć i stanowczo oświadczyła Telii, że jej nie weźmie. Wyczerpawszy wszystkie sposoby i widząc, że nie zdoła skłonić Edyty do wysłuchania swych błagań, Telie podniosła się i z głębokim smutkiem opuściła jej pokój.
Tymczasem Roland zabierał się do spoczynku. Widząc, że mieszkanie pułkownika jest dosyć szczupłe i nie chcąc trudzić gospodarzy, wyprosił sobie aby mu pozwolono spać na sianie w stodole, której wrota stały otworem. Nawykły do życia obozowego, nie troszczył się o wygody. Siodło posłużyło mu za poduszkę, a płaszcz za kołdrę; wkrótce potem usnął, ukołysany marzeniami projektów, które zamyślał wykonać w przyszłości.
Nagle zdawało się Rolandowi, że ktoś trącił go zlekka w ramię i szepnął z cicha:
— Skieruj swą drogę jutro na Niższy Bród, gdyż przy Górnym Indyanie zrobili zasadzkę.
Roland porwał się na nogi, obejrzał się dokoła, ale wszędzie panowała głucha cisza. Gwiazdy wskazywały, że już północ minęła. Przez chwilę słuchał bacznie, lecz najmniejszy szelest nie przerywał ciszy nocnej, ani nic nie dawało się dostrzedz. Przekonany, że słowa dosłyszane były sennem marzeniem, młody kapitan na nowo ułożył się do spoczynku. Już pierwsze promienie zorzy oblekły niebo purpurowym blaskiem, kiedy Roland się zbudził. Gwar mowy ludzkiej i rżenie koni świadczyły, że karawana, z którą przybył, zabierała się do dalszego pochodu. Jako jej dowódca, powinien był pierwszy być na nogach; zerwał się więc szybko, aby pospieszyć na plac zborny, ale na dziedzińcu spotkał pułkownika Bruce, który, powitawszy go, zawołał z gniewem i oburzeniem:
— A to łotr, bez czci i wiary! Ale nie ujdzie mu to na sucho: będzie wisiał, jak mi Bóg miły, będzie wisiał.
— Co się stało? — zagadnął zdziwiony Roland.
— Co się stało! — powtórzył pułkownik, zaczerwieniony ze złości — rzecz obrzydliwa, haniebna, a dla ciebie najnieprzyjemniejsza, kapitanie. Czy dasz wiarę, że ten łotr bezczelny, Ralf Stackpole, skradł twego Briareusa?!
— Skradł mego konia! — krzyknął Roland, dotknięty niezmiernie tym wypadkiem.
— I ja, stary głupiec, zamiast kazać go przepędzić w lasy, jeszcze mu pożyczyłem mojego konia. Wiedział obrzydły rabuś, że mamy na niego baczne oko, odjechał więc szybkim truchtem, udając że śpieszy się do osady, o kilka mil stąd położonej. Przybywszy do boru, zaczaił się, a gdyśmy wszyscy posnęli wrócił, zostawił pożyczoną mu szkapę i wybrał sobie najlepszego konia. Nieszczęście chciało, że koniem tym był twój Briareus. Ale mój Tom, dobrawszy sobie kilku zuchów, w godzinę po spełnieniu kradzieży puścił się za nim w pogoń i jestem pewny, że go pochwyci.
— Żałuję, żeście mnie nie zbudzili, byłbym chętnie pojechał z Tomem.
— Ech, nie znasz tutejszych lasów i zamiast pomocą, byłbyś zawadą w pogoni. To mię tylko najwięcej martwi, że musisz tu pozostać, zanim mój chłopiec konia nie odzyska, a tymczasem karawana musi wyruszyć w drogę... Ach, to łotr! Bije się wprawdzie walecznie z dzikimi i niejednego wyprawił już do piekła, lecz niepoprawny złodziej, nic go nie oduczy kradzieży koni, wyjąwszy chyba stryczka. Ale wiesz co kapitanie, pożyczę ci najlepszego wierzchowca. Zwrócisz mi go, gdy odzyskasz Briareusa.
— Serdecznie dziękuję, lecz twej szlachetnej ofiary przyjąć nie mogę — odpowiedział Roland po krótkim namyśle — zaczekam na mojego koma i karawanę dopędzę.
— Jak sobie chcesz — rzekł pułkownik — zresztą droga jest zupełnie bezpieczna. Wyślij z głównym oddziałem twe juczne konie, a nawet i siostrę; tym sposobem będziesz mógł sam daleko łatwiej i prędzej doścignąć towarzyszy.
— Zastosuję się do twej rady, pułkowniku, ale tylko w połowie. Rzeczy wyślę z jednym niewolnikiem. Cezar będzie towarzyszył mnie i Edycie, z którą za nic w świecie się nie rozłączę.
Jak powiedział, tak też i zrobił Roland. Wkrótce potem gromada wychodźców, podziękowawszy osadnikom za gościnne przyjęcie, opuściła kolonię i zniknęła w głębi lasów dziewiczych.
W godzinę po odjeździe karawany, niebo zaciągnęło się czarnemi chmurami i obfita spadła ulewa, trwająca przeszło trzy godziny, co niemało ucieszyło Rolanda, gdyż zdawało się że dzień będzie bardzo gorący a przeto dla podróży nieprzyjemny. Około dziesiątej zrana deszcz przestał padać, a wkrótce potem we wrotach palisady ukazał się Tom Bruce, prowadzący z tryumfalną miną Briareusa na uździennicy.
— Oto wasz koń, kapitanie — zawołał, spostrzegłszy Rolanda, stojącego przed domem pułkownika. — Zwierz to zanadto ognisty i nieuskromiony dla szanownego Ralfa; wysadził go z siodła i zanim miał czas na nowo go dosiąść, dopadliśmy nieboraka i odbili konia.
— Cóż się stało z Ralfem? — zapytał nadchodzący pułkownik.
— Tego z pewnością nie umiem powiedzieć, mój ojcze. Pozostawiłem go w lesie z moimi towarzyszami, którzy mieli ochotę z nim pomówić. Nie mogłem czekać na nich, wiedząc, jak Briareus jest pilnie potrzebny Rolandowi, ale zapewne wkrótce oni wrócą — dodał ze znaczącym uśmiechem — i doniosą ci o losach biednego Ralfa:
— Zdaje mi się — rzekł pułkownik — iż odtąd konie nie będą nam ginąć; ten urwisz zanadto zalazł nam za skórę, żebym się miał litować nad jego losem. Kapitanie! Jeżeli pragniesz dopędzić karawanę, nie masz chwili czasu do stracenia; dodam ci kilku naszych zuchów, którzy cię bezpiecznie odprowadzą na miejsce. Idź więc do siostry i nalegaj na nią, ażeby się spiesznie wybrała. Za chwilę do was powrócę.
Tymczasem niebo powtórnie pokryło się czarnymi obłokami, lunął deszcz z większą jeszcze niż wprzódy gwałtownością, błyskawice ognistemi wstęgami przerzynały chmury, a huk gromów rozdzierał powietrze. Roland, nie mogąc narażać siostry na wściekłość rozhukanych żywiołów, wstrzymał odjazd aż do uspokojenia się burzy. Pułkownik namawiał go, ażeby jeszcze jedną noc u niego pozostał, zapewniając, iż właśnie z powodu nawałnicy karawana także musiała zatrzymać się w drodze, a więc nietrudno będzie ją dopędzić nazajutrz.
Podczas gdy Roland namyślał się nad propozycyą Brucego, naraz poza ostrokołem, otaczającym osadę, dała się słyszeć dzika i straszna wrzawa. Natychmiast pośpieszyli z pułkownikiem w tę stronę i ujrzeli jeźdźca, pokrytego od stóp do głowy błotem, na spienionym koniu. Mnóstwo mężczyzn, kobiet i dzieci cisnęło się koło niego, a pomieszanie wśród nich panujące dowodziło, że goniec był zwiastunem jakiegoś nieszczęścia. W samej rzeczy przypadł on z doniesieniem, że tysiące Indyan: Osagów, Szawnów, Huronów, Wyandotów, słowem wszystkie sąsiednie pokolenia z północy, połączywszy się z sobą, obiegły osady opodal położone i zapewne w tej chwili mieczem i ogniem niszczą je, wycinając w pień białych.
— Do broni! — zawołał gromkim głosem pułkownik — siodłać konie, nabić broń! Musimy co koń wyskoczy popędzić naszym braciom na pomoc! Ryszardzie, siadaj natychmiast na konia, śpiesz do Lexyngtonu i zawiadom milicyę, że będę jej oczekiwał na północnym brzegu Kentuky. Nie oszczędzaj siebie ani konia i pędź, jak błyskawica!
Ryszard, ucieszony niezmiernie z danego sobie polecenia, dosiadł natychmiast konia. Wydawszy dziki krzyk na wzór Indyanina, wypuścił konia galopem, że aż się iskry posypały z pod kopyt; dotąd nie miał on udziału w żadnej wyprawie wojennej, teraz spodziewał się, że przy groźnym napadzie dzikich i jemu nakoniec ojciec pozwoli spróbować się z Indyanami.
Pułkownik, wydawszy energiczne rozkazy wszystkim mężczyznom zdolnym do walczenia konno i poleciwszy starcom i niedorostkom, ażeby czuwali nad bezpieczeństwem warowni, sam zanim zbierze się główna siła postanowił z kilkunastu zbrojnymi udać się ku brzegom Kentuky dla rozpoznania, skąd niebezpieczeństwo groziło.
Wypadek ten bardzo zasmucił Rolanda. Gdyby był sam, chętnie połączyłby się z waleczną milicyą osady, ale inne obowiązki na nim ciążyły. Wszakże go karawana obrała wodzem, a teraz właśnie, gdy rzeczywiste niebezpieczeństwo jej zagrażało, dowódca powinien był znajdować się na czele. Trzeba więc było natychmiast wyruszyć. Ale jak puszczać się w drogę bez konwoju, który wobec zbliżenia się nieprzyjaznych Indyan był koniecznie potrzebny, a na który teraz zupełnie liczyć nie mógł? Nie mogąc jednak wstrzymać wyjazdu, postanowił wyruszyć, licząc tylko na własną odwagę i rozum.
— Żegnam cię, pułkowniku — rzekł Roland, ściskając rękę Brucego — żałuję serdecznie, iż nie mogę walczyć pod twojem dowództwem, ale wiesz, że bezpieczeństwo karawany wymaga mojej obecności i mam nadzieję, że mi za złe nie weźmiesz że cię opuszczam.
— Jedź, jedź, mój drogi! A jeżeli wynajdziesz dobre stanowisko, w któremby wychodźcy mogli się oprzeć napadowi Indyan, weź kilkunastu ludzi i pośpiesz do nas gromić tych okrutnych rozbójników. Lecz jakże będzie z konwojem, który ci przyobiecałem? — dodał pułkownik nieco zmieszany. — Sam widzisz, że w podobnej chwili...
— Nie troszcz się o to bynajmniej, pułkowniku; konwoju nie potrzeba mi wcale, radbym mieć tylko przewodnika, któryby mię nieco podprowadził i wskazał drogę, jakiej się trzymać powinienem.
— Mniemam, że go wcale nie będziesz potrzebował. Droga do Górnego Brodu jest tak prostą, iż niepodobna pobłądzić.
— Do Górnego Brodu? Alboż jest i Niższy? — zapytał Roland ciekawie, przypominając sobie sen.
— Nieinaczej, lecz nierównie trudniejszy do przebycia. Przytem od czasu, gdy Indyanie zamordowali Johna Ashburne i całą jego rodzinę w pień wycięli, wszyscy unikają tego miejsca, jak zapowietrzonego. Jedź prosto tędy — mówił dalej pułkownik, wskazując mu szeroką drogę. — Po półtoragodzinnej jeździe ujrzysz dąb zgruchotany przez piorun; tam droga się rozchodzi w dwie strony: na prawo wiedzie do Górnego, na lewo do Niższego Brodu; zatem weź się na prawo, a we dwie godziny później połączysz się ze swymi towarzyszami.
— Jednakże nuż się zbłąkamy — zauważył Roland. — Czyliż na jednym człowieku tak ci wiele zależy, pułkowniku, że mi przewodnika odmawiasz?
— Zresztą dam ci go. Bobie! — zawołał Bruce na jednego z konnych — przeprowadzisz kapitana Forrestera przez Górny Bród, aż do wzgórza Horsehill, gdzie niezawodnie karawana obozuje. Burza ustała i sądzę, że nie popsuła drogi; jedź, ale wracaj jak najspieszniej, znajdziesz nas na drodze do Clayton.
To powiedziawszy, skłonił się grzecznie Edycie, która nadjechała co tylko w towarzystwie Cezara, ścisnął rękę Rolanda i spiąwszy konia ostrogami popędził za swym oddziałem, który już był o kilkaset kroków, na drodze wiodącej ku brzegowi Kentuky.
W kilka minut potem jeźdźcy zniknęli w oddaleniu, a w osadzie na nowo zapanowała cisza. Roland z Edytą i Cezarem wyruszyli w podróż, poprzedzani przez niechętnego przewodnika, który ciągle mrucząc pod nosem i spoglądając pochmurno, okazywał, że tylko przez posłuszeństwo dla pułkownika towarzyszy im w podróży.






ROZDZIAŁ  IV.
Wisielec.

Po burzliwym ranku nastąpiło bardzo pogodne popołudnie. Słońce jasnymi promieniami przedzierało się przez konary drzew, rosnących koło drogi; szczyty ich, poruszane lekkim wietrzykiem, przyjemny szum wydawały. Wypogodzenie nieba niemały wpływ wywarło i na Rolandzie, który wesoło począł się uśmiechać do swej siostrzyczki.
Jechali dosyć szeroką drogą, wijącą się polem, wkrótce jednak zapuścili się w gąszcze odwiecznej puszczy. Olbrzymie pnie drzew zadziwiały wysokością i objętością. Dęby, huki, wiązy, tulipanowce, orzechy włoskie rozpościerały na wszystkie strony grube konary, mchem porosłe, tworząc wspaniały i wyniosły namiot z liściastej zieleni. W niektórych miejscach drzewa pokryte były tak bujnym liściem, że promienie słoneczne nie zdołały się przedrzeć przez nie. Zdawało się, że to jakaś niezmierna świątynia o tysiącach filarów, których luki poplątane pokrywało ruchome sklepienie przecudnej zieloności, skutkiem rannego deszczu jeszcze żywszą jaśniejące barwą.
Spodem cała puszcza była podszyta roślinami mniejszemi, ale za to tak gęsto i bujnie rozrosłemi, iż stanowiły jakoby jeden nieprzebyty mur po obydwóch stronach drogi. Z drzewa na drzewo, z gałęzi na gałąź, zwieszały się olbrzymie liany splątane z mnóstwem innych wijących się roślin, okrytych kwieciem barw świetnych i rozmaitych. Gdzieniegdzie kilka zwalonych pni przerywało to jednostajne sklepienie i przepuszczało nieco więcej światła; czasami przez wyłom taki spłynęły na podróżnych promienie słoneczne i otuchą napełniły ich dusze, zasępione nieco ponurym wpływem cieniów nieprzejrzanej puszczy.
Droga, zwężająca się od niejakiego czasu coraz bardziej, zmieniła się wreszcie w ścieżkę, której kierunek oznaczały tylko nacięcia porobione siekierą na pniach drzewnych. W niektórych miejscach gęste krzewy były poprzerąbywane; mimo to ścieżka była tak wązka, iż zaledwie dwóch jeźdźców mogło obok siebie jechać. Z początku podróż odbywała się śpiesznie i dopiero w miarę zagłębiania się w puszczę, gdy podróżni natrafili na coraz więcej kałuż i mokradeł powstałych skutkiem rannego deszczu, musiano zwolnić jazdę. Rolanda zaniepokoiło to niemało, widział bowiem, iż z trudnością będzie mógł doścignąć karawanę przed nocą; wyraźne jednak ślady mnóstwa koni, które rano tędy przeszły, dodawały kapitanowi otuchy. Liczył on na to, że przy pośpiechu może dostanie się jeszcze do Górnego Brodu, przy którym karawana miała się według zapewnień pułkownika zatrzymać na nocleg. Najwięcej jednak niepokoił Rolanda przewodnik, który zaraz na miejscu okazywał wielką niechęć towarzyszenia naszym podróżnym, a teraz w miarę zwiększającej się odległości pomiędzy jadącymi, a opuszczoną osadą, stawał się coraz bardziej zasępionym i wkońcu albo udawał, że pytań kapitana nie słyszy, lub też dawał mu odpowiedzi krótkie i odbierające chęć do ponowienia zapytania.
Po dwugodzinnej jeździe podróżni napotkali bagnisko, nierównie obszerniejsze i głębsze od wszystkich poprzednich. Roland, lękając się o siostrę, zawahał się, czy ma jechać środkiem, czy też wyszukać ścieżki, któraby im dozwoliła okrążyć bagno. Niecierpliwy przewodnik uderzył prętem konia Edyty i zmusił go pójść prosto w bagno. Roland i murzyn Cezar poskoczyli jej z pomocą i po niemałych trudach udało im się przeprowadzić szczęśliwie pannę Forrester na drugą stronę. Gdy stanęli na suchym gruncie, Roland oburzony na przewodnika, zawołał gniewnie:
— Mój panie! Mniemałem, że w Kentuky, podobnie jak w całym świecie cywizowanym, mężczyźni bywają grzecznymi, zwłaszcza dla kobiet, tymczasem obchodzisz się z nami jakby dziki Indyamn. Cóż ci moja siostra zawiniła, że jesteś dla mej tak niedelikatny?
Przewodnik, jakby zawstydził się swej popędliwości, wstrzymał konia i rzekł:
— Kapitanie, nie jestem ani złym, ani nieużytym człowiekiem. Jeżeli obraziłem waszą siostrę, niechaj mi wybaczy, ale nie dziwcie się mojej niechęci. Wiadomo wam, że całe hrabstwo stoi pod bronią, że okrutni rozbójnicy indyjscy palą nasze osady, mordują żony i dzieci, niszczą dobytek krwawo zapracowany. Masz-że sumienie w tak okropnej chwili włóczyć mię z sobą, jako przewodnika, kiedy ramię moje jest gdzieindziej potrzebne? Wszak widzisz, że droga idzie prosto, że niepodobna na niej się zbłąkać. Powiedz mi jako mężczyzna i żołnierz, czy nie mam słuszności oburzać się i niecierpliwić?
Zapytanie to ciężko dotknęło Rolanda, czuł słuszność wymówek przewodnika, ale zarazem i jego nieludzkość, odezwał się więc łagodnie:
— Bracie mój! Wiem ja najlepiej, czy w tych bezdrożach potrzebny mi, czy niepotrzebny przewodnik. Nie myślę cię jednak zatrzymywać. Jeżeli uważasz, że bez niebezpieczeństwa możemy dojechać do Górnego Brodu, tedy opuść nas i pośpiesz na pomoc twoim braciom.
— Wasza droga pójdzie wprost w tym samym kierunku, jak dotąd, rozpoznacie ją z łatwością po nacięciach na drzewach. Jedźcie śmiało, niech was Bóg prowadzi!
To rzekłszy, spiął konia ostrogami i puścił się galopem napowrót, a zanim Roland mógł przyjść do siebie z podziwienia, już zniknął w gęstwinie lasów. Kapitan zrazu rozjątrzony nikczemnym postępkiem przewodnika, wkrótce się uspokoił, widząc, że Edyta ucieszyła się z jego odjazdu.
Wiedząc, że teraz sam już tylko na sobie polegać musi, Roland starał się jak najdokładniej przypomnieć sobie objaśnienia, dawane mu przed odjazdem przez pułkownika i miał nadzieję, że idąc za niemi nie zbłądzi z drogi. Należało tylko o ile możności przyspieszyć jazdę, ażeby przed zachodem słońca wydostać się z puszczy. Popędził więc przodem, pilnie zważając na nacięcia siekiery; za nim jechała Edyta, tylną zaś straż tworzył Cezar i tak przeszło pół godziny podróżowali nie mówiąc do siebie ani słowa.
Wtem murzyn, posłyszawszy w niejakiej odległości za sobą tętent konia, pospieszył zawiadomić o tem kapitana.
— Czy przypadkiem nasz przewodnik nie namyślił się naprawić złego, które nam wyrządził? — zapytała z niechęcią Edyta.
— Musimy dowiedzieć się, kto to taki — zawołał Roland, zwróciwszy konia. Zaledwie jednak ujechał kilka kroków, gdy z gęstwiny ukazała się Telie Doe, pędząca cwałem w ślad naszych wędrowców.
— Co tu robisz? — zapytał ze zdziwieniem Roland, gdy obok nich stanęła.
— Przybywam zastąpić niegodziwego przewodnika — odpowiedziała Telie — jestem pewną, że zbłąkacie się w puszczy, przyjmijcie więc moje usługi.
— Lecz skąd się wzięłaś tak prędko w lesie? Wszak zaledwie pół godziny minęło, jak nas ten niegodziwiec porzucił.
Telie zarumieniła się i zmieszała mocno na to pytanie.
— Kłamać nie umiem — odpowiedziała z zakłopotaniem — więc wyznam wam szczerą prawdę. Już na miejscu, w osadzie, widziałam niechęć przewodnika i byłam pewna, że was opuści. A że droga nie jest wyraźna, zwłaszcza że dzisiejsza ulewa musiała zatrzeć ślady karawany, więc puściłam się za wami, aby w złym razie pospieszyć wam z pomocą.
— Lecz jakże, doprowadziwszy nas na miejsce, dostaniesz się z powrotem do osady? — zapytała Edyta z pewną niespokojnością, lękała się bowiem czy Telie nie trwa w zamiarze narzucenia się jej na sługę.
— Pozwolicie pojechać mi z sobą tylko do osady Żakson. Tam mam znajomych, z którymi przy zdarzonej sposobności zabiorę się napowrót. Nie lękaj się, pani, nie pozostanę przy tobie wbrew twojej, woli.
— Prowadź nas więc w imię Boże, — rzekł Roland — spieszmy się tylko moja mała, bo czas ulatuje szybko, a pora już bardzo spóźniona.
Usłyszawszy to, Telie ochoczo poskoczyła naprzód. Reszta osób spieszyła za nią truchtem, spodziewając się w krótkim czasie dosięgnąć brzegu rzeki.
W pół godziny polem stanęli na łysinie leśnej, w pośrodku której znajdował się dąb, zgruchotany uderzeniem piorunu. Pułkownik mówił Rolandowi, że w tem właśnie miejscu droga rozchodzi się na dwie odnogi, z których jedna do Górnego, druga do Niższego Brodu prowadzi. Telie skierowała się w lewo, a wtedy Roland, pochwyciwszy cugle jej konia, zawołał:
— Mylisz się! Droga do Górnego Brodu idzie na prawo.
— Nie, nie! zawołała Telie, spłonąwszy jak róża — to jest właśnie droga, którą powinniśmy jechać dalej.
— Pułkownik wyraźnie mi powiedział, że chcąc się dostać do Górnego Brodu, należy jechać na prawo od strzaskanego dębu.
— Wierz mi i zaufaj, panie, że was dobrze doprowadzę — jąkała Telie.
Roland spojrzał jej bystro w oczy, a potem, nie odezwawszy się ani słowa, skierował według informacyi pułkownika konia na prawo. Edyta i murzyn pojechali za nim. Telie, wahająca się i niezdecydowana została w miejscu.
— Dlaczego wahasz się? — zawołała na nią Edyta. — Wierz mi, że jesteś w błędzie, jedź prędzej za nami.
— Nie jestem w błędzie — odpowiedziała Telie, smutno zwieszając głowę. — Kapitan będzie żałował, że nie usłuchał mojej rady.
— Dlaczego mam żałować, że idę za radą pułkownika? — zagadnął Roland. — Wytłumacz się.
— Więcej nie mogę powiedzieć, jak tylko tyle, że droga, prowadząca do Górnego Brodu jest niepewna.
— Jedźmy Rolandzie — zawołała zniecierpliwiona Edyta — nie traćmy próżno czasu i nie zważajmy na urojone obawy tej dziewczyny.
Orszak wyruszył. Telie, widząc że na przełożenie jej nikt nie zważa, puściła się tąż samą co i jej towarzysze drogą, jednak jechała z miną tak smutną i znękaną, że Edyta, spoglądając na nią często, zaczęła żałować, iż tak pospiesznie skłoniła brata do dalszej podróży bez poprzedniego wybadania Telii.
Zapóźno jednak było robić jakieś uwagi. Jechali więc szybko naprzód w milczeniu, gdy nagle Edyta uchwyciwszy brata za ramię, szepnęła:
— Czy nic nie słyszysz, Rolandzie?
Roland powstrzymał konia i zaczął przysłuchiwać się.
Wtem zdaleka zabrzmiał jakiś krzyk przeraźliwy.
— Indyanie! Indyanie! — krzyknął z przestrachem murzyn.
Roland usłyszał krzyk z prawej strony dochodzący. Krzyk ten przenikliwy, rozniesiony przez echa leśne, wyrażał jakby rozpacz i trwogę śmiertelną i dreszczem przejmował słuchających.
Dżibbenenosah! — zawoła Telie, blednąc ze strachu.
— Kto? — zapytała z trwogą Edyta.
Duch puszczy — wyszeptała Telie — on to tak przeraźliwy głos wydaje, uganiając się za zdobyczą. Na miłość Boską, uchodźmy! Uchodźmy, póki czas.
— Nie, nie, to Indyanie! — mówił drżący Cezar.
— Cicho! — zawołał Roland, usłyszawszy ponownie krzyk przeciągły, przeszywający.
— To krzyk rozpaczy mordowanego człowieka — zauważyła Edyta.
— Masz słuszność, siostro! Podjedźmy w tamtę stronę, wy pozostaniecie nieco w tyle, a gdyby mnie co złego spotkało, niech Telie odprowadzi was natychmiast napowrót do osady.
To powiedziawszy, odważny Roland dał koniowi ostrogę i zapuścił się w gąszcz, kierując się za głosem powtarzającym się od czasu do czasu. Wkrótce dostał się do części lasu, zarosłej olbrzymimi bukami, których pnie zaledwo się bieliły wśród niezmiernego gąszczu gałęzi i liścia, nie przepuszczających promieni dziennych.
Im głębiej zapuszczał się Roland, tem wyraźniej słyszał dziki okrzyk przerywany jękiem, wzdychaniem i krótkiemi słowami, wzywającemi zmiłowania Bożego. Przekleństwa, słowa wpół przerywane, mieszały się z rozkazami udzielanymi innej osobie.
— Na pomoc! Ratujcie!... Boże, zmiłuj się nade mną! Stój! Stój spokojnie, przeklętniku! Stój, moje drogie dziecię! Czy słyszysz, łotrze?... O Boże, mój Boże!... Na pomoc! Hop! Hop! Gwałtu!... Nie ruszaj się, nędzniku! Stój!
Roland nie mógł pomiarkować, co znaczą te dziwne, różnorodne krzyki. Byłżeby to nieszczęśliwy biały, schwytany i męczony przez dzikich? Lub myśliwiec, napadnięty przez panterę, albo niedźwiedzia? Po chwili wahania, przygotowawszy pistolety i odwiódłszy kurek strzelby, Roland poskoczył w gęstwinę, z której dobywały się jęki, ale zamiast spodziewanych wrogów, ujrzał całkiem dla siebie nowe a dziwne widowisko.
Pod ogromnym bukiem, siedział na koniu młody człowiek, w czerwonej poszarpanej bluzie. Ręce miał skrępowane w tył powrozem, na szyi zaś zadzierzgnięte w pętlę rzemienne puślisko od strzemion, którego drugi koniec umocowany był do grubej gałęzi bukowej, wznoszącej się ponad nim. Nic dziwnego, że nieszczęsny wydawał rozpaczliwe okrzyki, gdyż za pierwszym gwałtowniejszym skokiem konia musiałby opuścić siodło, dotąd ściskane kolanami i byłby zawisł na puślisku. Nie miał więc innego ratunku, jak tylko trzymanie konia młodego i pierzchliwego, który lada chwila mógł się wyrwać z pod niego.
Stąd to pochodziły owe krzyki rozpaczliwe, pomieszane z wzywaniem Stwórcy i upominaniem konia, ażeby stał spokojnie.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

W straszliwem tem położeniu musiał się już oddawna ten nieszczęśliwy znajdować, gdyż suknie jego przemokłe były od deszczu, a twarz podbiegnięta czerwono i oczy, wysadzone na wierzch, rzucające spojrzenia błędne i wyrażające śmiertelną trwogę, świadczyły, że niespokojność konia, z trudnością powściągana nadludzkiemi wysileniami jeźdźca, narażała go już kilkakrotnie na uduszenie.
Skoro nieszczęsny dostrzegł kapitana, jęki jego rozpaczliwe zamieniły się w okrzyk radości.
— Bogu Najwyższemu niech będą dzięki — zawołał. — Ach spiesz! Spiesz co żywo, zacny człowieku i przetnij ten przeklęty rzemień, który mi gardło ściska. Prędzej! Spiesz się! Prędzej na miłość Boską!
Roland wyciągnął już pałasz z pochwy, ażeby przeciąć rzemień, gdy nagle poznał po głosie, że wisielcem tym jest Ralf Stackpole, złodziej koni, urwisz, który mu poprzedniej nocy skradł Briareusa. Natychmiast domyślił się, że to wykonawcy doraźnej sprawiedliwości zarzucili mu stryczek rzemienny na szyję, związali w tył ręce i nie chcąc się kalać wieszaniem tego łotra, pozostawili go pomiędzy niebem a ziemią w nadziei, iż koń straci wreszcie cierpliwość i wyrwawszy się z pod niego, na gałęzi go zostawi.
W ten sposób zwykle w owym czasie karano złodziei końskich, pozostawiając zwierzęciu ukaranie złoczyńcy i pomszczenie się za kradzież swych współtowarzyszów.
Gdy Roland w człowieku wzywającym ratunku poznał osławionego Ralfa, natychmiast zaszła zmiana w jego uczuciach, a zamiast litości, przejęła go odraza do złoczyńcy i postanowił pozostawić go jego losowi. W tej myśli utwierdził go nadjeżdżający Cezar, który również poznawszy w wisielcu Ralfa, zawołał:
— To dobrze, bardzo dobrze, on ukradł Briareusa, niechaj wisi! Niech pan uderzy jego konia pałaszem, żeby uciekł, a tego złodzieja zostawił na gałęzi.
I już murzyn chciał uderzyć konia, na którym Ralf siedział, gdy Roland skinął nań, ażeby się usunął.
— Niechaj mnie piekło pochłonie! Drogi mój kapitanie, wstrzymaj tego czarnego Belzebuba! Przecież nie dozwolisz, ażebym zginął, jak pies — krzyczał Ralf w rozpaczy. — Na miłość Boską, ratuj mię! Ratuj! O Boże, koń wyrywa się z pod moich nóg! Człowieku! Chrześcijaninie! Zmiłuj się!
— Nie zasługujesz na ratunek, nędzniku — odpowiedział zimno Roland — sam sobie zgotowałeś los, który cię spotyka. Wykonano na tobie wyrok sprawiedliwości, a ja wcale nie myślę jej przeszkadzać. Przypomnij sobie co mnie zrobiłeś i napróżno nie wzywaj mojej litości.
— Ja nie wzywam twojej litości — wrzeszczał Ralf. — Błagam tylko o pomoc. Odetnij mię najprzód, a polem łaj, znieważaj, bij, ile ci się podoba. Ukradłem ci konia, to prawda, ale kto na tem gorzej wyszedł? Ty go masz, kapitanie i jedziesz na nim, ja go nie mam, a prawie już dyndam. Czyż to szlachetnie mścić się za swoje osobiste urazy, być tak zawziętym? Na miłość Boską, odetnij mię, ratuj, bo będziesz miał przez całe życie krew moją na sumieniu!
— Ratuj go mój drogi Rolandzie! — zawołała zbladła Edyta. — Czyż możesz patrzeć zimnem okiem na męczarnię i okropną trwogę tego człowieka? Przecież nie dozwolisz mu umrzeć?!
Roland nie miał wcale ochoty uwalniać złoczyńcy od zasłużonej kary, ale nakoniec wzruszony ponawianemi prośbami siostry, wydobył pałasz i przeciął rzemień puśliska.
— Niech ci Bóg nagrodzi, zacny człowieku, ale przetnij jeszcze ten przeklęty rzemień, który mi ręce krępuje, przetnij go, szlachetny kapitanie!
Roland uczynił zadość tej prośbie Ralfa, który z szaloną radością zaczął skakać, wrzeszczeć, śpiewać, tańczyć. Następnie rzucił się na szyję swemu koniowi, objął ją i gorącymi okrył pocałunkami, dziękując mu, że przez tak długi czas nie wyrwał się z pod niego; poczem to zaczynał na nowo krzyczeć, jakgdyby dla wypróbowania, czy mu rzemień nie stłumił głosu, to znowu w najczulszych wyrazach dziękował kapitanowi za ratunek; wykrzywił się szkaradnie na negra za to, że chciał konia z pod niego wypędzić. Zapiał kilkakrotnie jak kogut z radości, a nakoniec, zbliżywszy się do Edyty, upadł przed nią na kolana i zawołał, całując brzeg jej szaty:
— Anielska damo! Najświetniejszy brylancie Ameryki północnej, gwiazdo prześladowanych, wybawicielko poczciwca od obrzydliwej śmierci! Oto leży u stóp twoich Ralf Stackpole, sławny aligator z nad Rzeki Słonej, który, dziękując ci za twą szlachetność i litość, klnie się na niebo i piekło, na wszystkie świętości i na rogi przeklęto Lucypera, że dopóki, żyć będzie, dopóki będzie w stanie poruszyć ręką, dopóty walczyć będzie do ostatniej kropli krwi w obronie twego życia. O najłaskawsza, najzacniejsza pani! Wszystko, co posiadam lub posiadać będę, należy do ciebie, rozporządzaj mojem życiem. Będę dla ciebie pracował do śmierci, będę dla ciebie kradł najpiękniejsze konie tym przeklętym urwiszom indyjskim, będę twoim niewolnikiem, będę...
— Milcz łotrze! — zawołał Roland zniecierpliwiony. — Precz z moich oczu! Wynoś się natychmiast!
— Cudzoziemcze — odrzekł Ralf — przeciąłeś rzemień, na którym już prawie wisiałem, lubo po długich błaganiach i jedynie na prośby tej damy anielskiej, masz jednak prawo wymyślać na mnie, ile ci się podoba, ale dziwię się, że odpychasz dzielne ramię, że mię odtrącasz w chwili, gdy zewsząd grożą wam niebezpieczeństwa.
— Niebezpieczeństwa? — zagadnął Roland, nieco zmieszany. — Jakie niebezpieczeństwa!
— Cudzoziemcze! — odpowiedział Ralf tonem poważnym. — Widziałem przed godziną kroczącego tam w gąszczu Ducha Puszczy. Widziałem tę postać olbrzymią, przesuwającą się przez zarośla, a przed nim biegł, niech mnie grom roztrzaska jeżeli kłamię, przed nim szedł potężny, szary niedźwiedź, który go zwykle poprzedza.
— I cóż ten twój Duch Puszczy ma wspólnego z niebezpieczeństwem? — zapytał kapitan.
— Rzecz to wszystkim wiadoma odrzekł Stackpole, że gdzie się Dżibbenenosah ukaże, tam niezawodnie snują się czerwone skóry. Dlatego radzę ci, dopóki jeszcze czas, nawróć konie i pędź co sił stanie z powrotem do stacyi, inaczej narazisz anielską damę na śmierć pewną. Jeżeli pozwolisz, będę wam przewodniczył i bezpiecznie, najkrótszą drogą doprowadzę do miejsca.
— Nie, nie! — zawołał Roland z pogardą. — Nie chcę nic mieć z tobą wspólnego, jedź swoją drogą.
— O ciebie wcale mi nie chodzi — rzekł Ralf, obrażony obejściem się Rolanda — niech cię te wyrzutki społeczeństwa upieką na rożnie, jeżeli sobie tego życzysz, ale mi żal serdecznie tej dobrej damy. Pani! — dodał, zwracając się ku Edycie — wydaj rozkaz, co mam uczynić. Jeżeli mi każesz, abym wam przewodniczył, uczynię to, chociażby mi twój gniewliwy braciszek miał łeb kulą roztrzaskać.
— Proszę udać się w swoją drogę — powiedziała Edyta, nie mając bynajmniej chęci odbywania podróży w towarzystwie takiego człowieka. — Nie potrzebujemy twej pomocy.
— Jak chcecie — odrzekł Stackpole. — Raz jeszcze dziękuję wam za uratowanie mi życia. Niechże was Bóg prowadzi.
I skoczywszy na konia, w kilka sekund Ralf zniknął im z oczu.






ROZDZIAŁ  V.
Zbłąkani.

Telie obejrzała się za Ralfem i poznała po kierunku obranej przez niego drogi, że się puścił ku Niższemu Brodowi. Zwróciła na to uwagę Rolanda i jeszcze raz zaczęła go prosić gorąco, ażeby w tamtę udali się stronę, gdyż tym sposobem mogliby z pewnością uniknąć zasadzek indyjskich.
Roland jednak nie dał sobie o tem mówić.
— I dlaczegóż radzisz mi zmienić kierunek drogi? — zapytał Telii — czy z tego powodu, że ów łotr nawpół uduszony, przerażony pewną prawie śmiercią, w przystępie trwogi widział urojonego Ducha Puszczy? Jeżeli chcesz, ażebym posłuchał twej rady, musisz mi inne dać powody, gdyż w te wszystkie wasze baśnie wcale nie wierzę.
I nie wdając się w dalsze rozprawy z dziewczyną, Roland puścił się naprzód w tym samym kierunku, w jakim dotąd jechali. Wkrótce jednakże nowe przeszkody zatrzymały go w dalszej podróży.
Kiedy dostali się na drogę, prowadzącą do Górnego Brodu, Roland dostrzegł na ścieżce świeże ślady podków końskich, wskazujące, że ktoś przejechał tędy, kiedy oni zajmowali się oswobodzeniem Ralfa. Widok tych śladów z jednej strony ucieszył Rolanda, z drugiej zasmucił. Swobodny przejazd nieznajomego o tyle ucieszył kapitana, iż go zapewnił, że dalsza droga była wolna od Indyan; smuciło go zaś to, że nie spotkał podróżnego, od którego mógłby był zasięgnąć wiadomości o karawanie wirgińskiej, z jaką on niezawodnie musiał się zetknąć. Smutek Rolanda jeszcze się zwiększył, gdy spojrzawszy na słońce przekonał się, że niemało stracili czasu na wyzwolenie Stackpola i że dzień miał się ku schyłkowi. Nakłaniał więc swych towarzyszów do jak największego pośpiechu. W parę chwil potem, z tyłu, dał się nagle słyszeć huk kilku strzelb naraz wypalonych, następnie rozległ się krzyk i zatętniały podkowy końskie. Równocześnie z gęstwiny wypadł jeździec, bez kapelusza, z rozwianym włosem, z twarzą wykrzywioną od strachu i pomieszania, pomimo że był dobrze uzbrojony, gdyż miał przez plecy przewieszoną strzelbę, duży nóż myśliwski i siekierę o długiem toporzysku. Oglądał się wciąż, jakgdyby go ścigali nieprzyjaciele, a w przerażeniu nie dostrzegł nawet grupy naszych podróżnych i dopiero zatrzymał się, gdy Roland na niego zawołał. Wtedy tak gwałtownie ściągnął konia cuglami, iż ten stanął dęba i o mało jeźdźca nie zwalił na ziemię.
— Piekielne istoty! — zawołał w rozpaczy, chwytając strzelbę za lufę i podnosząc kolbę w górę, w zamiarze zgruchotania głowy Rolandowi. Nie doprowadzajcie mnie do rozpaczy, bo zanim mię który dosięgnie, wprzód mu łeb rozwalę.
— Stój, szaleńcze! — krzyknął Roland — opamiętaj się, przecież nie jesteśmy Indyanami.
— O przenajświętsza Trójco! Przecież dostałem się pomiędzy chrześcijan — zawołał obcy, przechodząc nagle z rozpaczy do największej radości. — Wszak jesteś kapitanem Rolandem Forresterem; już słyszałem o tobie, ale na miłość Boską, co tu robisz? Umykaj ze wszystkich sił, co koń wyskoczy, gdyż te czerwone dyabły ścigają mnie... Uciekaj! Dla Boga, uchodź!
— Zaklinam cię na wszystko, przyjdź do siebie i powiedz mi, czy w istocie Indyanie znajdują się w lesie?
— Są, są! Pięciu ich! Jeden... szósty leży tam pod drzewem, strzeliłem do niego, nie wiem, czy go trafiłem... potem oni sypnęli do mnie ognia... wszakże musiałeś słyszeć. Tu ich tylko pięciu... ale tam, na drodze do Górnego Brodu, cały las się roi od czerwonych skór.
— Co?... Na drodze do Górnego Brodu?... Czyliż tam nie napotkałeś gromady wychodźców?
— Spotkałem ich, ale nie w tej stronie; przeprawiali się przez bagniska na drodze ku stacyi Żackson. Niegodziwcy okłamali mię, zapewniając, że w lesie niema ani jednego Indyanina, tymczasem gdzie tylko spojrzysz, wszędzie migają pomiędzy drzewami te czerwone szatany.
— O panie! — zawołała Telie Doe. — Wszakżem cię zaklinała, żebyś jechał drogą wiodącą do Niższego Brodu! Nie traćmy drogiego czasu, gdyż lada chwila pojawią się dzicy. Naprzód! Naprzód, jeszcze jest nadzieja ocalenia.
— Prowadź więc nas — rzekł kapitan do Telii — jeżeli tylko pewna jesteś, że nie zbłądzisz w tym gąszczu.
— Dobrze, poprowadzę was i mam nadzieję, że dzikim na myśl nie przyjdzie, żebyśmy mogli skierować się ku Niższemu Brodowi.
Wnet zapuścili się w gęstwinę. Za Telią jechała Edyta z murzynem, oglądając się co chwila na brata, na którego twarzy malująca się niespokojność świadczyła aż nadto o istniejącem niebezpieczeństwie. Roland jechał tuż za nią obok obcego, który był kapelanem osady w sąsiedztwie położonej i nazywał się Patrik Colbridge.
W ciągu jazdy Colbridge opowiedział dokładnie Forresterowi o spotkaniu swojem z Indyanami. Z całego zachowania się kapelana widać było, że dzicy przestraszyli go do najwyższego stopnia i że w razie spotkania się z nimi nie można było wcale liczyć na jego ramię. Naraz Telie, która dotąd z zupełną pewnością prowadziła gromadkę podróżnych zatrzymała się, a na twarzy jej widać było wielkie zakłopotanie.
I w istocie miała do tego ważny powód. Dotąd jechali swobodnie pomiędzy drzewami i jakkolwiek droga nie była oznaczona, jednakże można było kierować się dobrze i jechać swobodnie; lecz teraz las zaczął się coraz bardziej zgęszczać. Liczne bagna, gęste zarośla i strome urwiska utrudniały pochód, a częste skręcanie się w prawo i w lewo dla omijania tych przeszkód, czyniło niepodobnem zachowanie wytkniętego kierunku, jaki sobie Telie obrała. Roland spostrzegł wahanie dziewczęcia, poskoczył więc ku niej i zapytał:
— Czy zbłądziłaś, Telie?
— Jestem w najwyższym stopniu przerażona — odpowiedziała przewodniczka — dawno już powinnibyliśmy natrafić na ścieżkę, wiodącą do Niższego Brodu, która mi jest dobrze znana; lecz te bagniska i wąwozy tak mi pomieszały w głowie, że nie wiem wcale gdzie się znajdujemy.
Słowa te przeraziły kapitana, który dotąd był przekonany, że Telie znała las doskonale. Widział teraz, że tylko na siebie powinien był liczyć w tej ciężkiej przygodzie i stanął sam na czele orszaku. Słońce już prawie zachodziło i wkrótce miały zapaść cienie wieczorne; o jakimś pewnym kierunku myśleć nie można było, puścił więc cugle koniowi, mając nadzieję, że swym instyktem doprowadzi go na dróżkę, wiodącą do Niższego Brodu, do którego jak mniemał niedaleko już było. Telie, ochłonąwszy już nieco z pierwszego przestrachu, jechała obok Rolanda, pilnie upatrując, czy jej się nie uda odszukać jakiegoś śladu zgubionej drogi.
Nagle jej koń począł wspinać się i parskać, dając znaki przestrachu. Telie przebiegł dreszcz trwogi, dziko rzucała wzrokiem dokoła, lękając się, że lada chwila jej oko odkryje wroga.
— Co to znaczy? — zapytał Roland niespokojnie. — Czego się koń twój przeląkł?
— Nie wiem — odpowiedziała Telie blada z przestrachu — zdaje mi się, że poczuł Indyan w pobliżu.
— Głupstwo! — zawołał Roland i obejrzawszy się wkoło, przekonał się, że las w tem miejscu krzewiną nie zarosły, nie nastręczał najmniejszej sposobności do zasadzki dzikim. Lecz w tejże samej chwili uczuł, że go Edyta uchwyciła za rękę. Obejrzał się na nią i spostrzegł, że na licach jej malowało się okropne przerażenie, a drżące usta nie były w stanie wymówić słowa. Palcem wskazała na ziemię, a Roland spojrzawszy w tę stronę zadrżał, widząc pod drzewem rozciągniętego Indyanina, przysypanego w części zielskiem; z rozwalonej i obdartej ze skóry czaszki sączyła się jeszcze krew, szczątki strzaskanej strzelby, rozsypane dokoła trupa, nóż złamany i zgruchotana rękojeść siekiery wojennej okazywały, że nieznany pogromca nie zadowolił się śmiercią wroga, ale mścił się na broni jego. Ziemia zdeptana wokoło świadczyła, że wojownik indyjski dopiero po uporczywej obronie legł powalony.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Kiedy Roland pochyliwszy się nieco z konia nad trupem starał się odgadnąć w jaki sposób dziki został zabity, nagle drgnęły konwulsyjnie zwłoki Indyanina, skurczone palce rąk rozwarły się, skrwawiona postać dźwignęła się do połowy z ziemi, a potem wydając ciężkie westchnienie padła bez życia na wznak. Obecni ujrzeli na piersiach zabitego głębokie krwawe wcięcie w formie krzyża, a Telie przerażona do najwyższego stopnia zawołała drżącym głosem:
— Jego zabił Dżibbenenosah, Duch Puszczy!






ROZDZIAŁ  VI.
Pogoń.

Kapitan Roland z uśmiechem politowania spojrzał na Telię i zeskoczył do trupa, ażeby go lepiej obejrzeć. Dziwnem mu się zdawało to tylko jedno, jakim sposobem dziki mógł być zamordowany tak blizko nich, gdy nie słyszeli najmniejszego odgłosu walki. W ramieniu prawem Indyanin miał ranę od kuli, lecz rana ta obyczajem dzikich była zatkana pożutem zielskiem, a powierzchowność jej okazywała, że ją musiał dawniej otrzymać. Śmierć nastąpiła wskutek cięcia siekierą w szczyt głowy, lecz najbardziej zastanawiało go, jakim sposobem wróg mógł podejść tak blizko Osaga, że go białą bronią zamordował. Chytrość, czujność i znana ostrożność dzikich nie pozwalały prawie przypuszczać, aby wojownik dał się podejść znienacka. W chwili gdy Roland nadaremnie usiłował rozwiązać tę zagadkę, uczuł dotknięcie ręki Telli, która mu pokazywała jakąś postać przesuwającą się w pewnem oddaleniu pomiędzy odwiecznemi drzewami. Przy zmierzchu zapadającym ujrzał on na wpół zamgloną osobę, wydającą się tak ogromną, iż łatwo można było ją wziąć za istotę nadludzką. Sunęła ona szerokimi krokami przez zarośla, ze schyloną głową, ku małemu czarnemu przedmiotowi, który toczył się przed nią, jakby drogę wskazując.
Z początku zdawało się, iż dziwne to zjawisko dąży wprost ku gromadce podróżnych, wkrótce jednak skręciło w bok, idąc za śladem poprzedzającego je zwierzęcia i szybko zaczęło się oddalać. Roland pragnął koniecznie dowiedzieć się kto to był taki i wskoczywszy na konia rzucił się za niknącym cieniem, wołając z całego gardła:
— Hej, hola! Człowieku! Przyjacielu! Duchu Puszczy! Zatrzymaj się i odpowiadaj!
Gdy reszta towarzystwa z ociąganiem się pojechała za Rolandem, widmo zatrzymało się, spojrzało w górę, a potem, nie okazując chęci zniknięcia lub ucieczki, szybkim krokiem zaczęło się zbliżać ku naszym podróżnym. Z niezmiernem zdziwieniem poznali wszyscy w mniemanym Duchu Puszczy cichego i pokornego Natana; pozorna wysokość zaczęła się zmniejszać w miarę jego przybliżania się, a owem czarnem zwierzątkiem była biedna psinka, z którą w osadzie obszedł się tak nielitościwie Ralf Stackpole.
Kiedy zamiast straszliwego jakiegoś widziadła, które spodziewano się zobaczyć, ujrzano trwożliwego kwakra, Roland nie mógł wstrzymać się od śmiechu, lecz kwakier wcale śmiać się nie myślał. Spojrzał z największem zdumieniem na Edytę i Telię, jakby się zdziwił co za szaleństwo sprowadziło biedne dziewczęta w głąb puszczy w tak niebezpieczną chwilę, poczem zwróciwszy się do Rolanda rzekł surowo:
— Przyjacielu! Czy myślisz, że się znajdujesz w mieście, w bezpiecznem mieszkaniu, że krzyczysz z całego gardła? Czy zapomniałeś, że jesteś śród dzikiej puszczy w Kentuky, napełnionej Indyanami, czyhającymi na białych?
— Indyan nie lękam się odpowiedział Roland — roześmiałem się zaś głośno, bo wziąłem ciebie, trwożliwy człowieku, za jakieś widmo, snujące się po lasach i mordujące dzikich. Że Indyanie są w lesie, wiem o tem, gdyż pastor Colbridge widział ich sześciu, a ja sam znalazłem przed chwilą tam pod drzewem trupa, ale mam nadzieję, że im z łatwością ujść potrafimy.
— Bracie, nie jest to tak łatwo, jak myślisz odrzekł Natan — i bądź przekonany, że wkrótce z nimi się zetrzesz.
— Przynajmniej nie teraz, gdyż mam nadzieję, że nas na dobrą drogę wyprowadzisz. Przedewszystkiem objaśnij mię, gdzie się znajdujemy?
— Jeżeli jeszcze kwadrans będziesz jechał w tym kierunku — mówił kwakier — to dostaniesz się do Górnego Brodu, kędy Indyanie zrobili zasadzkę.
— O Boże! — zawołał przerażony Roland — więc tyle drogi zrobiliśmy napróżno i jedynie dlatego, aby dostać się prędzej w ręce zbójców?! O, jakże Bóg łaskaw, że cię do nas sprowadził. Zaklinam cię na wszystkie świętości, doprowadź nas do Niższego Brodu lub też napowrót do osady, z której jedziemy, lub wreszcie gdzie chcesz, byle tylko te biedne dziewczęta ocalić od zguby. Wszak widzisz, że nie znając tych okolic, nie mogę dalej ich prowadzić.
— Zrobiłbym to jak najchętniej — rzekł Natan z zakłopotaniem — tylko, że to...
— Przecież nie dozwolisz, żeby je zamordowano — mówił Roland błagalnie. — Ty tylko jeden możesz nas ocalić!
— Bracie — rzekł kwakier z pokorą — wiesz, że jestem człowiekiem lękliwym i spokojnym. Bardzo łatwo może się zdarzyć, że spotkamy Indyan, którzy nie zważając na moje pokojowe usposobienie, nie będą względniejszymi dla mnie, niż dla was. Zabiją oni bez różnicy zbrojnych i bezbronnych, a w każdym razie jednemu człowiekowi łatwiej uniknąć tych potępieńców, aniżeli gromadzie z kilku ludzi złożonej.
— Nikczemny tchórzu! — zawołał kapitan, rozjuszony do najwyższego stopnia. — Jeżeli jesteś najnędzniejszym trwożliwcem jakiego w mem życiu nie zdarzyło mi się widzieć, to bądź pewien, że cię dzisiaj nie ocali twoje samolubstwo. Jeżeli okażesz najmniejszą chęć do ucieczki, natychmiast ci łeb roztrzaskam kulą.
— Jak mi Bóg miły — odrzekł łagodnie i spokojnie na tę groźbę Natan — nie przypuszczałem, ażebyś był tak niedobrym i bezbożnym. Opuszczać cię wcale nie myślę, chciałem cię tylko ostrzedz, abyś na mnie nie liczył w razie spotkania się z Indyanami, gdyż wiesz o tem dobrze, że nam, kwakrom, przelewać krwi nie wolno. Mógłbym to tylko uczynić w razie gwałtownego przymusu. Tak n. p. gdybyśmy napotkali dzikich i tybyś rzekł do mnie: Natanie! Pal w łeb tej czerwonej skórze, bo jeśli mię nie usłuchasz, ja cię do tego przymuszę — oczywiście, że pod wpływem takiej groźby będę musiał wystrzelić.
— Nie troszcz się o to — zawołał z uśmiechem Roland — nie narażę cię na tę ostateczność, gdyż będziemy unikali wszelkiemi siłami spotkania dzikich.
— Nie w twojej to mocy, mężu krwi i żelaza, gdyż Indyanie otaczają nas wokoło odpowiedział Natan.
— Bądź spokojny — rzekł z pogardą Roland — nie będę cię zmuszał do walki, tchórzu; żądam tylko od ciebie, ażebyś w razie spotkania się z Indyanami starał się uprowadzić kobiety. Ja i moi towarzysze będziemy odwrót zasłaniać i jeżeli zajdzie potrzeba, potrafimy umrzeć w ich obronie.
— Chociaż jestem człowiekiem cichym, kochającym pokój i brzydzącym się rozlewem krwi, jednakże nie mam wam za złe, że chcecie walczyć zabójczą bronią i pozbawiać życia ludzi, mających prawo to samo, co i wy, używania darów ziemskich. Lecz — mówił dalej z zakłopotaniem — sam nie wiem co czynić dalej, w którą puścić się stronę, gdyż jak powiedziałem, dzicy otaczają nas dokoła. Cukierku, mały Cukierku — dodał, zwracając mowę do psiny — nie umiem sobie poradzić; powiedz mi, co ty myślisz o tej sprawie?
— Na Boga! — zawołał zniecierpliwiony Roland. — Czy zmysły straciłeś, żeby tracić czas drogi na gawędzie z bezrozumnem stworzeniem?
— A któż ci powiedział, że zwierzę nie posiada rozumu? — odezwał się Natan poważnie. — Nikt nam tu lepiej poradzić nie może od tej psiny. Nie znasz mojego Cukierka i gdybyś go znał, nie wyrażałbyś się o nim tak pogardliwie; nieraz w chwili, gdy nie wiedziałem co począć, on mi życie ocalił. Patrz co robi; śledzi ślady i kręci ogonem, czegobyśmy ani ty, ani ja nie potrafili.
— Czyjeż on tropi ślady? — zapytał Roland, jadąc z towarzyszami za Natanem, który ruszył z miejsca i postępował w ślady małego pieska, biegnącego z pośpiechem naprzód.
— Czyje ślady tropi? — powtórzył Natan, spoglądając ze zdziwieniem i pewnym wyrazem pogardy na Rolanda. — W istocie bracie mój, wiodłeś Opatrzność na pokuszenie, zapuszczając się w te lasy z biednemi niewiastami. Czy nie poznajesz śladów waszych koni, a obok nich odcisków stopy ludzkiej?
— W istocie dostrzegam niewyraźne ślady ludzkie, lecz nie mogę odgadnąć do czego nas to wszystko doprowadzi.
— Nie możesz odgadnąć? Pokazuje się więc, że las dla ciebie jest krainą całkiem nieznaną i że lepiejbyś zrobił, gdybyś pozostał w domu. Są to ślady pięciu Indyan, którzy od godziny posuwali się za wami niepostrzeżenie.
— To okropne! — zawołał Roland, wzdrygając się na myśl o niebezpieczeństwie, które jego ukochanej siostrze z tak blizka zagrażało.
— Zapewne, że okropne — ciągnął dalej Natan — ale może będziesz miał więcej względów dla biednego Cukierka, gdy ci powiem, że to on właśnie odkrył mi tę tajemnicę, kiedym w głębi lasu spokojnie na zwierzynę polował. On to zwrócił moją uwagę na pięciu Osagów, krążących około was, jak krwiożercze jastrzębie. Wówczas pomyślałem sobie: biednych tych wędrowców może spotkać nieszczęście i porzuciwszy polowanie, puściłem się za wami; jeżeli zaś powiodło mi się was odszukać, to zawdzięczam jedynie wzgardzonemu przez ciebie Cukierkowi.
— Zdaje mi się, że droga, którą nas prowadzisz, wiedzie do Górnego Brodu — zauważył Roland — udajmyż się w przeciwną stronę.
— Nie myślę wcale usłuchać twej rady — rzekł myśliwiec chłodno. — Cukierek chce, ażebyśmy tą drogą szli dalej. Potrzeba koniecznie postępować w ślady Indyan, jeśli nam życie miłe.
— Czyś zmysły stracił? — krzyknął Roland — więc chcesz nas wydać w ręce morderców? Uchodźmy raczej w głąb lasu, dopóki jeszcze droga wolna.
— A któż ci powiedział, że jeszcze długo pozostanie wolną? — rzekł Natan. — Powtarzam ci, że Indyame wkoło nas otaczają. Na północy około brodu zaczaili się dzicy, od zachodu bystre i głębokie nurty rzeki zagradzają nam ucieczkę, ze wschodu dążą krwi chciwe hordy Osagów. Jedyny nasz ratunek w kierunku południowym: dążąc w ślad pięciu Indyan, wiemy kogo mamy przed sobą i możemy się wymknąć wrogom; gdy tymczasem udając się w inną stronę podajemy się sami w ręce zbójców.
— Jednak jakim sposobem zdołamy się wymknąć tym pięciu łotrom?
— W razie gdyby się zwrócili, ukryjemy się w gąszczu i przepuścimy ich koło siebie, a potem jadąc naprzód nie będziemy mieli wrogów ani przed, ani za sobą.
— Niech więc się stanie, jak żądasz — mówił Roland, widząc, że rada udzielona przez Natana była dobra. — W ostatecznym razie, jeżeli spotkamy Indyan, ty uprowadź kobiety, a my potrafimy stawić czoło napastnikom.
— Nie troszcz się o to bracie — rzekł kwakier spokojnie z Indyanami nie spotkamy się wcale, Cukierek nas od tego uchroni. Przekonasz się wkrótce, jakie to zmyślne zwierzę. Dla człowieka lękającego się walki jak ognia jest to skarb nieoceniony; ostrzega on mię zawsze, ilekroć mógłbym niespodziewanie zetknąć się z Indyanami.
To powiedziawszy, myśliwiec zalecił wędrowcom, ażeby jechali w jak największem milczeniu, a sam wyprzedził ich o dwieście kroków z swym pieskiem, co tem było potrzebniejsze, że musiał iść pieszo, podczas gdy towarzysze jechali konno.
— Jeżeli ujrzysz, że wywijam ręką ponad głową — mówił oddalając się od Rolanda — to natychmiast pochód wstrzymaj. Jeżeli położę się na ziemi, zjedźcie w gęstwinę i zachowajcie się jak najciszej. Nie trać jednak serca, gdyż jestem prawie pewien, że przy pomocy mego pieska potafię was uchronić od napaści.
Roland jechał na czele orszaku, dla tem lepszego obserwowania ruchów psa, który o 30 do 40 kroków swojego pana wyprzedzał. W istocie zachowanie się Cukierka godne było podziwienia. Biegł on szybko i jak najciszej przodem, zwracając nozdrza to w prawo, to w lewo, wciągał powietrze i zachowywał się tak, jak gdyby wiedział, że bezpieczeństwo sześciorga ludzi na nim spoczywa. Za nim posuwała się lekko długa postać myśliwca, który wbrew swemu zwyczajowi porzucił zwykły chód ciężki i wlokący się i szedł z głową wzniesioną w górę, krokiem rączym. Dochodził on właśnie wierzchołka wzgórza zupełnie pozbawionego drzew, gdy Cukierek stanąwszy na szczycie nagle zatrzymał się, przycupnął do ziemi i lekkim ruchem ogona zawiadomił swego pana, że Indyanie znajdują się w blizkości; poczem legł na ziemi jak martwy bez najmniejszego poruszenia. Natan zatrzymał się także i dał znak towarzystwu, aby stanęło. Kwakier z niezmierną ostrożnością posunął się na wierzch wzgórka, a zaledwie na nim stanął, padł w mgnieniu oka na ziemię, dając tym sposobem znać Rolandowi, że niebezpieczeństwo jest bardzo blizkie.
Bez zwłoki kapitan spełnił poprzednie polecenie myśliwca i szybko w przyległych zaroślach ukrył swe towarzystwo, z kryjówki swej jednak mógł dojrzeć co robi Natan. Widział on dobrze, jak kwakier nie powstając z ziemi czołgał się jak wąż od drzewa do drzewa na brzuchu, aż dopóki nie dosunął się do najwynioślejszego szczytu pagórka, skąd mógł wygodnie obserwować las za nim położony. W tej pozycyi pozostał przez kilka minut, które Rolandowi wydawały się wiekiem. Nie mogąc pohamować dłużej swej ciekawości, kapitan oddał murzynowi swego konia do potrzymania, a sam naśladując przykład Natana, z tą samą co i tamten ostrożnością doczołgał się aż do miejsca, w którem leżał myśliwy.
Poza wzgórzem był las tak bardzo rzadki, iż można było widzieć daleką przestrzeń okolicy, o ile temu nie przeszkadzała noc zapadająca. Na samym krańcu widnokręgu Roland dostrzegł kilka ciemnych postaci postępujących jedną linią za sobą, bez najmniejszego szelestu, ale dosyć szybko i dążących w kierunku miejsca gdzie nasi dwaj znajomi leżeli na czatach. Postaci tych było pięć, a Roland z łatwością rozpoznał w nich Indyan.
— To są dzicy — szepnął do Natana.
— Tak, Osagowie — odpowiedział kwakier i dodał zimno: — zamordują oni ciebie i twoje kobiety i obedrą z głów waszych czupryny, jeżeli nie zdołamy ich podejść.
Ogień męstwa błysnął w oczach Rolanda i mimowolnie zacisnęły się jego pięści, jakby do walki.
— Jest ich tylko pięciu — rzekł on — a konie nasze nazbyt są strudzone całodziennym pochodem, ażebyśmy zdołali uchodzić długo przed dzikimi.
— Zgadzam się zupełnie na to, coś powiedział, tembardziej nie zdołamy uciekać z wystraszonemi kobietami przed tą gromadą wilków.
— Nie będziemy więc próbowali ucieczki — zawołał Roland odważnie. — Od godziny suną się za nami te jadowite węże; znam tylko jeden sposób powstrzymania pogoni.
— Bracie mój! Niema środka wstrzymania tych wściekłych panter, wyjąwszy walki — szepnął Natan trwożliwie.
— O walce też myślę — mówił cicho, ale z ogniem Forrester. — Jest ich tylko pięciu, a wszyscy pieszo. Na Boga, musimy na nich uderzyć, powalić ich i zamordować. Czterech mężczyzn, a do tego walczących w obronie kobiet, zagrożonych okrutną śmiercią, może cudów męstwa dokazać.
— Czterech? — powtórzył Natan z widocznem zmartwieniem. — Czyż sądzisz bracie, że mnie zdołasz nakłonić do walki? Czyż zapomniałeś, że ja jestem człowiekiem kochającym pokój?
— Co? Ty nie miałbyś odwagi bronić swojego życia do ostatniej kropli krwi przeciwko tym okrutnym zbójcom? Pozwoliłbyś rozpłatać sobie głowę siekierą, kiedy jedno poruszenie cyngla palcem wystarczyłoby do uratowania ciebie od śmierci?
— Bracie mój, radbym zemknąć — odszepnął bojaźliwie kwakier — ale jeżeliby już przyszło do takiej ostateczności, że ucieczka stałaby się niepodobną, niechżeby mię lepiej oni zamordowali.
— O nędzny, nędzny! — rzekł Roland z oburzeniem, chwytając rękę Natana — jeżeli już jesteś tak dalece bojaźliwym lub głupim, że nie chcesz walczyć w obronie własnego życia, to przynajmniej zdobądź się na obronę dwóch biednych kobiet. Pomyśl sobie, że masz matkę, żonę i dzieci, że widzisz nad ich głową wzniesioną siekierę, mającą im śmierć zadać. Czyż mógłbyś bezczynnie przypatrywać się temu, czy pozwoliłbyś je zamordować w twych oczach?
Na te namiętne i silne słowa Rolanda Natan zbladł jak marmur, a ręka jego drżała jak liść w dłoni młodego żołnierza; w oczach zabłysnął ogień niewypowiedzianej wściekłości; wyszepnął z poza zaciśniętych zębów odpowiedź, malującą wzruszenie serca, połączone z jakimś obłędem umysłowym:
— Przyjacielu! Nie badaj mnie, co uczyniłbym w podobnym razie. Jestem człowiekiem tak jak ty i jak ty mam sumienie. Jeżeli masz tak gwałtowną chęć do bitwy, bij się; chcesz ocalić twą siostrę, to użyj strzelby, noża, siekiery. Zabijaj, morduj, rań podług twego upodobania. Jeżeli ci twoje sumienie tego wyrzucać nie będzie, bądź pewien, że i ja nie zrobię ci wymówki, ale mnie zostaw w pokoju. Ja nie mam ani matki, ani żony, ani dzieci... nie mam! Nie mam nikogo na tym pustym świecie!
— Lecz gdybyś miał żonę i dzieci...
— Milcz! Na Boga, milcz — zawołał Natan z jękiem. — Czemu mi o nich mówisz? Niechaj umarli spoczywają w grobie! Czyż ja ci przeszkadzam ratować swoich?
— Ratować ich będę, jeżeli ty mi dopomożesz — rzekł cicho Roland. — Krew gotuje się ee mnie na widok tych poczwar, dybiących na naszą krew, chociaż im nie wyrządziliśmy najmniejszej krzywdy! Ach, chętnie oddałbym rok życia swego, gdybym wzamian zań mógł pomścić się na tych wściekłych tygrysach.
— Możesz przynajmniej zniweczyć ich zbrodnicze zamysły, jeżeli ludzie twoi dotrzymają ci w męstwie. Na krwawe spotkanie musimy się przygotować, gdyż Indyanie opuścili ślad dotąd tropiony i idą wprost na nas.
— Zatrzymali się — mówił Roland, śledząc wzrokiem Indyan — oglądają się, teraz idą ku nam. Natanie, jeżeli nie możesz walczyć, powiedz przynajmniej co mam czynić.
— Bracie, nie mogę ci radzić jak masz ludzi zabijać, ale powiem ci coby w tem położeniu uczynił bezbożny i krwi chciwy osadnik kentucki. Najprzód uprowadziłby w największy gąszcz kobiety, potem z dwoma swymi towarzyszami zaczaiłby się poza najgrubszemi drzewami, a gdyby Indyanie byli tak głupi, iżby się zbliżyli na kilkanaście kroków, wtedy trzema celnymi strzałami powaliłyby trzech, a potem...
— A potem skoczyłby na konia — zawołał Roland z ogniem i szablą dokonałby zwycięstwa.
— O nie! Tegoby on nie zrobił, wiedząc dobrze, że wychyliwszy się z za drzewa dostałby kulą indyjską w sam środek czoła, ale wystrzeliłby natychmiast z obydwóch swoich pistoletów, ażeby utwierdzić dzikich w mniemaniu, że ile padło strzałów, tylu jest ludzi. A gdyby po takiej salwie nie umknęli, byliby najgłupszemi bydlętami pod słońcem.
— Rada twoja jest wyborna i usłucham jej.
— Ależ ja ci wcale nie radzę — odpowiedział Natan z wymówką ja ci tylko mówię, coby uczynił w podobnym razie bezbożny osadnik kentucki, który nie tylko nie uważa za grzech, ale nawet ma za zasługę oczyszczanie świata z podobnych rabusiów.
— O, gdybym choć jednego takiego bezbożnika miał przy sobie! — zawołał Roland. — Mniejsza jednak o to i sam walczyć potrafię.
— A zatem — mówił Natan, rozkoszując się wzrastającą chęcią walki Rolanda — skoro ci sumienie nie zabrania dziurawić czerwonych skór i gdy możesz wyszukać sobie dobrą zasadzkę, a zaufać męstwu swych towarzyszy, to ja cię bynajmniej nie będę ganił ani od walki odwodził i jestem pewien, że przysposobisz arcyniemiłą niespodziankę swym prześladowcom.
— Otóż to jest właśnie, czego się jedynie lękam. Wątpię bardzo, aby pastor Colbrigde był tęgim rycerzem, chociaż dla bezpieczeństwa włóczy broń z sobą, na Cezara także wiele liczyć nie mogę. Obydwaj zapewne będą się bronili, ale chyba w ostateczności, gdy śmierć zajrzy im w oczy.
— Wielkie więc głupstwo zrobiłeś — mruknął Natan z niechęcią — puszczając się w takiem towarzystwie w lasy. Widzę, że z walki nic być nie może, musimy więc z Cukierkiem dołowe wszelkich starań, ażeby was ocalić. To szczęście prznajmniej, że umiecie uciekać: najstosowniej więc będzie opuścić las bez walki.
Podczas tej narady Indyanie, którzy zgubiwszy ślad orszaku Rolanda, szli ku wzgórkowi, zatrzymali się nagle. Jeden z nich skinieniem przyzwał innych idących łańcuchem i wskazał im odnaleziony przez siebie ślad. Naówczas porozumiawszy się z sobą na migi, stanęli jeden za drugim jak wprzódy i zmieniwszy kierunek poszli w odległą stronę wzgórza, którą towarzystwo przebywało jeszcze przed spotkaniem się z kwakrem.
Skoro ten ujrzał zmieniony pochód Indyan, szepnął do Rolanda:
— Wracaj natychmiast do swoich towarzyszy, a skoro ci dam znak, przesuń się szybko przez grzbiet wzgórza, ażeby cię Indyanie nie dostrzegli. Spiesz się!
Roland widząc, że nie można odważyć się na stoczenie bitwy z Indyanami, usłuchał bez wahania rady Natana. Skoro doszedł do gęstwiny ukrywającej orszak, przekonał się, iż powątpiewanie jego o męstwie Colbridge’a i Cezara było aż nadto słuszne, obydwaj bowiem drżeli z trwogi i przerażenia.
— Musimy uchodzić — rzekł do Edyty, spoglądając z pogardą na obydwu mężczyzn. Cierpliwość i jak najgłębsze milczenie może nas ocalić.
Po chwili na dany znak przez Natana, całe towarzystwo przesunęło się szybko poza wzgórek w kierunku zupełnie przeciwnym pogoni indyjskiej.
— Bracie mój — rzekł Natan, zbliżając się do Rolanda — dzięki niebu, udało nam się wydobyć, lubo jeszcze niezupełnie, z rąk morderców. Teraz idzie tylko o to, ażeby dojechać do brodu, zanim zupełna noc zapadnie.
Wtem z przeciwnej strony lasu zagrzmiał przerażający krzyk.
— Co to jest bracie? — zapytał Natan. — Zdaje mi się, że mi wspominałeś coś o znalezionym trupie Indyanina?
— Nieinaczej; widziałem Indyanina zamordowanego w lesie pod drzewem, z krwawym krzyżem wyciętym na piersiach. Miała to być ofiara Ducha Puszczy, jak twierdzili moi zabobonni współtowarzysze.
— W takim razie mogę was nieco pocieszyć biedne niewiasty — rzekł Natan. — Zabity musiał być niezawodnie przyjacielem i towarzyszem pięciu Indyan, którzy was ścigają. Powiadano mi, jako rzecz najpewniejszą, że dzicy znalazłszy zamordowanego którego ze swoich blizkich, zajmują się nim i zaprzestają ścigać zdobycz; nie macie więc się czego obawiać. W każdym razie postaramy się z małym Cukierkiem wyprowadzić was z tych bezdroży.
Po tych zapewnieniach Natan ruszył szybkim krokiem naprzód, prowadząc grono podróżników z otwartego lasu w labirynt krzaków i bagien ścieżkami, które nie ludzie, ale raczej niedźwiedzie i wilki wydeptały.
Tymczasem zapadała noc coraz czarniejsza, a z daleka dolatywał huk gromu, zapowiadający nową burzę. Rolanda przejmowała obawa, ażeby Natan pomimo znajomości puszczy nie zabłąkał się w ciemnościach, ale myśliwiec postępował naprzód pewnym i szybkim krokiem, wyrażając się przytem z pogardą o niebezpieczeństwach i przeszkodach i zapewniając, że okolicę tę zna tak dobrze, jak własną kieszeń.
— Gdy pierwszy raz tutaj przybyłem — mówił — zbudowałem sobie małą chatkę, ale Indyanie spalili ją i gdyby mnie był Cukierek dość wcześnie nie ostrzegł, byłbym się upiekł w płomieniach. Bądź spokojnym bracie, prowadzę cię jak najlepiej środkiem tych zarośli, a pierwej niż przypuszczasz, znajdziesz się przy brodzie w gronie swych towarzyszy.
Słowa te wpłynęły uspakajająco na strwożonych podróżników, a że las zaczął się przerzedzać i ścieżka nieco rozszerzyła, Roland korzystając z tego, podjechał bliżej ku Natanowi i zawiązał z nim rozmowę, spodziewając się dowiedzieć dokładniejszych szczegółów o losach tego człowieka, od którego doznał tyle usług w tak krótkim czasie. Kwakier jednak nie okazywał wielkiej chęci do wywnętrzań się i zwierzeń, a Roland zaledwie dowiedział się o jego życiu następujących szczegółów.
Kiedy Natan przybył do Kentuky, budował sobie z kolei kilka chatek, z których go raz za razem wrogie pokolenie Osagów wypędzało. Znużony tymi napadami, zmordowany ustawicznem narażaniem się na niebezpieczeństwa, a nakoniec prześladowany przez innych osadników za to, że nie chciał brać udziału w walkach z dzikimi, porzucił stałą siedzibę i zapuścił się w lasy. Odtąd dzień za dniem, rok za rokiem schodziły mu na błądzeniu po puszczy i polowaniu, z którego siebie i psa utrzymywał. Innych szczegółów o swojem życiu nie chciał Rolandowi udzielić, wywijając się zręcznie z czynionych mu pytań, tak iż w końcu, straciwszy wszelką nadzieję wydobycia z niego więcej objaśnień, zaprzestał dalszych badań, spodziewając się, że może kiedyś zjedna sobie większe zaufanie dziwaka. Niemniej i zmiana okolicy przyczyniła się do przerwania rozmowy. Las zrzedniał zupełnie, a miejsce liściastego sklepienia zajęło ciemne niebo, zasiane milionami ikrzących gwiazd. Nawprost podróżnych ukazał się głęboki parów, wśród którego dawał się słyszeć szum bałwanów bystro pędzącej rzeki.






ROZDZIAŁ  VII.
Spalona chata.

Ryk huczących fal nową trwogą napełnił serca kobiet: im bliżej znajdowały się brodu, tem bardziej wzrastał ich przestrach.
Nie lękajcie się, uspakajał je Natan. — Jeden Osag, czatujący w zasadzce, stokroć jest niebezpieczniejszy od tych spienionych fal. Bród jest pewny, bracia moi, a jeżeli woda zamacza nieco sukienki niewiast, to niechże pamiętają o tem, że nóż Indyanina, zdzierającego skórę z czaszki, nierównie gorsze robi plamy.
— Prowadź nas tylko stary puszczyku! — odezwał się pierwszy raz Colbridge — nie boję się twej wody, a mój koń pływa doskonale, jak kaczka.
— Jeżeli tak — odrzekł Natan — to może mi pozwolisz wsiąść za siebie.
Colbridge nie miał nic przeciwko temu skromnemu żądaniu przewodnika i właśnie Natan zabierał się wsiąść na konia, kiedy Roland spostrzegł, że i Cukierek nie ma chęci zamaczać swojej sierści, gdyż zaczął pana swego lekko drapać w łydkę i skowyczeć cicho, jak gdyby domagał się, żeby go wziął za siebie na konia. Jakież było zdziwienie Rolanda, gdy ujrzał, że Natan, migiem błyskawicy zeskoczywszy z konia, zaczął się z największą niespokojnością oglądać wokoło.
— Cukierku — szepnął Natan, głaszcząc psinę — twój węch jest lepszy od moich oczu; wszakże nie chcesz, ażeby w twoich oczach Indyanie pomordowali te biedne kobiety.
— Co to jest? — zapytał Roland z niespokojnością — co ty mówisz o morderstwie?
— Mów ciszej — odpowiedział kwakier — i spojrzyj na drugą stronę rzeki, czy nie widzisz światła pomiędzy skałami?
— I owszem, dostrzegam światełko podobne do błędnego ognika.
— Nie błędny ognik to, mój bracie ale tlejące zarzewie ogniska czyhającego Osaga. Patrz, jak się rozpala od jego dmuchań, wkrótce ujrzysz cały brzeg oświetlony.
Twierdzenie Natana wkrótce się sprawdziło.
Światełko, zrazu słabe, zwiększało się coraz bardziej, aż nakoniec jasnym buchnęło płomieniem, oświetlając okoliczne skały i rzekę, a nawet twarze przerażonych wędrowców. Zarazem można było zpoznać ciemną postać Indyanina, który wciąż dorzucał do ogniska chróstu. Ilu jego towarzyszów, śpiących lub czuwających, znajdowało się w zaroślach, otaczających ognisko, tego nikt nie był w stanie odkryć.
Podróżnych ogarnęło niewymowne przerażenie, przekonali się bowiem, że i Niższy Bród, do którego przybyli, zarówno był obsadzony przez Indyan, jak i Górny. Roland wpadł w niewysłowioną wściekłość, gotów był odważyć się na największe niebezpieczeństwo, byle raz wyjść z niepewnego położenia w jakiem się znajdowali. Nalegał na Natana, ażeby przeprawić się przez bród, którego szum niezawodnie zagłuszy łoskot, jaki konie zrobią, przebywając rzekę.
— A choćby nas dostrzegli mówił — to w takim razie poszlemy parę kul tym opryszkom przy ognisku, a zanim się opamiętają, ujdziemy im z oczu, pędząc co koń wyskoczy. Natanie, zajmij się kobietami, a wy bracia moi — dodał zwracając się do pastora i Cezara — za mną i róbcie to, co ja będę robił.
— W istocie — poszepnął Natan spokojnie, ale widocznie zadowolony z męstwa Rolanda — jesteś zarówno odważny, jak i rozumny, mój kapitanie. Ale na nieszczęście nie znasz się z lasami i przebiegłością dzikich. Planu twego wykonać nie zdołamy, bo nim wejdziemy w wodę, dojrzą nas. Patrz na blask ogniska, odbija się w falach, a jak one bystro się toczą. Wszedłszy do wody zanadto wiele będziemy mieli z nią do roboty, ażebyśmy mogli bronić się przeciw dzikim, którzy nas, zanim dostaniemy się na drugi brzeg, wystrzelają jak kaczki. Martwiłbym się do śmierci, gdyby która z tych biednych dziewcząt otrzymała postrzał. Nie, nie, musimy koniecznie zejść z drogi tym łotrom.
— Ale gdzie i jak? — odrzekł Roland zgnębiony.
— W miejsce ciche i spokojne, gdzie będziemy mogli bezpiecznie oczekiwać, aż nastręczy się sposobność przebycia rzeki zdala od tych czujnych ogarów.
— Nie traćmy więc nadaremnie czasu. Prowadź nas w to miejsce, chociaż wątpię, ażeby w tych przeklętych lasach podobne istnieć mogło.
— A jednakże jest takie miejsce, przynajmniej dla zmarłych — szepnął Natan drżącym głosem, prowadząc podróżnych napowrót. — Dziewięć nieszczęśliwych ofiar tam spoczywa: dziadek, babka, ojciec, matka i pięcioro biednych dziatek. Tak, tak, trudno znaleść śmiałka, choćby nawet w jego czerwonem cielsku dusza Osaga siedziała, ażeby wśród nocy odważył się przybliżyć w to miejsce straszliwe. Mówią bowiem ludzie, że, gdy północ nadejdzie, cienie pomordowanych błądzą po zwaliskach chaty, bolesne wydając jęki. Ja z moją psiną biedną nieraz tam przepędzałem spokojne noce, chociaż z pomiędzy otaczających drzew niejednokrotnie zdawały się nas dochodzić jakieś jęki.
Słowa te przywiodły na myśl Rolandowi to, co słyszał od pułkownika o nieszczęśliwej rodzinie Ashburna, która została niespodziewanie zaskoczona i wymordowana przez dzikich. Mimowolnie ogarnął go wstręt do szukania przytułku w miejscu, którego krwawe dzieje przerażały trwogą serca wszystkich osadników. Nie było jednak wyboru. Natan twierdził, że tylko tam mogą znaleść bezpieczne schronienie, udał się więc w milczeniu za przewodnikiem doświadczonym.
Po raz ostatni obejrzawszy się na ognisko, którego blask w sam czas oznajmił groźne niebezpieczeństwo, podróżni wjechali na wyrąb, przed laty ludzką ręką dokonany; atoli miejsce to, niegdyś bujnem złocące się zbożem, dziś było zarosłe krzewami i chwastem. Głęboka cisza lasów, spóźniona godzina, wspomnienie strasznego mordu; wszystko to razem przyczyniało się do powiększenia grozy tego opustoszałego ustronia. Wicher, przedzierający się przez gałęzie, smutnie jęczał, przywodząc na myśl cienie pobitych ofiar.
Naraz nowa trwoga przeraziła podróżnych: po chwilowej ciszy wicher zawył gwałtownie; jeden z olbrzymich pni, stojących samotnie śród zrębu, zachwiał się i runął z okropnym trzaskiem, a pod jego brzemieniem ziemia zadrżała.
Wypadek ten szczególnie na Edytę oddziałał. Zdawało jej się, że to zapowiedź jakiegoś nowego nieszczęścia. Piesek strzelca cicho, ale żałośnie zaskomlał, a Natan na to odezwanie się swego towarzysza natychmiast odpowiedział:
— Dobrą masz pamięć, biedny Cukierku, chociaż pięć lat dla ciebie jest bardzo długim przeciągiem czasu. Pod tem właśnie drzewem, które runęło, zamordowano sędziwą babkę, staruszeczkę o srebrnych włosach.
— Jakto, czy widziałeś tę straszną rzeź? — zapytał Roland Natana.
— Ach, mój bracie — odrzekł kwakier — była to pierwsza i ostatnia rzeź, przy której musiałem być obecnym. Zamieszkiwałem w tym czasie chatkę, położoną opodal nad brzegiem rzeki; nieszczęśliwi Ashburnowie byli moimi sąsiadami, a jakkolwiek nie byli dla mnie bardzo przyjaźni z powodu mojej wiary, jednakże serdecznie lubiłem ich piękne niewinne dziatki. Gdy więc razu jednego dostrzegłem ślady bandy Indyan, skierowane ku mojej chacie, pomyślałem sobie: mniejsza o to, niech niszczą moją siedzibę, a zanim tego dokonają, będzie dość czasu ostrzedz Ashburna, ażeby ze swoją rodziną i dobytkiem schronił się do osady pułkownika Brucego.
Przestroga jednak moja, zamiast nakłonić go do ucieczki, przyjęta została przez niego i całą rodzinę śmiechem lekceważenia, gdyż w owym czasie już ludzie mieli serca zatwardziałe dla mnie, a uszy na moje słowa zamknięte, albowiem nie chciałem walczyć, tak jak oni, z Indyanami. Natenczas, widząc, że nie zważają na moje przestrogi, pobiegłem do osady, zaklinając pułkownika, ażeby z oddziałem konnym pospieszył ku chacie Ashburna i odstraszył napastników, którym bynajmniej nie życzyłem śmierci.
Ale w osadzie powiodło mi się jeszcze gorzej, gdyż wyszydzono mię publicznie; wtedy wpadłem w rozpacz i postanowiłem nie wracać do swej chaty, ażeby nie być świadkiem rzezi biednych kobiet i młodej dziatwy, bo jej nie byłem w stanie przeszkodzić.
Nagle przyszło mi na myśl, iż może Indyanie, nie znalazłszy mnie w chacie, zaczają się dokoła niej w oczekiwaniu na mój powrót, a tem samem opóźnią napad na dom mojego sąsiada, którego będę mógł jeszcze raz ostrzedz.
W towarzystwie więc mego Cukierka spieszyłem ze wszystkich sił i dostałem się niedstrzeżony pod chałę Ashburna, gdy przebiegła psina ostrzegła mię, że Indyanie są ukryci w krzakach. Zaledwie miałem czas ukryć się w kukurydzy, gdy rozległ się przeraźliwy okrzyk bandytów indyjskich, którzy już otoczyli dom mego nieszczęśliwego sąsiada. Była to noc tak ciemna, jak dzisiejsza.
Cała rodzina, a nawet bydlęta zdawały się być pogrążone w jakimś śnie zaczarowanym. Wszystko spało, nawet ich czujny pies nie zaszczekał na wrzask Indyan. Dzicy szybko gromadzili chróst i obłożyli nim chatę. Kiedy dopiero płomienie ją ogarnęły, a horda wydała po raz drugi okrzyk radości, otworzyły się oczy śpiących po raz ostatni, aby ujrzeć budynki, ogarnięte płomieniem, a śród ognia przelatujące czarne postacie szatanów indyjskich.
— O, gdybyś to widział — mówił dalej drżącym i zaledwie dosłyszalnym głosem — krew zakrzepłaby w twoich żyłach. Nieszczęśliwi wypadli z płonącej chaty, a mordercy ich rzucili się na swe ofiary, wydając straszne ryki. Słyszałem huk strzelb, pomieszany z łoskotem walących się belek i jękiem zabijanych. Widziałem śród płomieni biedne dzieciny wyciągające ręce, a nad ich głowami błyski nożów i tomahawków. Straszny to był obraz, ale ja, mój bracie, jeszcze okropniejszy, o! stokroć okropniejszy widziałem... Najstarsza ze wszystkich, zgrzybiała niewiasta, trzymając na ramieniu półtoraroczną, jasnowłosą dziecinę, uchodziła w zarosłe i już dobiegała do owego drzewa, gdy jeden ze zbójców, dojrzawszy to, puszcza się za nią w pogoń, dopada nieszczęsną, wyrywa z jej rąk chłopię i pochwyciwszy za nóżkę, rozbija główkę o twardy pień, a potem, nacieszywszy się rozpaczą staruszki i jej gruchocze głowę tomahawkiem.
— A ty? Ty! — zawołał Roland, chwytając za kołnierz Natana. — Ty, nieszczęsny tchórzu byłeś tam i dozwoliłeś zamordować oboje?!
— Bracie — odpowiedział Natan pokornie — jesteś niesprawiedliwy. Gdybym nawet zdołał pokonać wstręt do przelewu krwi i tak nie uratowałbym ich, bo przed trzema godzinami pułkownik odebrał mi strzelbę i wypędził bezbronnego z osady. Gdybym ją był miał w ręku, w chwili gdy dziki potępieniec okręcał nad głową jasnowłosego aniołka, to pomimo mej łagodności nie byłbym się powstrzymał od zbrodni położenia trupem tego zabójcy.
— Byłem tego pewien — odpowiedział Roland, puszczając kołnierz myśliwca — gdyż okropna ta chwila byłaby najnikczemniejszego tchórza natchnęła odwagą i zemstą. Powiedz mi jednak, czy starałeś się dać im jakąśkolwiek pomoc?
— Bracie — odrzekł Natan — wypadłem z mego ukrycia i pochwyciłem biedną dziecinę w nadziei, że ją zdołam przywrócić do życia, ale już było zapóźno; na mojem ręku wyzionęła ducha. Wtedy zbroczony krwią, pobiegłem ku osadzie, ażeby przekonać niewiernego pułkownika, żem mu doniósł prawdę. W drodze napotkałem go z oddziałem konnych i zbrojnych osadników. Po mojem odejściu ruszyło go sumienie i wyruszył ku osadzie Ashburna, żałując że się ze mną obszedł nielitościwie. Gdyśmy przy niej stanęli, już było cicho, zastaliśmy tylko trupy i zgliszcza. Przepraszał mię, oddał mi moją strzelbę, ale na cóż się to wszystko przydało! Gniew jego nie wskrzesił umarłych, ani odbudował na pół spalonej chaty, której wilgotnych bierwion płomień w zupełności nie zdołał strawić.
— I nie pomścił się na Indyanach? Nie ukarał ich?
— Bracie! Jeżeli mordowanie zabójców nazywasz karą, to się ona nad nimi spełniła. Z czternastu sprawców rzezi, dościgniętych przez rozjuszonych osadników, dziesięciu padło trupem. Czterech uszło, ale, jak później słyszałem, jeden tylko dostał się do swojego wigwamu[7]. Trzech znaleziono w lesie zamordowanych; kto ich zabił, niewiadomo, ale każdy trup był naznaczony krwawym krzyżem na piersi, zabobonni więc osadnicy twierdzili, iż zemsty tej dokonał Duch Puszczy. Ale patrz, patrz — zawołał, wskazując psa — Cukierek jest niespokojniejszy, niż zwykle, patrz, jak biega z miejsca na miejsce i wietrzy. Powiadają ludzie, że psy czują obecność duchów.
— Mniemałbym raczej, że zwietrzył nową hordę Indyan, niż cienie zmarłych, którym życzę wiecznego spoczynku odpowiedział Roland.
— Być może, że Indyanie przeszli tędy dzisiaj, a przynajmniej kilku z nich dotarło aż tutaj ażeby napaść wzrok swój widokiem miejsca, na którem poległo dziewięć istot białych pod toporami ich współbraci; lecz niezawodnie stanęły im w myśli i ciała trzynastu morderców, zabitych w tej wyprawie. Cukierek ma podobne jak człowiek, swoje sympatye i antypatye i nie dziwię się wcale, że ze wstrętem zbliża się w te miejsca, bo i ja omijam je zdaleka. Jeżeli jednak masz jakie obawy, pozwól iść naprzód w te ruiny, stojące u wnijścia parowu, przekonam się, czy w nich bezpiecznie.
Roland, dostrzegłszy chatę tak blizko, że ją można było dokładnie ogarnąć wzrokiem, a zarazem zauważywszy że niespokojność Cukierka znikła, nabrał otuchy. Jednakże postanowił udać się do środka wraz z Natanem, aby przekonać się o stanie budowli, której miał powierzyć bezpieczeństwo najdroższej istoty, ukochanej siostry.
Chata stanowiła niegdyś obronny dom, z bardzo grubych, okrągłych pni zbudowany; stała ona nad samym brzegiem parowu, wśród którego wrzała rzeka w łożysku, nastroszonem skalistymi złomami. Chała składała się z dwóch izb, oddzielonych sienią, biegnącą na przestrzał. Sterczące nazewnątrz belki okazywały, że niegdyś dokoła domu dach wystawał na wszystkie strony, stanowiąc podsienie, dające mieszkańcom dogodną zasłonę od skwaru promieni słonecznych. Pale ostrokołu otaczały front i tył budowli, tworząc dwa małe dziedzińce i służyły za rodzaj szańca w razie napadu dzikich dla mieszkańców, broniących osady. Tylne zagrodzenie dosięgało aż do brzegów parowu, który prawie prostopadłą ścianą zbiegał do rzeki i nie potrzebował innego opatrzenia nad to, jakiego mu sama udzieliła przyroda. Ale były to tylko szczątki dawnych zabudowań. Pale ostrokołu, mianowicie z frontu, były powyrywane i zwalone w znacznej części przez dzikich; prawa część domu, która najbardziej od pożaru ucierpiała, składała się z kupy belek, w nieładzie zwalonych, a jedynie izba po prawej stronie stała oczerniona i pozbawiona dachu.
Trudno sobie wystawić szczątek mieszkania ludzkiego, bardziej ponury i smutny nad tę pozostałą część domu. Nieprzerwany szum wody, mieszając się z jękami wichru, jeszcze więcej dodawał grozy zwaliskom.
Miejsce to zaledwie jaką taką kryjówkę dać mogło w razie napadu, gdyż, jak widzieliśmy, ostrokół był w części rozwalony, a cała budowla, pozbawiona dachu, nie zabezpieczała od kul dzikich, którzy wdarłszy się na drzewa otaczającego ją lasu mogli z łatwością z góry utrzymywać szkodliwy ogień.
Roland nie okazywał wcale chęci pozostania tutaj, lecz ustąpił naleganiom Natana, który mu powiedział, że inny bród, jakim chce ich przeprowadzić, leży stąd daleko i że nie można myśleć o przebyciu go przed wejściem księżyca, bo droga doń wiedzie przez wąwozy i bagna, w których bardzo łatwo można się zbłąkać. Nadto strudzone kobiety potrzebowały koniecznie wytchnienia, ażeby mogły jechać dalej.
— Podczas gdy dziewczęta będą spały — mówił kwakier — ja z Cukierkiem będę krążył dokoła chaty i czuwał nad ich bezpieczeństwem; jeżeli zechcesz nam towarzyszyć, tem lepiej.
Wprowadzono kobiety do izby, gdzie im Cezar nasłał mchu świeżego, znajdującego się w obfitości w izbie. Colbridge z Rolandem zaprowadzili konie do parowu, a napoiwszy je i przywiązawszy do drzew, pozostawili na paszy, pod strażą pastora; tu były zabezpieczone od Indyan zupełnie.






ROZDZIAŁ  VIII.
Oblężenie.

Wkrótce potem gorzał wesoły ogień na wpół rozwalonym kominie. Nie brakło drzewa do podsycenia go, bo szczątki zwalonej chaty dostarczyły materyału palnego.
Roland nalegał na Edytę i Telię, ażeby jak najprędzej udały się na spoczynek dla nabrania sił do dalszych trudów; cierpiał on niezmiernie nad tem, że nie może im dać posiłku, gdyż spodziewając się doścignąć prędko karawanę, nie zabrał nic z sobą.
W tej chwili Cezar, zatrudniony słaniem mchu poczuł pod ręką jakiś przedmiot twardy, w samym kącie izby pod posłaniem ukryty; sięgnął ręką i z wielkiem zdziwieniem Rolanda wydobył kociołek miedziany.
— Szukaj dalej, szukaj, mój poczciwy Cezarze — mówił kapitan, oglądając naczynie. — Czuć jeszcze z niego woń potraw, świeżo gotowanych, może i coś do jedzenia się znajdzie. Murzyn począł skrzętnie szukać i w istocie po chwili wyciągnął ćwiartkę jelenia, obwiniętą w liście sitowia.
— Patrz, moja Edyto, przewodnik nasz, chociaż wielki tchórz i niedołęga, zwietrzył wcale niezły nocleg. Powiedz, stary włóczęgo — mówił dalej Roland do wchodzącego Natana — czyś wiedział o zagrzebanych tu skarbach, czy też przypadkiem tylko natrafiłeś na tę siedzibę jakiegoś samotnika?
Na twarzy Natana ukazał się wyraz największego przerażenia, skoro ujrzał rzeczy, znalezione przez Cezara. Nie mógł od nich oderwać oczu. Jego pies, obiegłszy izbę dookoła, niemniej był zatrwożony, kręcił się, węszył, wyciągając nos do góry i co chwila ocierał się o nogi swego pana.
— O, zabij mię, zabij! — mówił kwakier w rozpaczy. — Zadając mi śmierć, na którą jak najoczywiściej zasłużyłem, wykonasz tylko akt sprawiedliwości. O, ja nieszczęśliwy, zaślepiony grzesznik, wprowadziłem tutaj te biedne kobiety do jaskini lwa, do kryjówki i gniazda morderców, którzy czyhają na ich życie!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Roland zatrwożony.
— Patrz, patrz! Mój pies aż zanadto wyraźnie ostrzega nas, że grozi jakieś blizkie niebezpieczeństwo, chociaż ja, grzeszny i ciemny człowiek, nie mogę odgadnąć, jakie i skąd nadejdzie. Zagaście natychmiast ogień i uciekajmy stąd, może puszcza udzieli nam bezpieczniejszego schronienia.
Słowa te wywarły niezmierny wpływ na Edytę. Zamierzała właśnie wziąć się do przygotowania wieczerzy, gdy uszu jej doszła mowa myśliwca. Wieść o blizkiem niebezpieczeństwie pozbawiła ją prawie zmysłów, a żywność z rąk wypadła na ziemię.
Cukierek kręcił się niespokojnie, biegając i węsząc po całej izbie i drapiąc co moment łapką Natana.
— Pst! pst! piesku!... Czy słyszysz? — rzekł półgłosem do Rolanda.
— Słyszę wrzask sowy i odpowiadanie jej towarzyszki.
— To hasła dzikich nawołujących się — szepnął Natan. — Weź kobiety za ręce i pospieszaj za mną
I posunął się pierwszy ku drzwiom, ale łoskot jakiś zatrzymał jego kroki... Obejrzawszy się ujrzał iż Edyta zemdlała.
— A więc trzeba unieść to biedne dziecię — zawołał kwakier — ty bierz drugą. — To rzekłszy, pochwycił Edytę na ręce i jakby niósł trzechletnie dziecię, bez najmniejszego wysilenia pobiegł ku drzwiom. Ale nowe zdarzenie wstrzymało go wpół drogi.
Z sieni dał się słyszeć przeraźliwy krzyk trwogi Cezara, a tuż po nim jakiś donośny, gardłowy, szyderski śmiech, pochodzący jak się zdawało, z podwórza.
Natan, złożywszy z szbkością błyskawicy Edytę na posłaniu mchowem, rzucił się do sieni, Roland pospieszył za nim.
Naprzeciw drzwi, prowadzących z podwórza do sieni, stał Indyanin ogromnego wzrostu, pomalowany na twarzy w jaskrawe kolory, co oznaczało wojownika, będącego na wyprawie wojennej. Trzymał on w ręku strzelbę, a ujrzawszy obu Europejczyków, wydał po raz drugi ów śmiech gardłowy, potem zaś zawołał z szyderstwem:
— Pantera wita swoich bladych braci, Pantera jest ich przyjacielem!
A jakby ukazanie się strasznego wroga nie było jeszcze dostatecznem do przerażenia grona wędrowców, z poza pleców dzikiego zaiskrzyły się oczy trzech lub czterech jego towarzyszy, wydających śmiech szyderskiego tryumfu.
— Do drzwi! — krzyknął Natan donośnym głosem, któryby można wziąć raczej za krzyk dowódcy, zachęcającego żołnierzy do ataku, aniżeli za słowa cichego i spokojnego kwakra. Widać przestrach śmiertelny wydobył z jego piersi ten głos przeraźliwy. Z ogromnem wysileniem rzucił się na Indyanina, zagradzającego mu przejście: znać z narażeniem życia chciał sobie utorować drogę do ucieczki. Kapitan poskoczył za nim, ażeby go wstrzymać, ale tymczasem już kwakier i Indyanin tarzali się po ziemi, a Roland, nie mogąc się wstrzymać w rozpędzie, upadł na obydwu. Upadek ten ocalił mu życie, albowiem w tejże samej chwili zagrzmiały strzelby pozostałych Indyan.
Zanim Roland zdołał się dźwignąć, podniosło się z ziemi jedno ciało i znikło we drzwiach izby. Roland, pewien, iż kwakier poległ a zwycięzca Indyanin biegnie do chaty dla pomordowania kobiet, poskoczył za nim. Lecz cicho, jak żbik za upatrzoną zdobyczą, sunął za nim jeden z Indyan. Już ostrze siekiery morderczej zabłysło nad głową kapitana, gdy wtem huknął strzał z izby i roztrzaskał wzniesioną rękę dzikiego, który opuściwszy broń, z wyciem wybiegł na dwór.
Na krzyk ranionego Indyanina odpowiedziały wrzaski trzydziestu najmniej jego towarzyszy. Kilku z nich popędziło ku chacie, ale na drodze wstrzymały ich celne strzały Colbridge’a i Cezara, którzy, lubo przejęci śmiertelną trwogą, zdobyli się na obronę zagrożonego życia.
— Śmiało! Śmiało! Nie traćcie serca! Celujcie dobrze — zawołał Roland na obydwu dodając im odwagi.
Dzicy powstrzymani strzałami, wahali się przez chwilę, ale jeden z najodważniejszych rzucił się z wzniesionym toporem na Rolanda. Ten zdołał wprawdzie lufą strzelby odeprzeć cios siekiery, ale w tejże chwili uczuł się porwanym w żelazny uścisk Indyanina, który go cisnął do swej piersi olbrzymią siłą.
Oddech dzikiego palił twarz Rolanda, piana wściekłości toczyła się z ust Osaga, który, zgrzytając zębami, mówił zepsutą angielszczyzną:
— Biały brat zginie, nóż długi nie pomoże mu. Osaga nóż krótki, ale obetnie skalp bladej twarzy.
I pociągnął ubezwładnionego Forrestera, jakby go pragnął uprowadzić pomiędzy swoich i w obliczu ich krwawą zedrzeć czuprynę.
Roland, chociaż ściśnięty w kleszczach srogiego wroga, nie stracił jednak przytomności ani odwagi. Z nadludzkim wysiłkiem starał się wydrzeć z rąk Indyanina, a chociaż mu się to nie udało, jednak gwałtownem szarpnięciem porwał za sobą nieprzyjaciela, i obaj upadli na ziemię.
Na nieszczęście, Natan, czujący nieprzezwyciężony wstręt do wszelkiej innej broni (z wyjątkiem fuzyi, której do polowania używał), zaraz przy wejściu do zwalisk pistolety, wyjęte z olster konia Rolandowego, położył na boku w izbie, zamiast je oddać kapitanowi. W nagłości napadu kapitan nie miał czasu ich pochwycić. Strzelbę wydarł mu Indyanin i rzucił na bok, a Roland, chociażby ją widział, nie miałby czasu ani możności podnieść jej.
Pozostał mu wprawdzie nóż, zatknięty za pasem, ale jako żołnierz, a nie myśliwy, zupełnie o nim zapomniał i skoro tylko zerwał się z ziemi, sięgnął ręką do szabli, pewien, że jedno cięcie pałasza wystarczy do pokonania wroga.
Ale Indyanin, równie odważny i zręczny, a nierównie przebieglejszy i bardziej nawykły do ręcznych zapasów, już był swój nóż z zapasa wyciągnął i zanim kapitan zdołał wydobyć do połowy pałasz z pochwy, uczuł ściśniętą prawicę lewą ręką dzikiego, który tymczasem prawą rękę wzniósł w górę i śmiejąc się przeraźliwie gotował się nożem przerznąć gardło Rolanda.
Twarz jego, przez pół szkarłatnie, przez pół czarno pomalowana, wykrzywiona śmiechem dzikiej radości, wyglądała straszliwie w czerwonym odbłysku światła, padającego od ognia w chacie. Roland pochwycił wzniesione ramię dzikiego i wysilał się, aby powstrzymać cios śmiertelny. Kilka chwil nadludzkich zapasów zdawało się być wiekiem dla młodziana, niemającego najmniejszej nadziei odparcia noża, który już prawdę gardła dotykał.
Wtem ogień w chacie nagle zgasł i ciemności ogarnęły walczących. Roland uczuł, że uścisk zaczyna wolnieć i w tejże chwili gorący strumień krwi oblał mu twarz. Lecz nie jego była to krew, ale nieprzyjaciela, który, ugodzony niewidzialną ręką i bronią, jak dąb zwalony, legł u stóp kapitana, porywając go swym ciężarem na ziemię.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

— Wstawaj! wstawaj! — poszepnął mu głos Natana, który mu dopomógł wydobyć się z pod trupa Indyanina. — Bijesz się jak lew albo niedźwiedź brunatny. Jakkolwiek brzydzę się krwi rozlewem, nie będę ci jednakże miał za złe, jeżeli z tuzin jeszcze tych poczwar wyprawisz do piekła. Oto twoja strzelba i pistolety: pal, ażeby myśleli, żeś otrzymał posiłki. Ja z mej strony, nie mogąc walczyć, przynajmniej będę naśladował głosy osadników, przybyłych ci niby na pomoc.
I poskoczywszy w zwaliska chaty, pogrążonej teraz w najgłębszej ciemności, począł przebiegać z miejsca na miejsce i wydawać okrzyki wojenne. Głos jego kilkakrotnie się zmieniał tak łudząco, że Colbridge nawet i Cezar uwierzyli, że zastęp kolonistów nadbiegł z odsieczą. Trzy strzały, dane przez Rolanda do uchodzących Indyan, powiększyły jeszcze złudzenie. Indyanie znikli w cieniach nocy, a waleczni Europejczycy odetchnęli nieco po gwałtownej bitwie.
Walka, którąśmy dopiero co opisali, odbyła się nadzwyczaj szybko. Roland nie umiał sobie nawet zdać sprawy z jej przebiegu pomyślnego, o którym świadczyły tylko cztery ciała zabitych Indyan, gdyż głucha cisza zaległa na nowo okolicę i niktby nie przypuścił, że przed kilku minutami życie gromadki wędrowców wisiało na włosku.
Skuteczny i bez wątpienia całkiem nieprzewidziany opór małego oddziału, tak nieszczęśliwie dla napastników zakończony, odebrał im przynajmniej chwilowo śmiałość do powtórnego ataku. Przestrach i zamieszanie ogarnęło Osagów.
W tej chwili osłupienia Indyan Natan przysunął się do Rolanda i zawołał ze wzruszeniem:
— O, bracie, przebacz mi, że przez moją nierozwagę o mało że nie utraciłeś swej ukochanej siostry.
— Ani słowa o tem, nie obwiniam ciebie bynajmniej — odrzekł Roland. — Powiedz mi jednak, czyś ty zabił dzikiego, który pierwszy wdarł się do chaty i czy twój nóż przeszył drugiego Indyanina, który mnie chciał zamordować?
— Czym ja go zabił? Czy mój nóż przeszył drugiego Indyanina!? Bracie! Cóżeś wyrzekł? Chcesz mnie, człowieka cichego, obwiniać o takie czyny wojenne? Jam szczęśliwy, że uszedłem śmierci, że mnie Pan wyzwolił z rąk tych oprawców.
— Ależ na Boga! — zawołał Roland, patrząc na niego ze zdziwieniem — jakimże cudem obadwaj utracili życie? Przecież sami nie pozabijali się?
— Któż to wie? — odrzekł Natan z westchnieniem. — Dziwne są drogi Opatrzności. Być może, że pierwszy, upadając, roztrzaskał sobie głowę o kamień, a drugi otrzymał cios od swoich, którzy go w ciemności wzięli za ciebie.
— Lecz ów dziki, który ścigał mnie z siekierą? Czyjaż kula strzaskała mu rękę?
— Kula Colbridge’a lub Cezara, obadwaj bowiem dali ognia ze strzelb swoich.
— Mów, co chcesz — odrzekł Roland — przecież jestem pewien, że nie zostali pokonani bez twojego współudziału. Lecz dajmy pokój sporom, spieszmy raczej dostać się do lasu, dopóki droga otwarta.
— Mylisz się, bracie. Dzicy cofnęli się tylko, ale nie wypuszczą tak łatwo z rąk swojej zdobyczy.
Jakby na potwierdzenie tych słów zagrzmiało kilkanaście strzałów i po nich nastąpił wojenny okrzyk Indyan, co okazywało, że ruiny chaty nieprzyjaciel otoczył dokoła.
— Więc starajmy się przeprawić przez rzekę, tamtej strony dzicy zapewne nie strzegą.
— Rzeka jest bystra i gwałtowna, a najdzielniejszy koń zaledwie zdoła się oprzeć; do brodu dalej stąd, niż dwieście sążni, a dzicy przecięli drogę. Czy słyszysz, jak spienione nurty rozbijają się o skały? Tem niebezpieczniej przebywać ją teraz, gdy wezbrała po rannej ulewie; o sto kroków poniżej jest wodospad, który nieostrożnego jeźdźca lub słabszego konia łatwo pochłonąć może.
— Cóż więc czynić? — zapytał Roland, obcierając czoło, perlistym potem okryte.
— Uzbroić się w odwagę i starać się wszelkimi sposobami zmniejszyć liczbę wrogów, skoro liczby przyjaciół zwiększyć nie możesz. Ot i teraz, jeżeli nie poczytasz tego sobie za grzech, mógłbyś zastrzelić tego nieboraka, który z taką ostrożnością czołga się ku chacie.
To powiedziawszy, Natan pociągnął Rolanda ku otworowi w ścianie i wskazał mu Indyanina, pełznącego jak wąż wśród trawy.
Ale oko Rolanda nie było przyzwyczajone do rozpoznawania przedmiotów w nocy, więc pomimo wskazówek Natana nie zdołał odkryć zbliżającego się nieprzyjaciela.
— Nic nie widzę — szepnął do Natana — strzel sam, skoro go tak dobrze rozróżniasz.
— Ja mam strzelić? — rzekł Natan ze wstrętem i trwogą. Czegóż to po mnie wymagasz? Ja nie mogę brać na swoje sumienie życia człowieka, chociażby nawet nikczemnego zbójcy, jak ten, który się ku nam skrada.
— A więc życie jego biorę na moje sumienie — poszepnął Roland — strzelaj!
— Nie, nie, ja mogę wymierzyć, skoro ty go nie widzisz, ale proszę cię, pociągnij sam za cyngiel.
I wziąwszy strzelbę Rolanda, wymierzył do dzikiego. Kapitan pociągnął za cyngiel, strzał wypadł i Roland teraz dopiero dostrzegł Indyanina, który, ugodzony kulą, rzucił się w górę i padł nieżywy. Ale w tejże samej chwili tuzin innych wojowników, czołgających się, podobnie jak tamten, porwało się na nogi i z okrzykiem zemsty rzuciło się ku chacie, rozpoczynając atak powtórny.
Szybkość niespodziewanego napadu napełniła Rolanda obawą. Wypalił do dzikich z pistoletów i wydobywszy szablę, zadawał olbrzymie ciosy na lewo i na prawo. Już jeden Indyanin pochwycił ręką złociste włosy Edyty i począł ją wlec za sobą, gdy Natan krzyknął:
— Niechaj krew twoja padnie na ciebie, poczwaro! — I zakręciwszy młynka strzelbą, którą uchwycił za lufę, kolbą roztrzaskał czaszkę dzikiego. Potem w mgnieniu oka, odwróciwszy wylot fuzyi do nieprzyjaciela, celnym strzałem położył trupem innego Indyanina.
Dwaj towarzysze Rolanda, pastor i negr, również skutecznie dali ognia do bandy rozbójników, którzy, strwożeni tak energicznym oporem i nową stratą kilku swoich, pierzchnęli w krzaki, wyjąwszy jednego. Indyanin ten zachęcał do ataku swych towarzyszy, a widząc że wołanie jego nie odnosi skutku, sam rzucił się na Rolanda.
Ale Natan jakby zupełnie zapomniał o swojem pokojowem usposobieniu, żądny krwi bardziej od młodego kapitana, rzucił się na Indyanina, pochwycił go lewą ręką za rękę, w której trzymał siekierę, a prawą przeorał mu gardziel nożem myśliwskim. Poczem, pochwyciwszy Rolanda za rękę, wciągnął go do chaty i zawołał:
— Patrz bracie, do czego mnie doprowadziłeś! Ja, człowiek cichy i spokojny, popełniłem aż trzy morderstwa. Lecz nie mogłem dozwolić, ażeby zbójcy okrutni zdarli ze skórą złociste włosy twojej biednej siostry. Cóż sobie teraz pomyślisz o mnie, widząc me ręce ludzką krwią zbroczone!
Roland z nieopisanem zdziwieniem przypatrywał się badawczo Natanowi. Pomiędzy kwakrem, teraz pochylonym i wątłym, a olbrzymem, który dopiero co z szybkością błyskawicy trzech najsilniejszych wrogów położył trupem, tak ogromna zachodziła różnica, iż Roland, lubo widział na własne oczy walczącego Natana, jeszcze sobie nie dowierzał, czy to nie obłęd zmysłów, czy w istocie ten trwożliwy i cichy człowiek, jak lew przed chwilą walczył w jego oczach.






ROZDZIAŁ  IX.
Ucieczka.

Nieprzyjaciel dwukrotnie odparty, a za każdym razem z wielką stratą, przekonał się, iż szaleństwem byłoby narażać się na kule tak celnych strzelców. Gromada więc Indyan, cofnąwszy się z pod ognia swoich wrogów tak daleko tylko, ażeby się niepotrzebnie nie narażać, szerokim wieńcem otoczyła zwaliska chaty z trzech stron, tak że wyjąwszy brzeg parowu, środkiem którego płynęła rzeka, a którędy ucieczka była niepodobna, wszystkie miejsca były strzeżone. Indyanie poukrywali się za krzakami, pniami i skalami, od czasu do czasu dawali ognia i wydawali krzyki dla przestraszenia oblężonych.
Kiedy niekiedy jeden z odważniejszych wojowników podsuwał się pod chatę i strzelał do niej na traf, gdyż oblężeni, czuwając nad ruchami oblegających, nie narażali się niepotrzebnie na ich kule.
Położenie jednak takie było męczące i nieznośne. Oczekiwać z wytężonem okiem i uchem wśród nieprzejrzanych nocnych ciemności, co chwila nowego napadu i to wobec dwóch kobiet, narażonych na najokrutniejsze męki w razie klęski, było męką piekielną dla Rolanda i jego towarzyszy. Niepewność i trwoga napełniały serca wędrowników. Toż Indyanie, czołgając się, mogli podsunąć się pod samą chatę, a potem, wpadłszy przeważną liczbą, pokonać szczupły zastęp chrześcijan, który pomimo nadludzkich wytężeń, nie zdołałby oprzeć się takiej przemocy. Lada chwila kula nieprzyjacielska mogła zmniejszyć liczbę obrońców, gdyż Osagowie, których pomimo poległych było jeszcze co najmniej dwudziestu, strzelali wprawdzie na traf, ale często, a że dotąd nikogo nie zabili lub nie zranili, można to tylko było przypisać cudowi.
Położenie to jeszcze stokroćby się pogorszyło za nadejściem dnia, bo przy świetle słonecznem ani jeden strzał Indyan nie byłby daremnym, a przy blasku dnia dzicy przekonaliby się, że mają do walczenia z bardzo małą siłą, której w nocy ocenić nie mogli. Odsieczy spodziewać się nie było można, gdyż pułkownik ze wszystkimi osadnikami, zdolnymi do bitwy, pociągnął na pomoc koloniom, na północy położonym, towarzysze zaś jego, znajdujący się przy karawanie, nie przeczuwali, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się ich dowódca. W takim tylko razie odsiecz mogłaby nastąpić, gdyby się udało któremu z oblężonych przedrzeć przez łańcuch Indyan i sprowadzić pomoc.
Roland miał dwa plany: albo dosiąść konia i rzucić się wprost na dzikich, ściągągnąwszy uwagę na siebie, ułatwić Natanowi wyprowadzenie drugą stroną reszty oblężonych, lub też, pomimo gwałtowności wezbranej rzeki, zdać się na konie i przenieść wątpliwy ratunek nad śmierć pewną. Udzielił on swych myśli Natanowi, ale kwakier ani jednej ani drugiej nie pochwalił. Słuchał ich w milczeniu, a sam, pomimo skruchy 1 wyrzutów sumienia, nie zaprzestał strzelać do dzikich i ile razy który z nieostrożniejszych wychylił się z ukrycia lub jakąś część ciała odsłonił, natychmiast kwakier, korzystając z tego, słał mu pocisk niechybny.
— Co dalej zrobimy, w tej chwili jeszcze nie wiem — szepnął kwakier — ale radziłbym ci, zanim Pan Bóg nas natchnie, dziurawić czerwone skóry. Mam już kilka na sumieniu z twojej przyczyny, to i trzeba brnąć, dalej, bo czy mniej, czy więcej, to już na jedno wyjdzie.
Noc zbliżająca się ku schyłkowi, ośmielała Indyan. Rzęsiste strzały i liczniejsze okrzyki dowodziły, iż musieli otrzymać posiłki. Zarazem zauważył Roland, iż amunicyi nie na długo wystarczy.
— Bracie — rzekł Natan, wysłuchawszy Rolanda — jeżeli tam w górze stoi napisane, iż niewiasty twe zostaną zamordowane w twoich oczach, nic tego wyroku zmienić nie zdoła. Ale ponieważ powiada Pismo św.: »Pomagaj sobie, a Bóg ci dopomoże,» przeto będę się starał uczynić wszystko, na co się moja słaba głowa i liche siły zdobyć mogą. Opuszczę cię więc, miły bracie, dla sprowadzenia pomocy. Jeżeli zdołasz bronić chaty do rana... Ależ plotę niedorzeczności, nie tylko zdołasz, ale musisz jej bronić, choćbyś nie miał innej pomocy, jak tylko tych dwóch niedołęgów, ja ci sprowadzę ratunek.
— A żatem dosiądę konia i dla odwrócenia uwagi tych potworów...
— Nie troszcz się o mnie i nie odwracaj ich uwagi, bo się to na tyle tylko przyda, że cię zastrzelą, jak jelenia. Ja muszę tak ostrożnie i cicho przepełznąć przez ich czaty, żeby nawet nie domyślili się, że się liczba obrońców zmniejszyła.
— Ależ to niepodobne do uskutecznienia — rzekł Roland.
— Zapewne, że nie jest rzecz łatwa podejść tych rozbójników, ale dla ocalenia tych biednych kobiet trzeba się na wszystko narazić. Jeżeli mi się powiedzie przebyć łańcuch czat indyjskich i znaleść twoich przyjaciół, to bezwątpienia uratuję wam życie. Nie uda się, to przynajmniej nie będę cierpiał, patrząc, jak te psy będą zdzierały czupryny chrześcijańskie. Przy pomocy Bożej, spodziewam się prześlizgnąć, jak wąż, pomiędzy nimi, a zresztą i Cukierek będzie mi w tym razie wybornym przewodnikiem.
— Niechże cię Bóg prowadzi — szepnął Roland nie mając nawet czasu wśród okropnego niebezpieczeństwa pojąć ogromu poświęcenia Natana. — Rób, co możesz, dla ocalenia mej siostry, a wszystko, co tylko posiadam, oddam ci w nagrodę twej usługi.
— Bracie — odpowiedział z dumą Natan — co czynię, czynię to nie dla nikczemnego zysku, ale z litości dla kobiet. Oszczędzaj tylko prochu i broń się jak najdłużej, a Bóg pobłogosławi moim zamiarom i ocali biedne ofiary.
Natan nie namyślał się długo, podpasał poły skórzanej opończy, ażeby mu nie przeszkadzały, potem z cicha gwizdnął na pieska, leżącego w kącie izby. Następnie, opatrzywszy proch na panewce i pozostawiwszy sobie jeden nabój, oddał resztę kul i prochu Rolandowi i skierował się ku drzwiom, skradając się na palcach. Jakieś nagłe podejrzenie obudziło się w duszy kapitana.
— Natanie! — rzekł ściskając mu gwałtownie rękę — ja ciebie nie puszczę. Może ty chcesz nas bezpowrotnie opuścić? Oh, gdybyś miał zamiar zostawić nas w ręku nieprzyjaciół, Bóg nie przebaczyłby ci nigdy tej zdrady!
— Bracie! — odrzekł, kwakier spokojnie i chłodno. — Gdybyś wiedział, co to znaczy przekradać się tak, jak ja, przez obozowisko dzikich, tobyś przeniknął, że tchórz i zdrajca obrałby sobie inną drogę dla uratowania swego nikczemnego życia. Spełnij tylko swój obowiązek tak, jak ja mój spełnię, a wszystko będzie dobrze. Bywaj zdrów! Zginę lub ocalę te biedne dziewczęta.
I uścisnąwszy rękę Rolanda, odważnie puścił się na wykonanie swego niebezpiecznego przedsięwzięcia, które obudziłoby w sercu Rolanda najgłębsze uwielbienie, gdyby był w stanie pojąć wielkość ofiary Natana.
Kwakier pełznąc na brzuchu, wyślizgnął się z chaty i szeptał wciąż do swego psa: »Cukierku! tyle razy dałeś mi dowody swego rozumu, pokażże dziś, co umiesz! Prowadź mnie, poczciwa psinko, bo tu idzie o ocalenie biednych kobiet i dzielnego wojownika«.
Psina podniosła nos do góry, wietrząc na wszystkie strony, potem, obrawszy kierunek, puściła się naprzód. Natan pełznął za nią od krzaku do krzaku, od pnia do pnia, posuwając się tuż za nogą psa z jak największą ostrożnością i cichością.
Gdy kwakier znikł z oczu kapitana, rozkazał on pozostałym towarzyszom, ażeby wraz z nim dali ognia do Indyan, dla odwrócenia ich uwagi od Natana. Na strzały te dzicy odpowiedzieli wrzaskiem przeraźliwym. Roland powtórzył salwę, a gdy krzyki uspokoiły się, z bijącem sercem zwrócił uszy ku stronie, w której myśliwiec popełznął. Nic jednak słychać nie było, tylko kiedy niekiedy wypadł strzał ze strzelby Indyan, połączony z wyciem przeraźliwem. Potem następowała cisza, śród której dochodził oddalony huk gromu i szumu przewalającej się w łożysku rzeki.
Roland już dziękował w duszy Bogu za szczęśliwy obrót sprawy Natana, kiedy nagle straszliwy wrzask rozdarł powietrze w tej właśnie stronie, w którą myśliwy popełznął. Myśl, że go dzicy schwytali, ścięła lodem krew w żyłach kapitana; po krzyku tym ponownie nastąpiła tak głucha cisza, że wyraźniej, niż kiedykolwiekbądź, dobiegał do uszu szum wiatru, wstrząsającego wierzchołki drzew niebotycznych.
Po upływie kilku minut, które wydawały się wiekiem znękanemu Rolandowi, horda Indyan z większą, niż pierwej, zaciętością ponowiła napad. Na odgłos ich wojennych okrzyków zachwiana energia ożyła znowu w piersi Rolanda
— Ognia! Ognia! — zawołał na swych towarzyszy piorunującym głosem. — Jeżeli mamy zginąć, drogo sprzedajmy swe życie i zgińmy, jak na mężów przystoi!
I sam dając przykład, wypalił ze strzelby i pistoletów do ciemnych postaci, biegnących ku zwaliskom. Colbridge i Cezar strzałami powitali nieprzyjaciół i jeszcze raz udało się im odeprzeć napad. Dzicy cofnęli się na dawne stanowiska i stamtąd utrzymywali odień, niektórzy z nich, ukrywszy się za pniami drzew, dawali strzały z bliższego niż towarzysze oddalenia. Gdyby nie grube belki ścian chaty i ciemność nocna, obrońcy dawnoby już polegli.
Roland, straciwszy wszelką nadzieję odsieczy po schwytaniu Natana, postanowił opuścić kryjówkę i szukać ratunku w ucieczce przez rzekę, lecz w chwili, gdy zamierzał przywieść ją do skutku, z poza krzaków wypadła ognista strzała i w szczątkach dachu ugrzęzła. Wprawdzie drzewo, oddawna wilgocią przejęte, a dotego rannym deszczem przemoczone, nie zajęło się od ognistego pocisku i pożaru lękać się nie należało, wszelako każda wypuszczona strzała, dopóki się paliła, przyświecała dzikim, niby pochodnia i przy jej świetle oblegający mogli się przekonać z łatwością o słabości sił obrońców chaty. To skłoniło ostatecznie kapitana do opuszczenia kryjówki. Ostrożnie tylnem wyjściem wyprowadził kobiety, ukrył je na stoku parowu, pod wystającą skałą i powrócił do chaty dla zabrania murzyna i pastora, zasłaniających odwrót kobiet.
Indyanie, widząc niepodobieństwo wzniecenia pożaru, zaprzestali wyrzucać strzały ogniste. Ale w tej chwili czarne chmury, zakrywające księżyc rozstąpiły się; lubo wicher pędził tumany obłoków nieustannie, przecież kiedy niekiedy blask księżyca, chociaż słabo, oświecał zwaliska, co sprzyjało niezmiernie zamiarom oblegających, którzy dotąd z powodu ciemności uderzali na traf i dlatego tak ciężkie ponieśli straty.
Roland spodziewał się teraz ponowienia ataku i dlatego zatrzymał się z obydwoma towarzyszami w chacie, gdyż w razie jej opuszczenia i zdobycia przez Indyan wszelka obrona byłaby niepodobna. Stromy brzeg rzeki, na którym wznosiły się ruiny, panował nad parowem i gdyby raz opanowali go nieprzyjaciele, gromadka białych zginęłaby bez ratunku.
W tem oczekiwaniu upłynęła z górą godzina. Roland nie umiał sobie wytłumaczyć bezczynności Indyan. Po tylu szturmach gwałtownych uciszyli się tak dalece, że ani jeden strzał, ani jeden okrzyk nie zamącił spokojności nocy. Nadzieja, że Natanowi ujść się powiodło, że dzicy go niedostrzegli, ożywiła nanowo serce kapitana.
— Jeżeli w istocie uniknął rąk wroga — myślał Roland to już niezawodnie musi być blizko obozowiska karawany i wkrótce przyprowadzi nam upragnioną odsiecz. Dzięki niebu księżyc znowu skrył się za chmurami i nanowo grzmieć zaczyna. O, gdybym jeszcze tylko choć godzinę mógł utrzymać to stanowisko!
Życzenia kapitana zdawały się spełniać, gdyż cisza wciąż panowała wśród Indyan, a grube chmury, zaciągnąwszy horyzont, zaciemniały cała okolicę. Przekonawszy się o zupełnej spokojności czat indyjskich, Roland opuścił swoje stanowisko i zszedł ostrożnie do rzeki dla odwilżenia wodą ust spiekłych. Po napiciu się wody stanał na małej wyniosłości i stamtąd ogarnął wzrokiem rzekę dla zbadania, czyby się przez nią nie można było ratować ucieczką. Od strony, gdzie Roland się znajdował, woda z szumem pędziła gwałtownie, lecz cokolwiek niżej rozlewała się szeroko i płynęła spokojnie. Tu możnaby ją bezpiecznie przebyć, gdyby nie wyspa wstrzymująca bieg wody. Składała się ona, o ile mu się zdawało, z niezliczonej liczby nastroszonych korzeni i pni wierzbowych, a ranna powódź napędziła mnóstwo konarów i pni, zielonemi gałęziami okrytych, co wszystko utworzyło wał, po obu stronach którego woda przelewała się z szalonym pędem, pieniąc się i wirując około wyspy.
Roland, przypatrzywszy się, o ile mógł śród ciemności, rzece, przekonał się, że przebycie jej nie było połączone z takiem niebezpieczeństwem, jakby się to z pozoru zdawać mogło. Dobry pływak mógł się dostać na wspomnianą kępę i stamtąd, w razie gdyby dalej płynąć nie było można, bronić się Indyanom. Nadzieja ożywiła jego serce i już począł rozmyślać, w jakiby sposób przeprowadzić swych towarzyszy i kobiety przez wodę, gdy wtem błyskawica, oświeciwszy rzekę, dozwoliła mu przekonać się, że kępa składała się po największej części z koron drzew, chwiejących się na wszystkie strony, których pnie i korzenie znajdowały się pod wodą. Pęd wody był tak silny, iż niepodobna prawie było powierzyć mu się bez narażenia na roztrzaskanie o sterczące z wody pniaki. Tak tedy nadzieja powzięta znowu ustąpiła miejsca zwątpieniu.
Zabłysło powtórnie. Przy olśniewającem świetle błyskawicy kapitan spostrzegł niewielkie czółenko, które, zbliżywszy się do brzegu, zatrzymało się u zarastających go krzaków. Z łodzi wyskoczyła ciemna postać, zapewne Indyanin wysłany przez hordę dla zbadania, czyby się nie udało na oblężonych uderzyć od strony rzeki. Teraz dopiero zrozumiał pozorną spokojność nieprzyjaciela. A więc, nie tracąc chwili czasu, wydobył szablę i rzuciwszy się na Indyanina, przywiązującego czółno do drzewa, zadał mu cios tak potężny, że nieprzyjaciel legł odrazu na ziemi.
— Giń, psie! — zawołał Roland, gotując się nogą strącić go w rzekę, ale wtem mniemany trup zerwał się na równe nogi i wyborną angielszczyzną zakrzyknął:
— Niech mnie grom roztrzaska! Czyś zwałował? Czego chcesz ode mnie?
Roland z niezmiernem zdziwieniem poznał po głosie niezapomnianego Ralfa Stackpole’a, złodzieja końskiego. Cios zadany mu przez Rolanda, nie dotknął wcale głowy i tylko strącił w wodę kapelusz awanturnika. Ralf, wydobywszy nóż chciał się rzucić na kapitana Forrestera, ale na szczęście błysnęło mocno i przy świetle błyskawicy poznał Rolanda.
— Cha! cha! cha! Niech mi lucyper obtarga uszy — zawołał Ralf, klaszcząc radośnie w ręce i podskakując w górę — a wszakże to kochany kapitanek! Nie myśl, dzielny rycerzu, że nie wiedziałem o twojej obecności w tem miejscu, ale tak niespodziewanie mnie zaatakowałeś, że cię zrazu wziąłem za czerwonego ludożercę. Słyszałem ja dobrze z tamtego brzegu, w jakie wzięły cię obroty te leśne małpy. Niech mię grom roztrzaska — pomyślałem sobie — musi tam być dyablo gorąco tym nieborakom. Ralfie, ruszaj na pomoc anielskiej damie, która twą szyjkę od obrzyliwego stryczka wyswobodziła. Otóż jestem, z duszą i ciałem, mężny kapitanie; pragnę walczyć konno i pieszo przeciwko wszystkim białym i czarnym, czerwonym i pstrym, dzikim i oswojonym Indyanom. Pokaż mi ich, a pożrę to plugastwo żywcem z kośćmi i flakami, nie zostawię jednej czupryny!
Roland nie zważał na wszystkie te wykrzyki szaleńca, zapytał go tylko, jakim sposobem dostał się na tę stronę rzeki.
— Jakim sposobem? — odparł Ralf. — A ma się rozumieć, że ani w bród, ani wpław, ani na skrzydłach, ale poprostu w łódce indyjskiej, którą tam widzisz uwiązaną. Znalazłem ją w zaroślach przy brzegu, w jednej chwili uciąłem sobie kawał kija siekierą i wio na wodę! Ale mój paniczu, ja tu nie przybyłem wcale gawędzić, lecz walczyć za anielską damę i pokazać, że potrafię dla niej zginąć, jak bury pies. Zaprowadź mię do niej, kapitanie, żebym na jej widok wpadł w wściekłość wilka i rzucił się na tych opryszków, jak tygrys na jagnięta.
Roland nic nie odpowiedział, ale zaprowadził Stackpole’a do kobiet, które, siedząc pod urwiskiem skalistem, płakały.
— Śmierć i piekło — zaryczał Ralf, ujrzawszy nieszczęśliwą Edytę — o, anielska damo! Jeżeli widok twój nie zamieni mnie w krwiożerczą panterę, to sam siebie żywcem połknę z nogami. O ty, coś mię uwolniła, wyswobodziła, ocaliła od najobrzydliwszej śmierci w świecie! Pociesz się, albowiem ja, Ralf Stackpole, aligator z nad Słonej Rzeki, przybywam ci na pomoc, przylatuję pożreć, połknąć, poszarpać wszystkich Osagów, Szawnów, Mingów i innych czerwonych piekielników!
— Nie baj próżno! — zawołał Roland, który, mimo wstrętu do złodzieja koni, uradował się przecież z jego zapału — lecz powiedz raczej, czy drogą, którą dostałeś się do nas, nie możnaby opuścić tego niebezpiecznego stanowiska?
— Poczekaj, przedziurawiaczu skór czerwonych — rzekł Ralf — trzeba, jak widzę, opowiedzieć ci wszystko, jak było, żebyś mógł się namyślić, co dalej robić. Naprzód trzeba ci wiedzieć, że wkrótce po naszem rozstaniu w lesie, ten poczciwy koń, który przez półtorej godziny utrzymywał się pod drzewem, zbuntował się i dawszy szczupaka, zwalił mię, jak długiego, na ziemię, a sam drapnął gdzie pieprz rośnie. Podniósłszy się, szedłem więcej niż godzinę lasem i dostałem się nareszcie na brzeg rzeki, a że była płytka w tem miejscu, przebrodziłem na tamtę stronę i zamierzywszy przenocować, rozpaliłem ogień pod skałą.
— Jakto, nieszczęsny! — zawołał Roland. — Więc to ty na tamtym brzegu paliłeś ogień, zwłócząc nan chróst i gałęzie?
— A któżby inny poważył się palić ogień, w czasie gdy te bydlęta indyjskie napełniają całą okolicę?
— Dowiedz się więc, żeś ty naszych nieszczęść przyczyną, gdyż ognisko twe wzięliśmy za obóz indyjski i obawialiśmy się przeprawić przez rzekę.
— Nie bardzo się pomyliłeś — odpowiedział Ralf zimno — gdyż zaledwie zacząłem się rozkoszować ogniem, nagle pojawiło się przede mną czterech Indyan. Skoczyłem za wystającą skałę, ale inny pies Indyanin, strzeliwszy do mnie z tyłu, wyparł mię z kryjówki. Już myślałem, że trzeba będzie wyprawić wszystkich na tamten świat, gdy nagle po drugiej stronie rzeki zagrzmiały strzały. Na odgłos ich dzicy, porzuciwszy mię, podbiegli ku wodzie, a ja, domyśliwszy się, że lecą bić się z wami, postanowiłem ścigać ich i mordować. Nie wiem jednak, czybym tego zdołał dokazać, gdyby nie owa łódka, na której szczęśliwie przepłynąłem spienioną rzekę. Cudzoziemcze! Mogłem ja sobie wylegiwać się rozkosznie przy ognisku, ale jestem niewolnikiem tej anielskiej damy i powinienem ocalić ją lub zginąć.
— Ach, nędzniku! — mówił Roland, oburzony do najwyższego stopnia — zgubiłeś nas. Czy cię Bóg na nasze stworzył nieszczęście? Gdybym cię był zostawił na stryczku, nie byłbyś mógł rozpalić ognia, który nas zgubił i wydał w ręce Indyan.
Ralf teraz dopiero pojął, jak wielkiego narobił nieszczęścia swoim wybawcom przez zapalenie ognia. Upadł więc na kolana przed Edytą i zawołał w rozpaczy:
— O, niech mię grom roztrzaska, żem się stał niewinną przyczyną twego nieszczęścia! Ale co popsułem, to potrafię naprawić — rzekł, zrywając się. — Gdzie są ci nędznicy, obdzieracze czupryn? Dawajcie mi ich! Zobaczą, co to znaczy aligator z nad Słonej Rzeki. Hurra!
To rzekłszy puścił się jak strzała ku zwaliskom chaty, zaczął ryczeć jak opętany, skakał, biegał na wszystkie strony i takie wrzaski wydawał, że Indyanie, rozdrażnieni wyzywaniem, zaczęli ze swej strony wyć przeraźliwie.
— Słyszycie, krzywonogie potwory? — wrzeszczał Ralf. — Słyszycie wy spłaszczone łby wężowe? Wy golone małpy! Wędzone czerwone skóry! Słyszycie, psy cuchnące! Obrzydliwe ropuchy, gady jadowite! Wy łotry, śmieliście przestraszyć swymi niedźwiedzimi rykami anielską damę? Tu, do mnie, podłe tchórze, pokażcie swoje czupryny, ażebym je moim nożem oberznął i czaszki wasze obdarł. Ja jestem aligator z nad Słonej Rzeki! Pożeracz dzikich! Pustoszyciel stad waszych! Tu, do mnie! Do mnie! Kukuryku! Kukuryku!
Rozjuszony do najwyższego stopnia, Ralf koguciem pianiem zakończył swe wyzwanie, co nadzwyczajnie oburzenie wywołało między Indyanami, uważającymi to za największą obelgę. Wściekły ryk zabrzmiał z obozowiska dzikich, którzy wolali:
— Śmierć bladej twarzy! To Ralf Stackpole, złodziej koni indyjskich! Śmierć! Śmierć aligatorowi z nad Słonej Rzeki!
I zapominając o zwykłej ostrożności w rozjuszemu na wroga, który im uprowadzał często najlepsze konie, Indyanie zerwali się z ziemi, opuścili kryjówki i zaczęli gęstym ogniem sypać w stronę, skąd ich głos dochodził, wyjąc przeraźliwie.
Ralf zamiast schronić się, wspiął się na ścianę obudowania i wrzeszczał ze swej strony:
— Nie trafiliście, ślepe krety! Nie umiecie celować, bydlęta! Ja wam pokażę, jak się strzela!
To rzekłszy celnym strzałem powalił jednego Indyanina; w tej chwili kilku dzikich, wymierzywszy strzelby, dało ognia i szlachetny pożeracz Indyan byłby niezawodnie skończył swój zawód rycerski, gdyby Roland, uprzedzając strzały, nie ściągnął go ze ściany. Kapitan, pozostawiwszy kobiety pod strażą pastora; przywołał Cezara i wszyscy trzej odpowiadali na strzały nieprzyjaciół, mogąc teraz utrzymać silniejszy ogień, gdyż Ralf miał duży róg prochu i zapas kul.
Roland z podziwieniem przypatrywał się temu osobliwszemu człowiekowi, który z nadzwyczajną szybkością nabijał strzelbę i palił do dzikich, wyzywając ich do walki, niemniej jednak czuł, że obecność Ralfa powiększa ich niebezpieczne położenie, gdyż Indyanie z podwójną wściekłością nacierali teraz, pragnąc zabić lub żywcem dostać znienawidzonego wroga. Wrzaski ich były coraz groźniejsze i lubo z ostrożnością, podsuwali się coraz bliżej i bliżej. Roland, spodziewając się ogólnego ataku, wyprowadził swych towarzyszy z ruin i zszedł z nimi w parów.
Indyanie, nie wiedząc o tem wcale, podwoili gwałtowność ognia, gotując się tym sposobem do przewidzianego przez Rolanda szturmu. Ten, zwróciwszy się do Stackpole’a, zapytał go, czyby nie mógł przeprawić kobiet w swojem czółnie na drugi brzeg rzeki.
— Niech mi grom łeb roztrzaska, trudno — odrzekł Ralf — ale dla anielskiej damy wszystkiego się podejmę i przeprawię je natychmiast.
— Czemużeś tego wprzód nie zrobił? — zapytał Roland.
— Dlatego, żem się chciał pierwej spróbować z tą hałastrą. Pozwólże mi jedną tylko jeszcze posłać im kulę, a potem w imię Boże do łodzi.
— Ani jednego ziarneczka prochu nie pozwolę ci spalić — odpowiedział kapitan. — Czy chcesz nas zgubić?
— Mniejsza o to, rozprawię się z nimi kiedyindziej. Nie wiem tylko, jak będzie z wami, bo dla ludzi wpław, a nawet dla koni to bardzo niebezpieczna historya.
— Nie troszcz się o nas ani o nasze konie — odpowiedział Roland — my tutaj pozostaniemy i będziemy się bronili, dopóki nie nadejdzie pomoc, co zapewne wkrótce nastąpi, jeżeli Natan uszedł śmierci.
Ralf, nie tracąc czasu, pobiegł szybko przygotować czółno do ucieczki. Roland zaś przemówi gorąco do Colbridge’a i Cezara, ażeby stawili Indyanom dzielny opór, od którego zależy ratunek niewiast. Obadwaj, lubo niezmiernie znużeni całonocną trwogą i walką, przyrzekli trzymać się jak najmężniej.






ROZDZIAŁ  X.
Niewola.

Roland, pokrzepiwszy odwagę towarzyszów, zeszedł sam na brzeg, aby być świadkiem wsiadania kobiet do łodzi. Szum rzeki i huk grzmotów coraz gwałtowiejszy napełnił trwogą serce kapitana. Obawa jego jeszcze się powiększyła po bliższem przypatrzeniu się łódce. Była ona tak mała, iż zaledwie mogła utrzymać ciężar trzech osób; wyrobiono ją z jednego kloca drzewa, miała końce cokolwiek zaostrzone i podobna raczej była do koryta na wieprze, aniżeli do statku. Roland mniemał, że będzie mógł zabrać się na nią, ale zrzekł się tej myśli, widząc, iż zaledwie wystarczy na pomieszczenie kobiet. Trzeba więc było przebyć rzekę wpław na koniach. W tej chwili nadbiegł Ralf z Colbridgem i Cezarem.
— Prędko! Prędko! — zawołał Ralf, wsadzając kobiety do czółna. — A wy — dodał, zwracając się do mężczyzn — siadajcie na konie i oddajcie mi strzelby, żeby nie zamokły; a spieszcie się, bo już te dzikie koty zdobywają chatę.
Kapitan obiecał wprawdzie Natanowi bronić chaty aż do nadejścia odsieczy, lecz przekonał się, że jest to niepodobieństwem. Indyanie zanadto rozjuszyli się wyzywaniami Ralfa, ażeby poprzestali na samych strzałach. Po wrzaskach ich można się było spodziewać, że uderzą z ręczną bronią na chatę. Jakoż jedna i druga strzała ognista błysła w powietrzu i wpadła do wnętrza chaty. Dzicy wydali radosny okrzyk napadu, lecz po chwili rozległ się wścieklejszy niż kiedykolwiek ryk; znać wtargnąwszy do chaty i nie zastawszy w niej obrońców wpadli w gniew niepohamowany.
— Naprzód! — zawołał Ralf, odbijając od brzegu — a wy cudzoziemcy trzymajcie się blizko łodzi, jeżeli wam życie miłe!
Roland, dosiadłszy Briareusa i prowadząc konia siostry na trendzli rzucił się w spienione bałwany. Cezar i pastor naśladowali jego przykład, ale co się z nimi stało, Roland nie widział, gdyż koń jego został uniesiony prądem na sam środek rzeki. Huk gromów, błyskawice, szum spienionych bałwanów i wycia Indyan dochodzące z brzegu, wszytko to zamąciło zmysły kapitana i o mało nie odebrało mu przytomności.
Za powtórnem błyśnięciem Roland ujrzał, iż prąd rzeki uniósł go w dół pomiędzy dwa wysokie brzegi skaliste, stanowiące jakoby mur prostopadły. Niezbłębiona rycząca toń, szalony pęd, z jakim koń niesiony był w ciemności, najdzielniejsze serca mogły śmiertelnej nabawić trwogi.
Roland wydał okrzyk przestrachu, gdy ujrzał jak wir spieniony pochwycił wątłą łódkę, na której znajdowała się jego najukochańsza siostra, wkrótce potem czółno zniknęło wśród fal wrzącej otchłani.
Kapitan puścił trendzle konia siostry, bo musiał uwagę całą zwrócić na Briareusa, którego prąd unosił z szybkością strzały.
Już mniemał, że obydwaj zginą, kiedy uczuł, iż koń płynie po spokojniejszej wodzie. Przy blasku błyskawicy dostrzegł także o kilka sążni czółno, pląsające bezpiecznie na gładkiej wód toni. Ralf wykrzykiwał wesoło, wywijając wiosłem wzniesionem do góry.
Jeszcze nie przebrzmiał radosny głos Stackpole’a, kiedy rozległ się tuż obok straszliwy głos rozpaczy. Roland zwrócił się w tę stronę i spostrzegł dwa lub trzy ciemne przedmioty, podobne kształtem do koni, płynące opodal, a nieco blizej tuż prawie obok Briareusa, człowieka, unoszonego przez wodę. Szybko pochwycił go ręką, podniósł w górę i przekonał się, że to jest wierny murzyn Cezar.
— Trzymaj się siodła! — zawołał Roland, a gdy struchlały negr machinalnie wykonał ten rozkaz, kapitan obejrzał się w stronę, gdzie przedtem unosiło się czółno; w tej chwili koń stanął na gruncie, a jeździec z niewypowiedzianą radością przekonał się, iż Briareus wylądował na mieliźnie, do której prąd wody przypędził także łódkę.
— Jeżeli to nie nazywa się piorunem przebyć otchłań — zawołał Ralf — to niech mi Osag oberznie czuprynę. Ha, ty przeklęta rzeko! — dodał, zwracając się z komiczną groźbą do ryczących fal. — Gdybyś była pochłonęła anielską damę, to jabym cię połknął razem z twoimi skalistymi brzegami. Niechże ci teraz Indyanie obedrą czuprynę, bo naszych tak prędko nie dostaną.
Z łatwością przebyli płytkie ramię rzeki oddzielające ich od lądu. Roland pochwycił w objęcia ocaloną siostrę, a potem obejrzał się po przestrzeni wód nadaremnie upatrując pastora. Kilkakrotnie wołał po nazwisku, ale żadnej nie otrzymywał odpowiedzi. Murzyn także nie wiedział, co się stało z Colbridgem, przypominał sobie tylko, że widział jakoby przez mgłę, że go woda unosiła ku kępie. Wszyscy ze smutkiem przypuszczali, że biedny pastor znalazł śmierć w nurtach rzeki.
Z pomiędzy pięciu koni trzy tylko wylądowało na brzeg, dwa pozostałe, a między nimi koń biednego Colbridge’a, zostały roztrzaskane o pnie kępy lub też uniósł je prąd rzeki.
Straty te zasmuciły Forrestera, nie miał jednak czasu długo o nich myśleć, gdyż należało jak najprędzej uchodzić z tych stron i jeszcze przed świtem dostać się w bezpieczne miejsce. Ralf podjął się doprowadzić uciekających do bezpiecznego brodu, skąd po przebyciu jego niedaleko już było do obozu karawany. Wniosek ten przyjęto jednomyślnie; kapitan wsadził siostrę na jednego, a Telię na drugiego konia, trzeciego oddał zmordowanemu murzynowi. Sam z Ralfem tuszyli piechotą; waleczny aligator postępował przed końmi, kapitan stanowił straż tylną.
Brzask dzienny rozpoczynał rozpraszać cienie nocy, gdy wyruszyli w pochód; zachmurzone niebo przyciemniało świt, tak iż niepostrzeżenie mogli przebyć równinkę, przedzielającą ich od lasu; trzeba było skorzystać z tych kilku chwil ciemności, ażeby ujść przed okiem chytrych Indyan. Pomimo więc zmęczenia wszyscy wytężali siły i szczęśliwie dostali się do lasu. Te same przeszkody co rano opóźniały ich pochód, to jest parowy i bagniska; zawsze jednak posuwali się dosyć szybko i zapuścili się głęboko w puszczę, kiedy dzień zajaśniał.
Ralf tłómaczył się, że naumyślnie wiedzie ich po takich bezdrożach, ażeby utrudnić Indyanom pogoń, okazało się jednak, że daleko lepiej zrobiłby, gdyby wprost najkrótszą i najlepszą drogą przeprowadził uciekających do obozu białych, zamiast tracić kosztowny czas na błąkaniu się niepotrzebnem.
Gromadka zbiegów dostała się na wązką ścieżkę, po której obu stronach rosły gęste krzewy; wiodła ona do głębokiego wąwozu, a z głębi jego dochodził szum rzeki, którą należało przebyć.
— Tędy piękne damy — mówił Ralf z nizkim pokłonem — woda tu jest tak płytka, iż zaledwie obmyje kurzawę i błoto z waszych czcigodnych podeszew. Wygraliśmy! I wyprowadzili gawiedź indyjską na dudków. Kukuryku! Kukuryku! dodał tryumfalnym głosem, podskakując i bijąc rękami po bokach, jak kogut skrzydłami.
Wśród tego piania, rozlegającego się wrzaskliwie śród puszczy, Ralf zbliżał się ku brzegowi rzeki, gdy wtem tryumfalny wrzask jego zamienił się w okrzyk trwogi. Kula wystrzelona z odległości co najwięcej dziesięciu kroków, zagwizdała mu nad głową i zerwała z niej pęk włosów; równocześnie prawie rozległ się w powietrzu huk innych strzałów, i około piętnastu dzikich wyskoczyło z poza krzaków, kędy ukrywali się w zasadzce. Trzech z nich pochwyciło cugle konia Edyty, sześciu rzuciło się na Forrestera, a zanim zdołał myśleć o obronie już leżał na ziemi skrępowany. Ralf jeszcze gorzej wyszedł: czterech Indyan z podniesionymi nożami rzuciło się na niego krzycząc radośnie:
— Złodziej koński! Kapitan Stackpole! Wielka gęba! Kogut piejący! Nie ucieknie już, będzie upieczony przy słupie męczarni przed domem wielkiej rady!
— Śmierć i piekło! — zawołał Ralf — nie cieszcie się zawcześnie, nędzne imitacye człowieka, jeszcze mnie nie macie! — To rzekłszy, palnął ze strzelby do napastników i powalił jednego z nich, a potem nagłym skokiem rzucił się w największą gęstwinę i z szybkością jelenia zaczął umykać. Trzech Indyan puściło się za nim w pogoń. Ich krzyki coraz bardziej niknęły w oddaleniu.
Roland leżał jak ogłuszony, tuż przy nim wił się z boleści biedny Cezar ciężko raniony kulą w piersi, nieco dalej siostra wybladła wyciągała ręce do brata, wzywając pomocy. Kapitan olbrzymiem wysileniem naprężył ręce dla rozerwania krępujących go rzemieni, ale nadaremno. Na widok tego wysilenia dzicy zaczęli się śmiać szyderczo, nie zaniedbali jednak wzmocnić więzów i skrępowali tak silnie ręce Forrestera na plecach bawolimi rzemieniami, że zaledwie zdołał wstrzymać okrzyk boleści. Los własny atoli mało obchodził Rolanda, siostra przedewszystkiem go zajmowała, z niepokojem śledził każdy ruch dzikich zgromadzonych około niej; zdawało mu się, ze mordercza siekiera roztrzaska jej piękną główkę. Chciał wzywać litości zajadłych Indyan,ale zgroza i rozpacz tłumiły głos w jego piersi. Nakoniec osłabiony całonocną walką, znękany cierpieniem, omdlał i wpadł w zupełną nieprzytomność, nie wiedząc co się około mego dzieje.






ROZDZIAŁ  XI.
Bitwa.

Kiedy Roland odzyskał przytomność, scena zmieniła się zupełnie około niego. Miejsce tryumfalnych okrzyków Indyan zajęła uroczysta cisza puszczy, przerywana tylko szumem liści drzew niebotycznych i mruczeniem pluszczącej wody w skalistem łożysku.
Dzicy zupełnie znikli; przy skrępowanym jeńcu nie widać było żyjącej istoty, prócz ptaszyny, przeskakującej z gałązki na gałązkę nad jego głową. Twarde więzy krępowały tak silnie jego ramiona, że nie mógł się ruszyć z miejsca. Wtedy opanowała jego umysł ta straszna myśl, że dzicy porzucili go w pustyni, ażeby z głodu i pragnienia umarł.
Obawa ta jednak niedługo trwała, kiedy bowiem zrobił nowe wysilenie, ażeby uwolnić się z więzów, uczuł szorstką rękę na swojem gardle, a gruby głos szeptał mu do ucha:
— Długi Nożu[8], leż spokojnie i patrz jak Piankishaw, Szary Niedźwiedź, morduje twoich braci. Piankishaw wielki wojownik!
Roland zwróciwszy z trudnością głowę, ujrzał w gąszczu za sobą dzikie rysy starego Indyanina, który wpatrywał się w niego wzrokiem żbika, to znowu podnosił się i patrzał ze szczytu wzgórka w dolinę, gdzie widać ważna toczyła się sprawa. Młody kapitan nie odzyskał jeszcze zupełnie przytomności; zwolna zaczynał sobie przypominać, co zaszło przed chwilą; pragnął dowiedzieć się, co stało się z Edytą i Telią. Zaledwie jednak otworzył usta, aby zapytać o nie, gdy uczuł na gardle ostrze noża indyjskiego, a dziki z niecierpliwością zawołał:
— Jeżeli Długi Nóż jedno przemówi słowo, zginie! Bracia Piankishawa walczą z blademi twarzami. Piankishaw wielki wojownik.
Roland zamilkł i zagłębił się w ponurych myślach; niedługo potem usłyszał tętent. Zrazu mniemał, że pędzi stado bawołów, ale po odgłosie regularnym kopyt poznał, że to oddział jazdy, szybko wdzierającej się na skaliste wzgórze, na którem leżał skrępowany.
Serce Rolanda uderzyło gwałtownie; któżto bowiem mógł być, jeżeli nie oddział mężnych kolonistów kentuckich, sprowadzonych zapewne przez Natana? Teraz zrozumiał nieobecność Indyan, którzy na widok zbliżającej się odsieczy pospieszyli zająć stanowiska poza drzewami dla łatwiejszej obrony przeciwko napadowi osadników.
— Na nic wam się to nie przyda, poczwary — mruczał przez zęby Roland — nie zdołacie się oprzeć dzielnym wojownikom, to nie z kobietami wojna. O, gdybym mógł wiedzieć, co się tam dzieje — mruczał, wznosząc głowę do góry dla ujrzenia zbliżających się przyjaciół. Indyanin dostrzegł ten ruch, ale zamiast strofować Rolanda podniósł go, zawlókł na szczyt wzgórka i położywszy za krzakiem z twarzą obróconą w dolinę zawołał:
— Niech patrzy Długi Nóż, jak bracia Szarego Niedźwiedzia zedrą skalpy z głów bladych twarzy. Piankishaw wielki wojownik!
Roland z ciekawością i sercem bijącem wpatrywał się w okolicę, która za chwilę miała się stać miejscem krwawych zapasów. Naprzeciwko wzgórza, na którem Roland leżał, rozciągała się dolinka zakończona lasem, z którego właśnie dolatywał tętent koni. Dolinkę tę przerzynały głębokie rozpadliny i zagłębienia, jeżeli niezbyt trudne do przebycia dla kawalerzystów, to przynajmniej zmuszające do poważnej i ostrożnej jazdy. Na pochyłości wzgórza panującego nad rzeczoną dolinką, kilkunastu Indyan leżało ukrytych za pniami drzew lub odłamkami skał, czatując z wymierzonemi strzelbami na nieprzyjaciół i oczekując przyjaznej chwili, gdy ci zmuszeni do powolnej jazdy przez dolinkę wystawią się na ich strzały. Roland był jednak pewien zwycięstwa, sądził bowiem, że Natan sprowadzi z pięćdziesięciu jeźdźców, gdy liczba dzikich jak widzimy, zaledwie trzecią część wynosiła.
Jakiegoż jednak doznał rozczarowania, gdy ujrzał oddział, wyjeżdżający z lasu. Składało go dziesięciu do dwunastu samych młodziuchnych kolonistów; pędzili szybko naprzód, nie przewidując bynajmniej zasadzki. Uzbrojeni wszyscy zwyczajem amerykańskim w noże i długie strzelby, trzymali je w pogotowiu do dania ognia. Roland, widząc groźne niebezpieczeństwo swych przyjaciół, za nic ważąc groźbę dzikiego, krzyknął ze wszystkich sił:
— Stójcie! Strzeżcie się! Zasadzka!
Nie mógł dłużej mówić, gdyż Piankishaw przypadł do niego z wściekłością, pochwycił za gardło i chciał mu nóż w piersi zatopić, lecz potem wstrzymał się i zgrzytając zębami rzekł:
— Długi Nóż nie zginie tak prędką śmiercią, będzie przy palu męczarni pieczony zwolna, a czerwone twarze kawałkami krając jego ciało pomszczą swych braci.
Dziki powiedziawszy to, odszedł od jeńca i stanąwszy na wzgórku śledził pilnie ruchy kolonistów. Roland z niezmierną radością przekonał się, że przestroga jego nie była daremną. Jeźdźcy zatrzymali się, zeskoczyli z koni i oddali je jednemu ze swoich, który natychmiast odprowadził je w głąb lasu. Oddziałem młodych wojowników dowodził Tom Bruce, syn pułkownika. Wystąpił on przed szereg swych towarzyszy i wskazując końcem strzelby kryjówki nieprzyjaciela zawołał:
— Odważnie, bracia! Tam są czerwone skóry i nieszczęśliwi ich jeńcy! Celujcie dobrze i nie wystawiajcie się bez potrzeby na strzały tych wisielców. Trzeba ich wyprowadzić z kryjówek. Niech żyje Kentuky!
Młodzież odpowiedziała ochoczym okrzykiem, Indyanie strzałami na tę przemowę; kule ich jednak nikogo nie zraniły, a koloniści rozsypali sięw łańcuch harcowników[9], szukając zasłony poza każdym przedmiotem, mogącym ich ukryć przed okiem nieprzyjaciela.
— Tam kryją się rozbójnicy! — zawołał Bruce, wskazując miejsce, skąd strzały wypadły. — Pokażmy im, że strzelamy celniej i skuteczniej.
— Blade twarze wrzeszczą jak sowy! — zawołał Piankishaw — ale czerwoni wojownicy zamkną ich gęby, Szary Niedźwiedź pożre samochwalców.
To powiedziawszy pochwycił strzelbę o krzak opartą i pobiegł połączyć się ze swoimi towarzyszami, pozostawiając skrępowanego Rolanda bez straży.
Potyczka rozpoczynająca się przed oczyma Rolanda, była dla niego zupełnie nowym i nieznanym widokiem. We wszystkich bitwach, w których dotąd brał udział walczono w polu otwartem, a obie strony zarówno wystawiały się na pociski przeciwników. Tu walka toczyła się w zupełnie odmiennych warunkach. Zarówno biali, jak i Indyanie, tak starannie ukryli się poza pniami drzew, za kamieniami, za każdą wyniosłością gruntu, że tylko po głosie strzału i dymie prochowym można było poznać, gdzie się kryje walczący. Każdy bił się tu sam za siebie, nie troszcząc się bynajmniej o sąsiada.
Roland, widząc to, był prawie pewien, że spotkanie skończy się na niczem, gdyż zdawało mu się prawie niepodobieństwem, ażeby można ugodzić przeciwnika, ukrytego starannie; wkrótce jednak przekonał się o swoim błędzie. Walczący pełzali jak węże ku sobie, kryjąc się jak najstaranniej przed okiem nieprzyjaciela; coraz bardziej zbliżali się ku sobie, a strzały z początku rzadkie, stawały się coraz rzęsistsze. Szereg harcowników kentuckich rozpostarł się szeroko dla zapobieżenia, ażeby Indyanie nie wzięli ich z boku.
W ten sposób toczyła się walka przeszło przez kwadrans. Roland miotany niecierpliwością, przeklinając więzy, nie dozwalające mu wziąć udziału w potyczce, od której zawisł los jego ukochanej siostry, doznawał najgwałtowniejszych wzruszeń. Naraz trzej młodzi Indyanie, rozgrzani nienawiwiścią ku białym i upojeni dymem prochu, nie mogąc poskromić swej niecierpliwości, wypadli z okrzykiem ze swych kryjówek i popędzili wprost na nieprzyjaciela. Roland zadrżał, przewidując, że cała gromada dzikich, nierównie liczniejsza, rzuci się za ich przykładem i z łatwością pokona słabszych a niedoświadczonych młodzieńców. Lecz mylił się w swym sądzie. Zaledwie bowiem brunatne postacie Indyan podniosły się z trawy, zagrzmiały natychmiast trzy strzały ze strony przeciwnej, dwóch dzikich ugodzonych śmiertelnie, padło na ziemię; trzeci biegł jeszcze kilka kroków wywijając siekierą, poczem zachwiał się i runął, wydając ostatnie tchnienie.
— Niech żyje Kentuky! — zawołał Bruce na widok powalonych wrogów. — Odważnie! Śmiało! Śmierć czerwonym skórom!
Wycia wściekłości i rozpaczy Indyan zgłuszyły okrzyk wodza białych. Gniew ich do tego stopnia zaślepił, że zapominając o wszelkiej przezorności wybiegli z zasadzek i rzucili się z przeraźliwym krzykiem na nieprzyjaciela. Lecz niewczesny ten postępek srodze ukarany został. Każdy Kentukanin wziął z zimną krwią na cel jednego z Indyan, a po gromadnym strzale dzicy poniósłszy niemałą klęskę, rzucili się napowrót na ziemię i powrócili do dawnego sposobu walczenia.
Żywy ogień utrzymywano ciągle ze stron obu: biali jednak podsuwali się coraz bliżej, pełznąc śród trawy i nie wystawiając się na kule indyjskie. Serce Rolanda biło gwałtownie; kilkakrotnie bez względu na to, że życie jego wisiało na włosku, głośnymi krzykami zachęcał współziomków.
— Baczność! — zawołał Tom — jeszcze jeden wystrzał, a potem na noże, siekiery i kolby.
W samej rzeczy zdawało się, że Indyanie, poniósłszy ciężkie straty, nie zdołają opierać się dłużej, tembardziej, iż cofnęli się na dawne swoje stanowiska. Okrzyk Brucego obudził zaufanie i podniósł odwagę walczących i Roland był pewien, że zwycięstwo przechyli się na stronę białych.
— Baczność, chłopcy — zawołał Tom ponownie — nabić broń i w imię Boże naprzód!
W stanowczej tej chwili zaszedł wypadek, zmieniający zupełnie postać rzeczy, który walecznej młodzi wydarł owoc zwycięstwa. Zaledwie Tom wymówił powyższe słowa, gdy rozległ się z pomiędzy krzaków okrzyk, daleko donioślejszy niż jego, tuż obok walczących.
— Niech mię grom roztrzaskał Śmierć czerwonym skórom! Bij! Morduj! Siecz! Rąb! Duś! Płataj! Gryź! Zarzynaj! Kukuryku! Kukuryku! Kukuryku!
Na głos ten, tak niespodziewanie wydany, Tom Bruce obejrzał się i spostrzegł Ralfa Stackpole’a wyskakującego z gęstwiny. Trudno opisać przerażenie, jakie zarysowało się na twarzy młodego wodza; miejsce dotychczasowej odwagi zajęła trwoga. Tom mniemał, że widmo powieszonego Ralfa powstało z grobu i że nie żywego człowieka, ale upiora widzi przed sobą.
Na usprawiedliwienie młodzieńca przypomnieć należy, iż w owych czasach zabobony i przesądy były rozpowszechnione pomiędzy światłymi nawet ludźmi i każdy wierzył w strachy, jak w Ewangelię.
— Ralf! Ralf! — krzyknął dziwnie zmienionym głosem i zapomniawszy o Indyanach, zaczął uciekać właśnie w tę stronę, gdzie resztka dzikich się znajdowała. Byłby niezawodnie dostał się w ich ręce, gdyby Piankishaw chciwy zemsty nie posłał mu kuli ze swej strzelby.
Kula ta powaliła młodzieńca.
Zjawienie się Ralfa niemniej przerażający wpływ wywarło na resztę młodzieży. Ogarnął ich takiż sam przestrach jak Toma; nie myśląc o prowadzeniu dalszej bitwy poczęli uciekać ku swoim koniom, a dosiadłszy ich, popędzili cwałem w głąb lasu. Napróżno krzyczał Ralf, poznawszy zapóźno, że jego niespodziewane zjawienie się nadało całej bitwie jak najgorszy obrót. Nie słyszeli jego zapewnień, że nie jest widmem, ale żyjącym człowiekiem i umykali tak szybko, że wkrótce tętent koni ścielił w oddaleniu.
— Bodajem przemienił się w małpę, zanim mię tu licho przyniosło! — ryknął Ralf, zadając sobie pięścią potężny raz w głowę. — Ale któż mógł przewidzieć, że te osły wezmą aligatora z nad Słonej Rzeki za upiora. Co to? Ty żyjesz kochany Tomciu? — dodał, usłyszawszy jęk ranionego. — A wstawajże i umykaj, bo czerwone skóry lada chwila na nas wpadną.
— Ze mną już się wszystko skończyło, ty się ratuj — odrzekł Tom słabym głosem. — Cieszę się tylko, żeś uszedł stryczka. Bywaj zdrów Ralfie i popraw się.
— Bodajem pogrzebiony został w żołądku Indyanina, jeżeli cię opuszczę — zawołał Stackpole i poskoczył za Briareusem, który snać urwawszy się z gałęzi biega po polu. Ralf wyćwiczony w rzemiośle łapania koni, schwytał go w mgnieniu oka, wsadził Toma na siodło, przymocował go rzemieniem, a potem skropiwszy tęgo konia popędził drogą, którą osadnicy, umknęli. Poczem widząc, że Indyanie biegną ku niemu, dał susa w krzaki, a znając las przewybornie uszedł pogoni.
Roland widział to wszystko i niewypowiedzianego doznał zmartwienia, widząc się ze szczytu nadziei strąconym nagle w przepaść rozpaczy.






ROZDZIAŁ  XII.
Rozłączenie.

Indyanie wkrótce powrócili z bezskutecznej pogoni. Zdobycz ich całą stanowiły dwa konie, na które wsiadło tylu dzikich, ilu grzbiet pomieścić zdołał. Radość ich i pocieszne miny przystałyby raczej nierozsądnym żakom powracającym ze szkoły aniżeli walecznym, którzy odparli zwycięsko nieprzyjaciela.
Radosne jednak wrzaski zamieniły się wkrótce w żałosne wycie, gdy przypomnieli sobie poległych towarzyszów. Na polu bitwy znalazł się jeden trup osadnika. Z wściekłością rzucili się na niego, zadając martwemu ciału ciosy nożami i siekierami i szpecąc je tak, że wkrótce potem w masie zbitej i skrwawionej trudno było rozpoznać kształty ludzkie.
Piankishaw najbardziej pastwił się nad szczątkami osadnika. Rozżarty zemstą, gdy mu za mało było trupa poskoczył do Rolanda i chciał siekierą roztrzaskać mu głowę. Na szczęście reszta Indyan przeszkodziła mu zamordować jeńca.
— Dobrze! — zawołał, zgrzytając zębami — nie zabiję Długiego Noża będzie on bawił naród Piankishawa.
Po tych słowach, których znaczenia Roland nie pojął, wódz indyjski udał się na pole bitwy, gdzie sześciu poległych wojowników grzebano u stóp góry. Po ukończeniu tego obrzędu Piankishaw rozżarty na nowo widokiem zwłok chciał powtórnie zamordować Rolanda, lecz jak za pierwszym razem powstrzymali go inni.
— Niech więc żyje Długi Nóż — wrzeszczał wódz — będzie z niego piękne widowisko dla narodu Piankishawa.
Poczem wywijając siekierą zaczął tańczyć naokoło skrępowanego, robić rozmaite miny i gesta; nakoniec usłyszawszy wrzawę zdala dochodzącą, wybiegł na wzgórek dla zbadania przyczyny; reszta Indyan udała się za nim.
Kapitan, lubo znękany przegraną swych współziomków i bólem, jaki mu sprawiały rzemienie krępujące go, więcej jednakże cierpiał myśląc o siostrze. Nie wiedział, czy żyje i co się z nią stało, i z utęsknieniem oczekiwał na pojawienie się nowo przybywających, mając nadzieję, że może z ich rozmowy dowie się o losie Edyty.
Tymczasem wrzawa coraz się zwiększała, a wkrótce potem przybycie dwudziestu z górą Osagów wyjaśniło jej powód. Był to jeden z oddziałów indyjskich, powracających z wyprawy na osady europejskie; dwie hordy spotkawszy się, wydały okrzyk radosny. Poza Indyanami krył się jakiś biały, mający na głowie czerwony turban.
Nowo przybywający jechali konno. Oprócz swoich wierzchowców mieli z sobą kilka koni jucznych, obładowanych jak można było wnosić najrozmaitszymi przedmiotami zrabowanymi w spustoszonych osadach. Suknie, sprzęty, broń, naczynia kuchenne, fajki i kilka baryłek wódki stanowiły tę zdobycz; prócz tego pędzono kilkanaście sztuk bydła i kilka luźnych koni.
Obydwa oddziały zgromadziły się na pochyłości pagórka, na którym Roland leżał. Utworzono obszerne koło, w środku zasiedli na dwóch kamieniach trzej wodzowie oddziałów: Piankishaw, olbrzymi Indyanin ze srogiem wejrzeniem i trzeci, którego ciało acz pomalowane czarną i czerwoną barwą, w miejscach nią nie zamazanych miało kolor jaśniejszy, zdradzający pochodzenie europejskie.
Wodzowie ci palili tytuń z jednej fajki, podając ją sobie kolejno[10]. Naradzali się widać nad podziałem zdobyczy, gdyż zniesiono wszystkie rzeczy zrabowane i ułożono opodal wodzów. Indyanin o srogiej twarzy zapewne musiał być jednym ze znakomitszych wodzów, gdyż dwaj pozostali mówili mało, a tamten tylko wydawał rozkazy wojownikom rozdzielającym zdobycz.
Po ukończeniu podziału olbrzymi Indyanin wstąpił na kamień i zabrał głos. Mówił długo i z ogniem w języku dzikich, mieszając jednak dużo słów angielskich, co pozwoliło Rolandowi zrozumieć choć w części treść mowy dzikiego. Indyanin chlubił się, iż zamordował wielu białych, których skalpy (obdarte czupryny) wędzą się w dymie ogniska jego chaty; przechwalał się, że jest wielkim wodzem, że nigdy litość nie miała przystępu do jego serca i nigdy białemu nie darował życia; nakoniec, że pierś jego jest niewzruszona i dlatego też słusznie ziomkowie nadali mu przydomek i nazwę Kamiennego Serca. On zaś nazywa siebie Czarnym Sępem.
Następnie zwróciwszy się do Rolanda, miotał nań obelgi za to, że biali w ostatniej potyczce zabili Osagom kilku dzielnych wojowników; wreszcie zaczął straszliwie przeklinać Dżibbenenosaha, Ducha Paszczy, zaprzysięgając, że go zamorduje i zedrze skalp z jego czaszki, chociażby go broniły wszystkie potęgi czarnoksięskie.
Po ukończonej przemowie Kamiennego Serca Indyanie naradzali się, czy mają natychmiast zamordować jeńców, czy też zaprowadzić ich do swoich osad i tam męczyć u słupa męczarni[11]. Pod wrażeniem świeżo stoczonej walki i pogrzebania poległych Indyanie gotowi byli pomordować jeńców, ale Piankishaw, w którym widok baryłek wódki wzbudził łagodniejsze usposobienie, wskoczył na kamień i rozpoczął długą mowę, popieraną dosadnymi gestami. Mówił z takim zapałem, że słowa jego wzruszyły nawet Kamienne Serce. Na znak starego wodza przyprowadzono jednego ze zdobytych koni i oddano go Piankishawowi. Dwóch Indyan z jego oddziału miało mu towarzyszyć, reszta udać się za Kamiennem Sercem. Oprócz znacznego udziału w zdobyczy, Piankishaw otrzymał jedną baryłkę wódki, którą natychmiast przymocował do łęku swojego siodła. Poczem odetkał szpunt i przez chwilę rozkoszował się wyziewami tego upajającego płynu, który Indyanie w swym obrazowym języku nazywają wodą ognistą.
Nakoniec cała horda, wydawszy okrzyk pożegnalny, rozdzieliła się. Piankishaw przymocował koniec długiego rzemienia do więzów Rolanda, drugi zaś do swego siodła. Nieszczęśliwy jeniec z boleścią spoglądał w krzaki, w których mniemał, znajdowały się dwie niewolnice: Edyta i Telie. Nie miał on i tej pociechy, ażeby mógł choć jednem słówkiem pocieszyć ukochaną siostrę.
Już dano znak do pochodu, kiedy z pomiędzy krzaków, o których wspominaliśmy dopiero, wypadła Telie. Lotem strzały rzuciła się ku Rolandowi i zaczęła rozplątywać węzły rzemieni, którymi był skrępowany. Piankishaw odtrącił dziewczynę; Telie potoczyła obłąkanym wzrokiem po Indyanach, a ujrzawszy trzeciego wodza, pobiegła ku niemu i błagalnym głosem zawołała:
— Ojcze! Mój ojcze! Nie pozwalaj go uprowadzać, wszakże mi to przyrzekłeś.
— Milcz! Głupia dziewko! — krzyknął Daniel Doe.
Czytelnicy zapewne przypominają sobie to, cośmy powiedzieli w drugim rozdziale niniejszego opowiadania o Danielu Doe, wiedzą zatem, iż człowiek ten był ojcem Telii, że pojmany przez Osagów, przybrał ich strój i zwyczaje dzikich. Obecnie widzimy, iż do tego stopnia zerwał wszystkie węzły, łączące go z plemieniem białem, że nawet brał udział w wyprawach przeciwko nim.
— Ojcze mój! — powtórzyła Telie, chwytając go za ręce.
— Precz stąd! Ani słowa więcej! — rzekł oburkliwie Daniel, odtrącając córkę.
— Nie! Nie! Milczeć nie będę. Wszak nie jesteś Indyaninem! Wszak w żyłach twoich płynie krew białych; przyrzekłeś mi, że ocalisz kapitana.
— Gwarliwa sroko, zaprzestań skrzeczeć! Precz stąd, powtarzam, nie drażnij mnie!
Telie rzuciła się powtórnie ku Rolandowi i tak silnie uczepiła się jego więzów, że zaledwie dwóch Indyan towarzyszących Piankishawowi zdołało ją oderwać. Daniel rozjuszony uporem córki dobył nóż i byłby nim przeszył jej pierś, gdyby nie Kamienne Serce, który go na bok odtrącił. Przerażona dziewczyna z głośnym płaczem powróciła na swoje miejsce. Oddział Czarnego Sępa znikł w gęstwinie.
Sprowadzono Rolanda z pagórka. Piankishaw wskoczył na siodło i wlokąc za sobą jeńca zjechał w parów. Droga była wązka i spadzista, najeżona urwiskami skał. Roland, ciągniony szybko nie mógł nadążyć za Piankishawem i kilkakrotnie byłby upadł i roztrzaskał sobie głowę o kamienie, gdyby go dwaj dzicy nie podtrzymywali.
Nakoniec gromadka doszła do brzegu rzeki, przeprawiła się przez nią, zatrzymała się chwilkę ażeby pożegnać się raz jeszcze z głównym oddziałem, który wyszedłszy z gęstwiny ukazał się na wzgórzu przeciwległem. Roland spojrzał także na oddział Kamiennego Serca i nagle ciężki ból przeszył jego serce. Wódz trzymał na siodle przed sobą Edytę, która ręce wyciągała w tę stronę, gdzie się jej brat znajdował.
Wkrótce potem drzewa zakryły oddział, uprowadzający Edytę.
Piankishaw przez chwilę jeszcze stał na brzegu, poczem wydawszy ostatni okrzyk pożegnalny, zapuścił się w głąb puszczy, wlokąc za sobą nieszczęśliwego Forrestera.






ROZDZIAŁ  XIII.
Woda ognista.

Ból, jakiego jeniec doznawał od krępujących go rzemieni był tak gwałtowny, że kilkakrotnie zemdlał. To opóźniało pochód Indyan i wkońcu skłoniło ich, że mu więzy zdjęli. Nie z litości, ale z obawy ażeby nie umarł w drodze, zaczęli mu okazywać nieco więcej współczucia. Kilka razy nacierali obrzmiałe jego ręce wodą, obłożyli lekką ranę na głowie pomiażdżonemi ziołami i obwiązali mu czoło chustką. Nakoniec jeden z Indyan idących obok niego pieszo podał mu kubek wódki, ale Roland nie chciał go przyjąć. Piankishawa wielce to ucieszyło; pochwycił kubek nieprzyjęty przez Rolanda i z rozkoszą go wychylił, mówiąc:
— Dobrze! Piankishaw kocha bladą twarz, bo mu nie robi szkody w wodzie ognistej.
Od tej pory Piankishaw zaczął obchodzić się z jeńcem bardzo przyjaźnie; zarzucił mu wprawdzie pętlicę na szyję z obawy ażeby nie uciekł, ale wciąż z nim gawędził, chociaż kapitan mało go rozumiał, bo mówił bardzo zepsutą angielszczyzną. Wkońcu Indyanin tak się rozczulił, że zaczął klepać Rolanda po ramieniu i przyrzekł mu uroczyście, iż za powrotem do swojej siedziby przyjmie go wobec całego pokolenia za syna.
Uczucia te jednak były bardzo nietrwałe, a zależały głównie od czarującej baryłki z wódką, do której stary człowiek częściej zaglądał, aniżeli sobie życzyli jego towarzysze. Ile razy pociągnął haust, był w najcudniejszym humorze, ale po upływie jakiegoś czasu wpadał we wściekłość, podnosił siekierę i byłby zabił ukochanego syna, gdyby mu nie przeszkodzili dwaj dzicy.
Robili mu oni ciągle wyrzuty że pije wodę ognistą, że upijanie się nie jest godne wielkiego wodza. Piankishaw słuchał tych wymówek cierpliwie i uznawał ich słuszność, ale baryłka wywierała magiczny wpływ na dzikiego. Podobnie jak ryba krążącą około wędki, chociaż z doświadczenia świadoma, że jej zgubę przyniesie jeżeli połknie przynętę, nie umie się oprzeć pokusie, tak stary wódz po niejakim czasie z podwójną chciwością chłonął zabójczy napój. Gadatliwość jego zwiększała się wówczas: raz opowiadał swoje czyny wojenne i myśliwskie, to znowu rozwodził się nad cierpieniami jakich w swojem życiu doznawał, a najbardziej użalał się nad stratą swego syna, którego mu biali barbarzyńcy zabili.
— Tak, tak — mówił z głębokim żalem — Biały Sokół był dobrym strzelcem, kładł trupem srogie niedźwiedzie i rącze jelenie, w jego wigwamie unosiła się zawsze woń świeżo upieczonej zwierzyny. Blade twarze zamordowały Białego Sokoła i zdarły z jego głowy pęk włosów zdobnych różnobarwnemi piórami. Oczy jego zamknięte nie śledzą już pantery w legowisku, a dzielna ręka łuku nie napręża...
Łza zakręciła się w oku starego wojownika, ale otarł ją szybko jako niegodną męża i mówił dalej:
— I dlaczegóż blade twarze opuszczają rodzinną ziemię? Pocóż przebywają wielką wodę słoną na skrzydlatych łodziach? Po to, ażeby mordować czerwonych ludzi, wydzierać ich ziemię, którą Wielki Duch przeznaczył im na mieszkanie, a potem nazywają nas zabójcami, że bronimy swoich wigwamów. Czerwone twarze nie wędrują do krainy białych, ani palą ich wiosek. Znać Wielki Duch opuścił swoje dzieci!
Po tych słowach, wyrzeczonych z niezmierną boleścią, Piankishaw znowu sięgnął do baryłki szukać pokrzepienia w wodzie ognistej. Nakoniec wódka zamroczyła zupełnie głowę wodza indyjskiego, zaczął się chwiać na siodle, a że mu strzelba wydawała się za ciężką, oddał ją do niesienia jeńcowi. Roland pochwycił ją skwapliwie, ale odebrał mu ją natychmiast jeden z pieszych Indyan, uważając za rzecz niebezpieczną zostawiać broń w ręku niewolnika.
Staremu Piankishawowi było zupełnie obojętne, kto mu ulżył ciężaru. Usadowił się wygodnie na siodle i gawędził, płakał lub śpiewał indyjskie pieśni na przemian, albo też kiwał się drzemiąc z odurzenia. Nakoniec sen go całkowicie owładnął, a gdy koń, nie czując wędzidła zatrzymał się i począł obgryzać liście krzewiny, Piankishaw stracił równowagę i zwalił się na ziemię.
Obydwaj Indyanie okazując już od pewnego czasu niezadowolenie, wpadli w gniew: jeden z nich porwał baryłkę z wódką i roztrzaskał ją o kamień, a ognista woda rozlała się szeroką strugą na drodze.
Piankishaw, zbudzony upadkiem, leżał na ziemi nie mogąc się podnieść, lecz widok zmarnowanego napoju wrócił mu siły. Porwał się z ziemi, a pochwyciwszy strzelbę z rąk jednego z Osagów, zanim mu zdołano przeszkodzić, przyłożył koniec lufy do łba konia i strzałem wydarł mu życie.
— Przeklęta szkapa bladych twarzy! Zrzuciła wielkiego wodza na ziemię — krzyczał Piankishaw — niechaj zdycha jak pies nieczysty!
Postępek ten oburzył jeszcze bardziej młodych Indyan; zaczęli mu złorzeczyć; on nawzajem wymyślał im, że rozlali wódkę; żwawa kłótnia roznamiętniła obie strony, a gniew Indyan skrupił się na biednym jeńcu.
Dobre usposobienie starego wodza dla Rolanda całkiem znikło; zaczął wyzywać go najobelżywszymi wyrazami. Dwaj towarzysze Piankishawa skrępowali jeńca na nowo i wsadzili mu siodło zabitego konia, oraz trzy tłumoczki, które dotąd koń dźwigał. Wódz dołożył mu ze swej strony kawał zrazówki wyciętej koniowi, a pod takim ciężarem byłby biedny niewolnik niezawodnie upadł, gdyby nie to, że Indyanie postanowili o paręset kroków dalej przenocować.
Orszak doszedł właśnie do małej polanki, w środku której bił żywy zdrój kryształowy. Młodzi Indyanie rozpalili ogień, wyciosali z gałęzi coś nakształt rożna, zasadzili nań końską pieczeń. Wkrótce jadło było gotowe, dzicy raczyli się niem dowoli. Roland był tak strudzony, że pomimo walki całonocnej i długiego pochodu męczącego, nie był w stanie przełknąć kawałka mięsa i poprzestał na odwilżeniu spragnionych ust wodą źródlaną.
Po skończonej wieczerzy Indyanie nazbierali liścia suchego i usłali pod drzewem przy ogniu legowisko, złożyli na niem Rolanda i rozwiązali rzemienie. Zaledwie jednak jeniec rozprostował swe zbolałe członki, gdy Osagowie przynieśli długą, prostą gałąź, położyli mu ją w poprzek piersi i do jej końców przywiązali rozkrzyżowane ręce kapitana; następnie do drugiej żerdki, wzdłuż ciała położonej, przykrępowali jego nogi i przymocowali szyję, tak, iż nie mógł najmniejszego uczynić poruszenia; nakoniec jeden z nich założył jeńcowi na szyję pętlę, której drugi koniec obwinął sobie kilkakrotnie około ręki.
Dopełniwszy tych ostrożności, dzicy ułożyli się obok swego niewolnika i wkrótce potem w głęboki sen zapadli.
Roland nie mógł zasnąć, nie tylko bowiem myśl o uprowadzonej siostrze przepełniała pierś jego goryczą, ale nadto skrępowanie bolesne rąk i nóg i nadzwyczaj niewygodne położenie spędzało mu sen z powiek. Próbował daremno zerwać swoje pęta, ale ramiona krzyża tak go silnie trzymały, że tylko sobie bólu przyczynił.
Pomimo tak nieszczęśliwego położenia, pomimo braku wszelkiego ratunku, Roland nie tracił odwagi, spodziewając się, że może przecież w ciągu dalszego pochodu znajdzie sposobność do ucieczki lub też przez współziomków zostanie uwolniony.
Śród cierpień i marzeń powolnie mu ubiegały godziny nocy. Późno już wszedł księżyc i bladawymi promieniami przeświecał pomiędzy gęstymi konarami olbrzymich drzew puszczy, w której panowała uroczysta cisza. Nakoniec na wschodzie począł majaczyć brzask rannej jutrzenki, a w położeniu nieszczęśliwego nie zaszła najmniejsza zmiana lub ulga. Ogień wypalił się i wygasł zupełnie, kiedy niekiedy szelest jakiegoś zwierzątka, przesuwającego się po zeschłych liściach, przerywał jednostajną ciszę odwiecznych borów; czasami znów lekki powiew chłodnego wietrzyka porannego orzeźwiał zmęczone czoło jeńca.
Cisza ta była dla Rolanda nieznośna, z utęsknieniem oczekiwał dnia; jakkolwiek nie wiedział jaki go los spotka, nie troszczył się o niego wcale. Dolegliwe więzy i cierpienia fizyczne wzięły górę nad bólem moralnym, a nawet myśl o siostrze nie trapiła go tak dotkliwie, jak na początku nocy, bo znękany do najwyższego stopnia stał się mniej czułym na cierpienia innych.
Nagle wśród ciszy rozległ się huk jakby łoskot piorunu ponad głową kapitana, który przerażony nie mógł rozpoznać, czy to grzmot silny, czy też odgłos wystrzału. Zanim zdołał ochłonąć z wrażenia, olbrzymi czarny cień przeskoczył jego ciało i natychmiast potem zaszeleściał głuchy łomot siekiery, gruchocącej czaszkę Indyanina leżącego przy nim. Przeraźliwy wrzask trwogi, przestrachu i boleści rozdarł powietrze. W tejże samej chwili zatętniały kroki i jakaś postać z wyciem pierzchnęła w gęstwinę, ścigana przez drugą, pędzącą tuż za nią. Po chwili znowu głucha cisza zapanowała wkoło, przerywana kiedy niekiedy szelestem i jękiem ciężko rannego, miotającego się z bólu na kupie zeschłych liści.
Lubo wszystko to trwało tylko krótką chwilkę, Roland przez długi czas nie mógł przyjść do opamiętania. Zdawało mu się, że to sen, lecz jęki rannego przekonały go, że nie marzył. Nakoniec, zebrawszy siły, zaczął wołać pomocy.
Ale głos Rolanda powtórzyły tylko liściaste drzew sklepienia; odpowiedzi nie otrzymał innej. Po chwili ponowił wołanie, lecz i tym razem bez skutku. Naraz z pośrodku trawy podniosła się postać ciemna, skrwawiona; przestąpiwszy zwłoki zabitego Indyanina, sunęła prosto na skrępowanego jeńca. W tej chwili podmuch wiatru rozniecił na nowo wygasłe prawie ognisko. Przy blasku migocącego płomienia Roland rozpoznał w zbliżającem się zjawisku Piankishawa. Oczy jego w walce ze śmiercią toczyły się dziko. Dolna szczęka zupełnie roztrzaskana wisiała w strzępach, a brocząca krew z tej strasznej rany całą pierś pokryła mu jakby szkarłatną oponą. W dłoni kurczowo ściśniętej trzymał połyskujący nóż. Umierając, pragnął się pomścić. Przypadł na kolana tuż przy Rolandzie, nachylił się ku niemu i drżącymi palcami począł szukać jego serca; nakoniec namacał je, wzniósł rękę uzbrojoną nożem do góry i zadał cios... Lecz ręka, ubezwładniona wzmagającem się coraz bardziej osłabieniem, chybiła celu i tylko mundur na piersi kapitana rozdarła. Piankishaw ponowił ciosy, ale nie miał siły przebić piersi jeńca; kilka razy zadrasnął tylko na niej skórę. Podczas tych bezowocnych usiłowań konający wódz napróżno starał się utrzymać na kolanach; ciało jego chwiało się coraz bardziej, głowa przechylała się z ramienia na ramię, bluzgając strugą krwi. Nakoniec lewa ręka, którą się dotąd podpierał, zadrżała, zgięła się i cielsko całem brzemieniem runęło na pierś Rolanda. Dwukrotnie jeszcze zadrżał i jęknął, poczem skonał, nie zaspokoiwszy zemsty.
W tem strasznem położeniu kapitan napróżno wytężał wszystkie siły, ażeby chociaż jedną rękę wyswobodzić z więzów, napróżno z całej piersi wołał o pomoc. Nie zabrzmiał głos przyjaciela, nie zatętniały niczyje kroki; dokoła zaległa głucha cisza. Stan Rolanda był teraz jeszcze okropniejszy, niż wprzódy. Zostając w mocy dzikich miał jeszcze nadzieję, że się zdoła z rąk ich ocalić, że w najgorszym nawet razie, doprowadzony do siedlisk Indyan, zostanie uratowany przez rodaków. Teraz ostatnia zagasła nadzieja. Przywalony trupem Indyanina stanie się z nim łupem dzikich zwierząt lub, co gorsza, konać będzie z pragnienia i głodu pod gnijącemi zwłokami. Przerażenie owładnęło go na tę myśl, ciężar tłoczący piersi jego dech mu zapierał. Nakoniec wyczerpany walką, zgrozą i przestrachem omdlał.






ROZDZIAŁ  XIV.
Człowiek pokoju.

Kiedy Roland na nowo oczy otworzył, ciało jego już było zdjęte z krzyża, ręce i nogi rozwiązane, a głowa spoczywała na kolanach nieznajomego, który obmywał jego czoło i piersi zimną zdrojową wodą. Młodzian potoczył wzrokiem dokoła, a pierwszym dojrzanym przezeń przedmiotem był trup Piankishawa z roztrzaskaną szczęką. Ze wstrętem odwrócił oczy od tego strasznego widowiska, które go drżeniem przejęło, poczem wzniósł je do góry dla przekonania się, komu zawdzięczał życie. Przy blasku purpurowym wschodzącej jutrzenki poznał z największem zdziwieniem wybladłe i zwiędłe rysy cichego kwakra, Natana. Obok niego stał Cukierek, kręcąc wesoło ogonem, jakby z radości, że znalazł zgubionego przyjaciela.
— Natanie! Czyż to być może? Tyżeś to? — zawołał Roland, napróżno usiłując się podźwignąć. — Na miłość Boską, powiedz mi, skąd się tu wziąłeś?
— Bracie mój! — odpowiedział Natan swym słodkim i cichym głosem. — Jam to jest i mój wierny Cukierek, zresztą niemasz tu nikogo.
— A ja! Ja jestem wolny. Piankishaw nie żyje! Gdzież dwaj jego towarzysze? Czy i oni zabici?
— Tak... i oni — odpowiedział Natan z pewnem wahaniem się. — Już ciebie nie będą męczyli.
— I któż? — zawołał Roland z ogniem — kto mnie uwolnił? Kto mnie wybawił od śmierci?
— Niechybnie łaska Boga, — odrzekł Natan — mniejsza o wybawcę, gdy jesteś wolny.
— Natanie! — krzyknął kapitan, podnosząc się w górę i przypatrując uważnie. — Krew na twojej twarzy, ręce nią zbroczone... Ty to mnie oswobodziłeś! Mów! Mów! Wszak prawda?
— Nie poczytałbyś mi więc za grzech i bezbożność, gdybym dla uratowania twego życia użył strzelby i siekiery? — zagadnął Natan. — Tak, bracie, przyznaję, iż to uczyniłem, ale tylko dla wybawienia ciebie od śmierci. Widziałem leżących przy tobie wrogów, gotowych lada chwila zgruchotać ci czaszkę tomahawkiem; wiedziałem, iż zapędziwszy cię do swej osady, męczyć cię będą przy wojennym palu. Cóż miałem uczynić? Przywiedziony do ostateczności, odważyłem się na naganny czyn, za który może potępiać mię będziesz.
— Potępiać? — zawołał Roland, ściskając serdecznie rękę Natana — przeciwnie będę ci wdzięczny aż do grobowej deski, a cały świat ci przyklaśnie. Gdy to opowiem osadnikom, spłoną ze wstydu, że cię tak niesłusznie obwiniali o tchórzostwo i brak odwagi.
— Bracie mój! — odpowiedział pokornie Natan — dosyć mi na tem, że ty nie poczytujesz mi za złe, żem krwawego dokonał dzieła. Zachowaj więc w głębi duszy wszystko to, coś dotąd widział i co mógłbyś jeszcze zobaczyć, albowiem powinieneś o tem pamiętać, że jestem człowiekiem pokoju.
— Z chęcią ci to przyrzekam, drogi mój zbawco, lecz powiedz mi, czy nie wiesz, gdzie jest moja siostra? Co się z nią dzieje? Co się dzieje z karawaną? Z moimi przyjaciółmi? Czy nie dałeś im znać, ażeby pośpieszyli nas ocalić?
— Bracie, za wiele naraz pytasz — odpowiedział Natan, a wesołą twarz jego pokryła chmura pomieszania. — Wpierw sobie nieco odpocznij i zaczekaj, aż rozcieraniem przywrócę władzę twoim członkom i opatrzę twe zadraśnięcia. Gdy będziesz mógł wstać i przechadzać się, opowiem ci wszystko, złe i dobre. Tymczasem pocieszaj się tem, że odzyskałeś swobodę.
— Oh! — wykrzyknął Roland strwożony, ty wiesz coś, widzę to z twojej smutnej twarzy. O, mów, co się dzieje z Edytą, Telią? Gdzie je uprowadzili? Może już zabite?
— Mieszasz mię swojemi pytaniami — odrzekł Natan. — Jeżeli masz zamiar oswobodzić swą siostrę, musisz przedewszystkiem być cierpliwy i przynajmniej potrafić chodzić. Wtedy coś pomyślimy, może i ja też zdołam ci coś w tej sprawie doradzić.
To powiedziawszy, począł znów skrzętnie rozcierać nogi Rolanda, a potem wyszukawszy potrzebnych ziół, opatrzył zadraśnięcia na jego piersiach i ranę na głowie, która pod ziołami, przyłożonemi wczoraj przez dzikich, znacznie się zagoiła. Roland z cierpliwością poddał się tej operacyi, prosił tylko Natana, ażeby mu odpowiedział na jego pytania; nakoniec kwakier, skończywszy opatrywanie, uczynił zadość jego ciekawości. Oto, co zaszło po ich rozłączeniu się.
Po opuszczeniu chaty udało mu się przy pomocy psa przebyć szczęśliwie łańcuch czat indyjskich. Dostawszy się do lasów, biegł najbliższą drogą ku osadzie, ale szczęśliwym przypadkiem napotkał oddział Kentukczyków pod dowództwem Brucego. Natan opowiedział mu w krótkich słowach o niebezpieczeństwie, jakie groziło oblężonym. Tom wziął go za siebie na konia i popędził z oddziałem swoim ku pustej chacie. Z zadziwieniem znaleziono jej zwaliska, opuszczone zupełnie. Ponieważ jednak natrafili w parowie na ślady kopyt końskich, udali się za nimi i doszli do miejsca, z którego uciekający weszli w wodę. Bystrość nurtu, czyniąca przeprawę niepodobną, nasunęła im przekonanie, że nieszczęśliwych ich rodaków woda pochłonęła. Wtedy osadnicy rozjuszeni na Indyan, puścili się w pogoń za nimi, ażeby przynajmniej pomścić ofiary. Ponieważ Natan już był niepotrzebny, przeto jako niedołęgę i tchórza pozostawili go w lesie, ażeby im nie przeszkadzał w bitwie. Kwakier jednakże chcąc w pokorze ducha ukryć swoje waleczne czyny przed okiem ludzkiem, szedł za jeźdźcami potajemnie. Myśl, że on namawiał Rolanda, ażeby w zwaliskach szukał schronienia i że tym sposobem stał się powodem śmierci rodzeństwa, spokoju mu nie dała. Postanowił więc nie opuszczać tych miejsc, dopóki się nie przekona, że Roland i towarzyszące mu osoby w istocie nieszczęściu uległy.
Zanim jednak zdążył na pole walki, już ona rozstrzygnęła się na niekorzyść białych, a jeden z uciekających młodzieńców zawiadomił Natana, że niespodziewane ukazanie się widma Ralfa było przyczyną klęski. Jeździec chciał wziąć na konia za siebie kwakra, ale ten odmówił pragnąc dalsze przedsięwziąć poszukiwania.
Tak idąc wciąż naprzód, poprzedzany przez Cukierka, doszedł do pola bitwy w chwili, gdy Indyanie powrócili z bezowocnej pogoni.
— Wtedy — mówił Natan, kończąc opowiadanie — zapytałem małego Cukierka, co należy przedsięwziąć. Obydwaj zgodziliśmy się na to, aby Indyan ścigać, dopóki nie dowiemy się, co się stało z biednemi kobietami. Ostrożnie zbliżyliśmy się do legowiska dzikich, ale już opuściły je czerwone skóry.
Idąc za przewodnictem mądrej psiny, doszedłem do miejsca, gdzie Indyanie podzielili się. Liczniejsza horda udała się w głąb puszczy przez górę, mały oddział przeprawił się za rzekę. Cukierek stanął na drodze, ku rzece wiodącej, a po zachęcających jego ruchach domyśliłem się, iż niezawodnie znajdować się musisz przy mniejszym oddziale. Wprawdzie noc już zapadała, kiedy przybyliśmy do miejsca, gdzie dzicy rozbili baryłkę z wódką, pies jednak prowadził mię z całą pewnością naprzód, dopóki nakoniec nie ujrzałem ogniska twoich prześladowców.
Z należytą ostrożnością przyczołgałem się aż pod samo ich legowisko i ujrzałem ciebie przykrępowanego do krzyża, a dzikich czuwających nad tobą z bronią gotową do strzału. Usunąłem się więc powoli o kilkadziesiąt kroków w najgęstszą krzewinę i tam przez parę godzin rozmyślałem nad tem, jakby cię oswobodzić.
— Miałżeś sumienie pozwolić mi męczyć się tak długo? Dlaczegóż nie rozciąłeś moich więzów i nie dałeś mi w rękę noża? — mówił Roland z wymówką.
— Bracie mój, byłbym to uczynił, gdyby nie to, żeś był zbyt silnie przykrępowany. I na cóż byłoby ci się zdało choćbym przeciął twe więzy, kiedy przez godzinę najmniej nie byłbyś w stanie ani z rąk, ani z nóg swoich zrobić użytku. Cóż dopiero, gdybyś ujrzawszy pomoc niespodziewaną wydał okrzyk? Jedno twoje słówko zgubiłoby cię, a może i ja nie uszedłbym ręki morderczej tych oprawców. Z gotową strzelbą do strzału siedziałem długie godziny, oczekując aż nadejście dnia dozwoli mi dać ognia do twoich prześladowców, bo już innego środka nad rozlew krwi wymyśleć nie mogłem, ale snać wietrzyk ranny ulitował się nad tobą, bo rozdmuchał płomień i oświecił legowisko Indyan. Wtedy ujrzałem dwie głowy dzikich, leżące tak blizko przy sobie, jak gdyby z jednych bark wyrosły. Jednej kuli dość było, ażeby obu roztrzaskać. Nie wiem, w jaki sposób mimowolnie wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. I oto stało się nieszczęście, zagrzmiał strzał i jak wietrzyk świecę zdmuchnął życie dwu twoich wrogów. Raz rozpocząwszy, już trzeba było i dokończyć. Uderzyłem trzeciego, ale cios drżącą ręką zadany zranił go tylko, a zgruchotał czaszkę leżącego tuż obok trupa. Dziki zerwał się i zaczął uciekać. Puściłem się za nim w pogoń ze strachu tylko, ażeby nie powrócił i nie zabił ciebie, mój bracie. I jakoś stało się, że go dogoniłem i także na tamten świat wysłałem. O, mój drogi, do jakichże to czynów przywiodła mię przyjaźń dla ciebie!...
— Uspokój się Natanie — odezwał się Roland — chociażbyś ich i dwudziestu zabił, sumienie najdrażliwszego człowieka nie mogłoby ci nic zarzucić.
Natan ani słowa nie odpowiedział, ale zaczął na nowo rozcierać zdrętwiałe członki Forrestera. Nakoniec Roland mógł stanąć na nogach; wtedy ponowił gorące prośby, ażeby kwakier prowadził dalej szczęśliwie rozpoczęte dzieło, którego celem było wyswobodzenie kobiet z rąk Indyan.
— Ha, jeżeli w istocie masz zamiar uwolnić siostrę — odparł Natan — to...
— Gdybym miał nawet zginąć — zawołał Roland z ogniem. — O, czemuż zamiast mnie, nie oswobodziłeś mej siostry!
— Bracie mój, nie tak łatwo byłoby pokonać dziesięciu mężnych Osagów, jak tych trzech nieboraków, których nieszczęście spotkało. Lecz przyjacielu, opowiedz mi, proszę, przygody wasze od chwili naszego rozstania się, a opowiedz mi je dokładnie, albowiem może więcej mi na tem zależy, aniżeli przypuszczasz.
Roland, aczkolwiek zniecierpliwiony, uczynił zadość żądaniu Natana.
— Więc i Daniel Doe był tam — odrzekł Natan. — Hm, gdzie on się znajduje, tam kryje się jakieś łotrostwo. Czy oprócz niego nie dostrzegłeś pomiędzy Osagami innego białego?
— Zdaje mi się — odpowiedział po namyśle Roland — że był tam jakiś obcy w czerwonym zawoju na głowie, ukrywający twarz starannie.
— Czy on dowodził odziałem?
— Nie — odrzekł Roland — inny Osag, którego zwano Kamiennem Sercem.
— Kamienne Serce! Czarny Sęp! Wenonga! — krzyknął Natan z żywem wzruszeniem — stary, wysoki, kościsty, — mówił dalej jednym tchem — z szeroką blizną przez nos i policzek. Cukierku! — dodał, zwracając się do psa — dlaczegóżeś mnie o tem nie ostrzegł?
Roland ze zdziwieniem spostrzegł wzruszenie Natana.
— I któż jest ten Wenonga, że cię tak mocno zajmuje? — zagadnął.
— Kto on jest? — odrzekł żywo Natan. — Przyjacielu, widać, żeś się wychował na wschodzie, w miastach, kiedyś dotąd o Wenondze nie słyszał. Najdzikszy morderca z pomiędzy wszystkich Indyan! Zabił on mnóstwo białych i żłopał gorącą krew niewiast i dzieci. Bracie mój, lękam się, czy już nie przytroczył skrawionego skalpu twej siostry do swego pasa.
Na te straszne słowa krew zakrzepła w żyłach Rolanda.
— Powiedziałeś — zawołał z okropnem wzruszeniem — iż zamordował Edytę i zdarł z jej głowy te cudne, złote włosy! O, jeżeli tak jest, to przysięgam ci, że dopóty nie zaznam spokoju i spoczynku, dopóki nie obmyję jej śmierci w posoce tej poczwary. Niechaj mi tak Bóg dopomoże!
— Mówisz jak mąż — rzekł Natan z radością, ściskając silnie rękę młodzieńca — lecz uspokój się, siostra twoja jeszcze żyje i mam nadzieję, iż żyć będzie. Ażebyś przekonał się, że cię nie łudzę, powiedz mi, czy pomiędzy Indyanami lub białymi masz nieprzyjaciela, któremuby zależało na twej śmierci? Czy nie masz wroga w swej rodzinnej prowincyi, któryby nie wahał się wejść w przymierze z Indyanami, byle cię tylko zamordować?
— Mam nieprzyjaciół, ale jestem pewien, iż żaden nie posunąłby swej nienawiści ku mnie do tego stopnia, żeby się łączyć z dzikimi.
— Tedy nie wiem, co o tem wszystkiem sądzić — rzekł Natan. — Gdym opuścił was w zwaliskach chaty, przesuwałem się około osobnego ogniska, przy którem zdala od Osagów siedział jakiś biały i naradzał się z Danielem Doe, w jaki sposób możnaby zdobyć chatę, nie narażając życia Edyty. I zaprawdę, znając zręczność Indyan w strzelaniu, nie mogłem wyjść z podziwienia, że nam tak mało zrządzili szkody, ale rozmowa tych dwu łotrów oświeciła mnie dopiero, iż dlatego strzelali w górę, żeby kobietom nie zadać ciosu. Widziałem wówczas czerwony zawój na głowie nieznajomego i słyszałem wyraźnie, jak się z nim Daniel Doe targował o wysokość nagrody za porwanie twej siostry. Czy myślisz, że korale, strzelby i wszystko, co widziałeś, pochodziło ze zrabowanych domostw? Nie, nie, to była nagroda, którą człowiek w zawoju wypłacił dzikim za porwanie Edyty. Horda Indyan, będąca na jego usługach nie składała się z samych Osagów. Były tam włóczęgi z rozmaitych plemion, a stary Wenonga zna dobrze największych łotrów pomiędzy Indyanami i umiał ich sobie dobrać na tę wyprawę, na którą własne pokolenie nie chciało mu towarzyszyć.
W sercu Rolanda coraz większe budziło się podejrzenie, nie objawił go jednak, ale w milczeniu słuchał uwag Natana.
— Ów biały wyraźnie pragnął twej śmierci, bo cię wydał w ręce starego Piankishawa, który za przybyciem do swojej wsi niezawodnieby cię zamordował. Jakie jednak zamiary ma ów biały względem twej siostry, tego nie wiem, bo nie znam twej historyi.
— A więc ją usłyszysz — rzekł Roland — i mam nadzieję, że wykryjemy tę haniebną intrygę. Ze wszystkiego wnoszę, że człowiek w zawoju czerwonym jest Braxley, który mnie i moją siostrę wyzuł z dziedzictwa po stryju. — I opowiedział Natanowi, jak Braxley opierając się na dawniejszym testamencie Ralfa Forrestera, objął dobra po nim na rzecz dziecięcia, które przed wielu laty zginęło w płomieniach. Braxley jednak zaprzysiągł przed sądem, iż dziecię to żyje, opierając się na zeznaniach niejakiego Atkinsona, który miał znać miejsce pobytu owej dzieweczki, ale go wydać nie chciał. Atkinson miał bardzo złą reputacyę i z powodu popełnionych przestępstw schronił się na granicę posiadłości indyjskich, ażeby ujść zasłużonej kary. Braxley jednak złożył reklamacyę w sądzie, iż z jego pomocą wynajdzie zaginioną dziedziczkę Ralfa Forrestera.
Roland utrzymywał, iż dziecię niezawodnie nie żyje, a nadto obwiniał Braxleya, że zniszczył drugi testament, spisany przez stryja na kilka miesięcy przed śmiercią, którym dziedziczką generalną po sobie mianował Edytę Forrester.
Natan wysłuchał z wielką uwagą opowiadania Rolanda i potem rzekł:
— Teraz nie wątpię, że to Braxley właśnie zawarł ugodę z Indyanami, ażeby uprowadzili Edytę w jaki nieznany i odległy zakąt świata. Bądź jednak spokojny, Bóg nie opuszcza sprawiedliwych i zaręczam ci, iż wkrótce wyda się łotrostwo Braxleya. Pomyślmy teraz nad wyswobodzeniem twej siostry.
— Przedewszystkiem szukajmy pomocy — zawołał Roland.
— I gdzież ją znajdziesz? — odparł Natan. — Czyś zapomniał, że plemiona indyjskie wydały wojnę białym i że wszyscy koloniści, zdolni do boju, przeciwko nim wyruszyli?
— Lecz karawana, którą dowodziłem? — zagadnął Forrester.
— Powiadano mi, że na wieść o wtargnięciu Indyan, nie czekając na ciebie, puściła się w dalszą drogę. Masz tylko Boga na niebie i mnie na ziemi, więcej nikogo.
Roland załamał ręce i z rozpaczą spuścił wzrok ku ziemi.
— Bracie! — rzekł Natan z nieukrytą niechęcią na widok niknącej odwagi kapitana. — Grzeszysz ciężko, zapominając o pomocy Bożej.
— O, gdybyśmy raczej oboje już nie żyli! — zawołał Roland, nie zważając na słowa kwakra.
— Życzysz sobie i siostrze swej śmierci, a nie masz wyobrażenia, co znaczy najdroższe utracić istoty. Oto stoi przed tobą człowiek — mówił, wstrząsając silnie jego ręką — który przed laty był równie młody i szczęśliwy, jak ty. Ba, daleko szczęśliwszy, bo miał ukochaną żonę i kilkoro najmilszych dziatek. Dziś jestem nieszczęsny i opuszczony: niemasz w świecie jednej istoty, któraby mnie kochała.
— Wówczas mieszkałem stąd daleko, w schludnym i lubym domku, własną ręką wybudowanym; domek ten obejmował wszystko, co mi najdroższem było na ziemi: staruszkę-matkę, drogą moją żonę i pięcioro aniołków: dwie dzieweczki i trzech chłopaczków. Rozwijały się pod opieką tkliwych rodziców te niewinne stworzenia, jak wdzięczne kwiatki pod wpływem ożywczych promieni słońca; komuż takie aniołki zawinić mogły?
— Byłem szczęśliwy — mówił dalej Natan po chwilowej przerwie, spowodowanej ciężkiem westchnieniem. — Wyznanie moje religijne czyniło mię człowiekiem pełnym miłości dla bliźnich. Z ufnością w Bogu osiadłem na pograniczu, pośród wiosek indyjskich, pewny, że człowieka cichego serca pozostawią w spokoju. Nagle pojawiła się horda Osagów, wracająca z wyprawy na białych, ich krwią zbroczona i podniosła swe ręce na moje dziatki. Gdym ci opowiadał o wycięciu rodziny Ashburna, pytałeś cobym w podobnym wypadku robił? Uczyniłem to, com ci wtenczas odpowiedział. Wyszedłem naprzeciw Osagów i wodzowi ich oddałem broń swoją, aby mu dowieść, że pragnę żyć z nim w pokoju.
— Bracie, dziki potwór, wódz Osagów, własnym moim nożem zamordował mego najstarszego syna! Z mojej własnej strzelby zastrzelił staruszkę-matkę! Gdybyś sto lat przeżył na świecie, jeszcze nie doczekasz tak okropnego dnia, nie zobaczysz tego, co ja widziałem. Dopiero, jeżeli kiedy będziesz miał grono miluchnych dziatek, jeżeli, od czego cię Boże uchowaj, pomordują je Indyanie w twoich oczach, jeżeli najdroższa żona, ugodzona śmiertelnie, obejmie, konając, twoje nogi, jeżeli sędziwa matka nadaremnie wzywać będzie twej pomocy, wówczas dopiero pojmiesz moje nieszczęście, nędzę, rozpacz, ból i niewypowiedziane męki; wtedy dopiero będziesz tak biednym, jak ja, takim jak ja nędzarzem! Patrz, tu najmłodszy chłopiec tuli się do mych nóg, tam dwie jego siostrzyczki rozdzierającym głosem wołają: Ratuj! Ratuj nas ojcze!
Nie wiem, kogo ratować, kogo wprzód bronić. Rzucam się na mordercę, chcąc mu wydrzeć siekierę, lecz zbójcy chwytają mię za włosy, za ręce i przytrzymują, ażebym patrzał na śmierć moich drogich dzieci. Widzę, jak z kolei spada morderczy topór wodza, tego potwora, na te śliczne główki, widzę krew, oblewającą niewinne istotki, miotani się, szarpię, napróżno! Wszystkie zabite! Wszystkie!
Natan zamilkł, Roland skamieniał z przerażenia, a psina jakby rozumiejąc opowiadanie pana, przeraźliwem wyciem napełniła powietrze.
Po kilku długich minutach nieszczęsny ojciec przyszedł do siebie. Pot kroplisty perlił się na jego czole, pierś ciężko oddychała, ale ani jedna łza nie złagodziła jego ciężkiej boleści. Był blady jak śmierć, lecz na wysilonem obliczu znów zapanował spokój; poczem przezwyciężywszy boleść, rzekł spokojnie:
— Słyszałeś, bracie! Powiedz mi teraz, cobyś na mojem miejscu uczynił?
— Ja? — zawołał Roland, z którego twarzy znikł wyraz współczucia i boleść, a zapłonął pons gniewu. — Ja wydałbym wieczną wojnę okrutnemu plemieniu! Zaprzysiągłbym mu niewygasłą zemstę! Ścigałbym ich wszędzie bez wytchnienia: we dnie i w nocy, w lecie i w zimie! W lasach, polach, we własnych nawet chatach. Nie uważałbym tego tylko za zemstę, ale za pełnienie najświętszego obowiązku względem moich współrodaków, których co chwila mógłby los podobny spotkać!
— Na Boga, uczyniłem to! — zawołał Natan piorunującym głosem, a w oczach jego zabłysnął ogień gniewu. — Mając przed oczyma wiecznie ofiary pomordowane, ścigam morderców bez odpoczynku, a niebo użycza pomocy memu ramieniu. Bóg ci zapłać za okazane współczucie, a nawzajem przyrzekam ci, że doznasz pomocy. Tyś jest mężny, młodzieńcze! Ty nie urągałeś mi ani szydziłeś ze mnie, jak inni: przysięgam ci, że odzyskasz swoją biedną siostrę!
— Lecz któż nam dopomoże? W całym lesie jest nas tylko dwu: ty i ja!
— Ty i ja! Powiedziałeś — zawołał Natan — więc nie spodziewaj się od nikogo pomocy, tylko ode mnie i od siebie. My dwaj musimy ją oswobodzić!
— My dwaj?! — wykrzyknął Roland z podziwem. — Sami? Bez pomocy?
— Tak! My dwaj, sami, bez pomocy. Opatrzność nam dopomoże, a ta mądra psina doprowadzi nas gdzie trzeba. Wojownicy Osagów wyruszyli na północ walczyć z białymi. Wsie ich puste, są tam tylko nieletnie dzieci i starcy, nie mogący już dźwigać broni, są tam kobiety. A więc śmiało naprzód! Nie napotkamy bowiem na taki opór, któregobyśmy nie potrafili zwalczyć siłą, podstępem i odwagą.
— Lecz skąd wziąć broni? — zagadnął Roland.
— Patrz! — rzekł Natan, wskazując drzewo, pod którem leżała zdobycz Indyan — możesz wybierać podług woli.
— Pójdę z tobą na koniec świata — zawołał Roland, napełniony otuchą. Natan, nie odrzekłszy słowa, wybrał dla swego towarzysza strzelbę, nóż i siekierę, oraz poddostatkiem kul i prochu.
Uzbroiwszy się ruszyli naprzód szybko, aż przy wyjściu z lasu na dużą polanę, Natan zatrzymał się nagle i obejrzał się na zabitych Indyan. Z twarzy jego znikł wyraz odwagi, a miejsce jej zajęła dziwna pokora i zakłopotanie. Roland ze zdziwieniem zauważył tę osobliwą zmianę.
— Bracie — mówił kwakier cichym i niepewnym głosem — jesteś walecznym żołnierzem i znasz zwyczaje wojny w tym kraju. Czy nie uważałbyś za stosowne, jako znak zwycięstwa, zedrzeć czupryny tym mordercom i zabrać je z sobą. Jeżeli masz tę myśl, ja ci się nie będę sprzeciwiał.
— Zedrzeć czupryny? Czyliż jestem oprawcą? — zawołał Roland ze wstrętem. — Nie Natanie, żadnemu wrogowi nie daruję życia, lecz skalpowaniem się brzydzę.
— Jak chcesz — odrzekł Natan. I szedł dalej spokojnie, dopóki nie dosięgli miejsca, na którem wczoraj rozbito baryłkę z wódką. Tu Natan przystanął, a potem jakby tajemnymi wyrzutami sumienia dręczony, zawołał:
— Wypocznij tu przez chwilkę; przez nieuwagę pozostawiłem dwie strzelby indyjskie przy legowisku, muszę koniecznie wrócić się i ukryć je w wydrążeniu drzewa, bo gdyby wpadły w ręce dzikich, mogliby ich użyć przeciwko naszym.
I nie czekając na odpowiedź, pobiegł szybko napowrót w głąb lasu. Po upływie dobrego kwadransa powrócił. Chód jego teraz był dumny, oko błyszczało niezwykłym ogniem, a Roland usłyszał, jak mruknął półgłosem:
— Nigdy nie należy rzeczy robić w połowie.
Zauważył nadto, że koniec jego noża był zakrwawiony. Kapitan nie badał kwakra, który w milczeniu szedł naprzód szybkim krokiem.
— Przyjacielu — rzekł po niejakim czasie — może idę za prędko, ale wybacz mi, musimy pośpieszać, bo dzicy bardzo nas wyprzedzili. W nocy zato wypoczniesz doskonale.
I szedł naprzód szybko, nie dając znaku najmniejszego znużenia, co Rolanda niezmiernie dziwiło, wiedział bowiem dobrze, że Natan przez dwie poprzednie noce prawie nic nie spał. Przy tak śpiesznym pochodzie nic dziwnego, iż wkrótce stanęli u brodu; przeprawiwszy się przez rzekę, szli dalej wciąż jej brzegiem nie zatrzymując się prawie wcale.
Tak ubiegł cały dzień. Wieczorem po zachodzie słońca, Natan opuścił brzeg rzeki i zagłębił się w puszczę. Po upływie pół godziny zatrzymał się pod skałą, gęstymi krzakami zarosłą, a odgarnąwszy w najgęstszem miejscu przejście, ukazał Rolandowi otwór, prowadzący do jaskini, i rzekł:
— Tu nam będzie dobrze, dzicy nie zaniepokoją nas, wiem o tem z długoletniego doświadczenia. Wejdź do środka!
Natan wprowadziwszy Rolanda w głąb jaskini uzbierał szybko chróstu i wkrótce potem płonął przyjemny ogień, około którego obydwaj zasiedli na posłaniu z suchych liści. Kwakier wydobył ze swej torby podróżnej kawał mięsa suszonego i kilka garści ziarn kukurydzy, zachęcając Rolanda, ażeby się posilił. Ale kapitan nie miał najmniejszej chęci do jadła. Wyczerpany trudami i cierpieniem zarówno fizycznem, jak i moralnem, rzucił się, jak kłoda, na miękkie posłanie i zasnął snem twardym.
Natan, ułożywszy broń tak, ażeby w każdej chwili mógł ją uchwycić i upomniawszy Cukierka, aby był czujnym, poszedł za przykładem kapitana. W parę minut potem usnął głęboko, jak człowiek, który przez dwie doby nie zmrużył oka i w ciągu tego czasu zniósł niemało trudów.






ROZDZIAŁ  XV.
Pięciu Osagów.

Przecudny ranek zajaśniał promiennymi blaskami jutrzenki, gdy Roland, zbudzony przez Natana, krótką, ale gorącą modlitwą błagał Stwórcę, ażeby mu dozwolił oswobodzić siostrę. Tymczasem Natan przygotował skromny posiłek, którego młodzieniec, wzmocniony pokrzepiającym snem, wcale nie odmówił. Członki jego były wprawdzie jeszcze sztywne i zbolałe, ale za to duch, przepełniony błogą nadzieją, zaczerpniętą w modlitwie, był spokojny i mężny.
Po spożyciu śniadania wyruszyli w dalszą drogę i puścili się dziką samotną ścieżką, wiodącą przez najodludniejsze zakąty puszczy.
Śród pochodu kwakier objaśniał Rolandowi, jakich zamyśla użyć środków, ażeby się wyprawa powiodła i przekonał tem Rolanda, że zdoła sprostać trudnemu zadaniu. Cały dzień zeszedł im w marszu, wieczorem zbliżyli się do brzegów Kentuky, rzeki, od której cała prowincya otrzymała nazwę. Tu przenocowali, a na drugi dzień, zrobiwszy na prędce tratewkę z pni, znalezionych na brzegu, przeprawili się przez rzekę i wciągu dnia doszli do rzeki Ohio, którą w ten sposób jak Kentuky przebyli. Odtąd obadwaj szli wciąż z bronią gotową do walki, gdyż znajdowali się już na ziemi Osagów. Natan wiódł Rolanda przez najdziksze okolice i około południa oznajmił mu, że znajdują się nie dalej, jak o dwie mile od głównej siedziby Czarnego Sępa. Dążąc ku niej, unikali wszelkich ścieżek, przekradali się ostrożnie najgęstszemi zaroślami, przez niedostępne manowce, zachowując, wciąż przezorność i baczność.
Według ułożonego przez Natana planu, dwaj towarzysze winni byli dopiero w nocy zbliżyć się do wsi indyjskiej, odległej nie dalej, jak o milę, od miejsca ich obecnego pobytu. Kwakier postanowił wynaleźć kryjówkę, w którejby mogli oczekiwać bezpiecznie nadejścia przyjaznej pory. Jakoż wkrótce dostrzegł głęboki a wązki parów, tak dziki i samotny, że można było w nim bez obawy do wieczora przeczekać. Należało jednak pokrzepić się pożywniejszą strawą dla nabrania sił dostatecznych. Przypadek dopomógł im do tego. Na zakręcie parowu dostrzegli jelenia, szarpanego przez panterę, która, ujrzawszy nadchodzących ludzi, pierzchnęła w gęstwinę, pozostawiając im swój łup.
Natan, obejrzawszy starannie jelenia, zauważył, iż przed napadem pantery już był ugodzony kulą. To mocno zaniepokoiło kwakra. Po bliższem jednak rozpatrzeniu przekonał się, że rana zadana wystrzałem była lekka, tak iż nie przeszkodziła jeleniowi ubiedz parę mil, zanim wpadł w moc drapieżnego zwierzęcia. Spostrzeżenie to uspokoiło myśliwca, nożem wyciął cąber jeleni i zabrawszy go na plecy, zapuścił się w głąb parowu, w którym zamierzał upiec i spożyć z towarzyszem ten przysmak.
Miejsce w którem się znajdowali, było całkiem górami zamknięte. Od strony, z której przyszli, spadzistość łagodna tworzyła łatwy przystęp, za to z przeciwnej strony góry wznosiły się odrazu nadzwyczaj stromo. Środkiem płynął strumień, tworzący tu i owdzie bagniste kałuże i niknący o kilkaset kroków dalej w zakrętach parowu.
Natan i Roland, złożywszy broń, zabierali się do przygotowania posiłku z największą spokojnością. Cukierek jednak nie dzielił ich spokoju. Zaczął nagle kręcić się i biegać, wietrzył nosem na wszystkie strony i sapał w tak niezwykły sposób, iż zwrócił na siebie uwagę kwakra. Obwąchawszy troskliwie brzegi strumyka, przy którym zatrzymali się nasi podróżni, spojrzał w górę w dół parowu, a potem, węsząc wciąż ziemię, wybiegł aż na sam szczyt stromego wzgórza, zamykającego parów od strony przeciwnej, a stanąwszy tu, co chwila oglądał się na swego pana, machając wciąż ogonem jakby go przywoływał.
— Co u licha! Czego chce ten pies? — zawołał Natan, rzucając uzbierany chróst i porywając strzelbę. — Cukierku powiedz, coś zwietrzył w miejscu, gdzie najbystrzejsze oko niedostrzegłoby śladu dzikich?
To powiedziawszy zaczął szybko wdzierać się na spadziste wzgórze. Roland poszedł za jego przykładem, chociaż nie przykładał takiej wagi do zachowania się psa, jak jego pan.
Z grzbietu wzgórza, wznoszącego się na kilkanaście sążni ponad dnem parowu, ujrzeli po stronie przeciwnej dolinę piękną, lecz dziką. Ale inny widok zwrócił ich uwagę na siebie i dziękowali Bogu, że dość wcześnie ostrzegł ich o grożącem niebezpieczeństwie mały sprzymierzeniec.
Dolina, wązka zrazu, rozszerzała się dalej w obszerną rówinę, tworząc łożysko rzeki, przebłyskującej przez gęstwinę drzew, zarastających jej brzegi. Góry po przeciwnej stronie doliny były strome i chropowate, podobne jak ta, na której grzbiecie spoczywali. Cała dolina, zasypana głazami i poprzerywana rozpadlinami, nie była wcale zarosła drzewami, z wyjątkiem brzegów rzeki.
Pomiędzy temi drzewami, o trzysta lub czterysta kroków, dwaj biali spostrzegli rozpalone ognisko, około którego pięciu Indyan żywą prowadziło rozmowę, jak to można poznać było z ich gestów. W pobliżu nich stał biały przykrępowany silnie do drzewa. Wkrótce potem dzicy porwali się z ziemi i rozpoczęli wojenny taniec około jeńca. Wśród głośnego wycia, odbijającego się o uszy Rolanda i Natana, skakali przed nieszczęśliwym, bijąc go prętami po całem ciele. Jeniec, mimo groźnego niebezpieczeństwa, nie tracił, jak widać, odwagi, bo wciąż groził pięściami swym wrogom, a gdy się jeden z dzikich zanadto zbliżył ku niemu, uderzył go tak silnie pięścią w głowę, iż Indyanin padł na ziemię śród powszechnego śmiechu swych towarzyszy. Widok ten głęboko wzruszył obu wędrowców. Znęcanie się dzikich nad ich współziomkiem było zapowiedzią blizkiej jego śmierci, gdyż obrzęd ten był tańcem około pala męczarni, poprzedzającym zawsze zamordowanie jeńca. Natan ścisnąwszy silniej strzelbę, szepnął do Rolanda:
— Bracie co myślisz począć?
— Natanie — odrzekł młody wojownik — ich jest pięciu, a nas dwóch tylko, ale tym razem niema pomiędzy nami kobiety, paraliżującej ręce walczących.
Kwakier spojrzał z uwagą na dzikich, a potem odezwał się do towarzysza z ponurą odwagą:
— Masz słuszność, przyjacielu, uderzać we dwóch na pięciu dzielnych nieprzyjaciół, a jeszcze wśród dnia, jest wielkiem zuchwalstwem. Zawsze jednak — dodał — jesteśmy ludźmi silnymi i odważnymi i sądzę, że możeby się nam udało tym dyabłom czerwonym zadać niemałą klęskę. Lecz jeżeli wdamy się w tę walkę nierówną, być może, że nie tylko nie wyswobodzisz swej siostry, ale już jej całkiem nie zobaczysz.
— Gdybym zginął... — szepnął Roland ze smutkiem.
— Nacóż koniecznie masz ginąć? — odrzekł Natan. — O tem nie myśl, ja mniemam, że ich zwyciężymy, lecz nie wiem, czy sumienie twoje dozwoli ci zgładzić ich wszystkich?
— Dlaczegóż wszystkich? — zagadnął kapitan. — Wszak można poprzestać na odbiciu jeńca.
— O nie mój drogi! Nie! Widzisz, gdyby przypadkiem choć jeden z tych opryszków uszedł, to narobi tyle hałasu, że będziemy musieli zrzec się zamiaru wyzwolenia twej siostry. Wybieraj więc, kogo mamy ratować: Edytę czy tego nieznajomego?
Roland zastanowił się. Uwagi Natana były bardzo uzasadnione. Gdyby napad na dzikich chybił celu, trzebaby było zrzec się zupełnie oswobodzenia Edyty. Ale z drugiej strony zostawić rodaka w ręku katów, mając sposobność wyzwolenia go, byłoby niegodnem. Kapitan przypomniał sobie straszliwe swoje położenie, z którego wybawił go Natan; namyśliwszy się więc, zwrócił się ku niemu i zawołał:
— Natanie, byłem również skrępowany i pozbawiony ratunku, jak ten nieszczęśliwy, a trzech Indyan pilnowało mnie. Ty sam jeden odważyłeś się na wyzwolenie mnie z ich rąk. Hańbą byłoby, gdybyśmy we dwóch cofnęli się przed dzikimi, gdy życie naszego brata wisi na włosku. Siostrę swoją powierzam Bogu! Musimy uwolnić jeńca!
— Jesteś dzielny! — zawołał Natan z zapałem. — Pomagasz innym, Bóg tobie dopomoże. Za mną!
I nie mówiąc ani słowa więcej, Natan popełznął zagłębieniem ku dołowi: Roland go naśladował. Doczołgawszy się do dużego krzaku jałowca wirgińskiego, zatrzymali się za nim dla naradzenia się, jak zaatakować dzikich. Kapitan mniemał, iż najlepiej byłoby dać do nich ognia z dwóch stron przeciwnych, a powaliwszy dwóch, rzucić się na pozostałych i dokonać ich porażki nożem, siekierą i kolbą.
— Najskuteczniej byłoby — odpowiedział Natan — zająć takie stanowisko, ażeby można po dwóch na jeden strzał powalić trupem lub, co lepsza, zabrać im strzelby, leżące pod drzewem, korzystając z ich zajęcia się pojmanym. W takim razie moglibyśmy dać do nich ognia z ich własnej broni; gdyby jednak niepodobna było wykonać obu tych pomysłów, w takim razie znam jeszcze jeden podstęp, który ich w nasze ręce wyda. Pójdź za mną. A ty — dodał zwracając się do pieska — waruj tu w krzaku i nie ruszaj się z miejsca.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Pełznąc, skradając się i biegnąć naprzemian, stosownie do potrzeby i położenia gruntu, dostali się do dna doliny; tu z wielką radością napotkał Natan wyrwę głęboką, wyoraną ulewami. Po obu jej brzegach rosły gęsie krzaki, tworząc nad nią nieprzejrzyste sklepienie. Środkiem niej płynął potok tak głośno szumiący w kamiennem łożysku, że nie zachodziła najmniejsza obawa, ażeby dzicy mogli dosłyszeć stąpania swych nieprzyjaciół.
— Mamy ich! — szepnął Natan z zajadłym uśmiechem. — Dalej!
Szybko i cicho pędził naprzód kwakier, Roland go naśladował. Wkrótce dosięgli miejsca z którego mogli na blizki odstęp dać ognia do dzikich, znajdujących się najwięcej o czterdzieści kroków i nieprzeczuwających grożącego niebezpieczeństwa. Teraz dwaj biali mogli doskonale widzieć jeńca. Indyanie na chwilę przestali go męczyć, leżał na ziemi, oddychając ciężko, wyczerpany oporem. Obok niego siedziało dwóch dzikich na straży z siekierami w ręku. Strzelby ich oparte były o blizki pień spróchniałego drzewa, z którego trzeci obciosywał grube trzaski na stos dla jeńca. Pozostali dwaj siedzieli ze strzelbami przy ogniu i raz zatapiali wzrok łakomy w dopiekający się kawał zwierzyny, to znów rzucali spojrzenia na pojmanego, tchnące dzikiem okrucieństwem, wyrażające radość, że wkrótce i jego tak samo piec będą.
Plan Natana, ażeby po dwóch na jeden raz położyć trupem, uniemożebniało rozłożenie się Osagów, lecz to nie zakłopotało go bynajmniej. Roland, stosownie do cicho poszepniętej mu przez Natana wskazówki, zawiesił swą czapkę na krzaku, o parę kroków odległym, potem położył swą siekierę na brzegu wyrwy i wsparł na niej strzelbę, biorąc na cel jednego z dzikich, siedzących przy ogniu. Kwakier uczynił toż samo ze swoją czapką i wymierzył do drugiego Indyanina. Nie przeczuwali oni, co ich czeka, lecz kapitan potrącił przez nieuwagę bryłkę ziemi, która z szelestem chlupnęła w wodę. Natychmiast dwaj dzicy porwali się na nogi, śledząc bacznie okiem przyczynę szelestu.
— Teraz, bracie — szepnął Natan — baczność! Jeżeli chybisz, zginiemy obadwaj. Czyś gotów?
— Gotów — odszepnął Roland.
— Ognia!
Strzały huknęły, a dwaj dzicy runęli na ziemię. Pozostali porwali się szybko na nogi, pochwycili broń, upatrując niewidzialnego nieprzyjaciela. Jeniec szybko zwrócił głowę, nadzieja ożywiła twarz jego.
Niebieskawy, leciuchny obłoczek dymu unosił się ponad zaroślami, z których wypadły strzały. Dzicy dostrzegli go, a zarazem ujrzeli czapki, czerniące się śród gałęzi krzewu. Był to podstęp, przez Natana obmyślony. Osagowie, mniemając, że czapki spoczywają na głowach ich wrogów, wymierzyli do nich i z okrzykiem wypalili ze strzelb do mniemanego nieprzyjaciela. Czapki spadły, a równocześnie zagrzmiał Natan piorunującym głosem:
— Naprzód z siekierą!
Obydwaj strzelcy wypadli z krzaków z okrzykiem i poskoczyli wprost ku ogniowi, gdzie leżały nabite strzelby poległych, ale i dzicy rzucili się w tę stronę, chcąc nie dopuścić tam nieprzyjaciół. Jeden z nich pozostał w tyle, a krzyk tryumfu zabrzmiał z ust jego, on bowiem sam tylko nie dał się uwieść podstępowi Natana. Broń jego była jeszcze nabita i z dziką radością wymierzył ją prosto w pierś kwakra.
Lecz tryumf jego nie trwał długo, a kula zagrażająca życiu Natana w bok poszła. Jeniec dotąd lezący na ziemi, na widok powalonych dwóch wrogów, nadludzkim wysiłkiem stargawszy więzy, rzucił się z grzmiącym okrzykiem na dzikiego, celującego do kwakra i uderzył go w ramię w chwili, gdy pociągał za kurek; poczem potężnem uderzeniem pięści zwaliwszy go na ziemię, zaczął się z nim pasować. Obadwaj nie mieli broni, bo Osagowi, upadającemu na ziemię, nóż z za pasa wyleciał. Rozpoczęła się straszna walka pomiędzy nimi, jeden drugiego usiłował zdusić, ale siły obydwóch i zręczność były prawie równe. Zgrzytając zębami i miotając na siebie przekleństwa, toczyli się po ziemi, aż nad brzeg huczącego potoku i we wzajemnem objęciu zniknęli w jego nurtach.
Podczas tej walki zawziętej bój toczył się pomiędzy czterema przeciwnikami, ale Indyanie ani biali nie mieli czasu użyć broni ognistej; rzucili się na siebie z siekierami, postanowiwszy zwyciężyć lub umrzeć. Natan wprawną ręką rzucił siekierą, wymierzoną w głowę dzikiego, lecz Osag równocześnie wypuścił swoją. Obie bronie spotkały się w pół drogi, zadźwięczały i upadły na ziemię. Indyanin jak strzała schylił się po swoją, lecz kwakier uchwycił go za kark i rzucił o ziemię, a porwawszy siekierę i pochyliwszy się nad leżącym, uderzył go z szybkością błyskawicy trzykrotnie w głowę.
Natan podniósł się, zakręcił skrwawioną siekierą młyńca i obejrzał się na Rolanda, który za przykładem Nalana rzucił siekierą na Indyanina, ale niewprawny w tego rodzaju robieniu bronią, chybił przeciwnika. Ten nie cisnął swej na Rolanda, lecz chcąc mu własną ręką czaszkę roztrzaskać, poskoczył ku niemu. Na nieszczęście swoje, dziki potknął się na trupie jednego ze swych towarzyszów i upadł. Roland rzucił się na niego i pochwycił za oba ramiona, lecz siły nie odpowiedziały jego męstwu. Osłabiony wycierpianymi trudami, nie mógł utrzymać miotającego się pod nim dzikiego. Indyanin wkrótce wydobył się na wierzch i niezawodnie walka zakończyłaby się śmiercią Rolanda, gdyby szybko nie nadbiegł Natan i nie roztrzaskał głowy dzikiemu.
Zwycięzcy poskoczyli ku strumieniowi, ażeby dowiedzieć się, co się stało z piątym Indyaninem i jeńcem. Straszny łoskot z łożyska potoku, połączony z przekleństwami, krzykiem i jękami, wskazał im miejsce pobytu obydwóch. Okropny widok przedstawił się ich oczom. Indyanin leżał na wznak, pogrążony w połowie w wodzie i mule. Jeniec siedział na nim, a nie mając broni, pięścią zadawał mu ciężkie ciosy raz po razie w głowę; uderzenia te były tak gwałtowne, że twarz dzikiego, skrwawiona i zsiniała, wykrzywiła się męką konania, a oczy wystąpiły ze swej osady. Wkrótce skonał, ale zajadły przeciwnik zdawał się tego nie widzieć, sypał bowiem wciąż gradem uderzeń i wołał z całego gardła:
— Giń, czerwona skóro, obrzydliwy rożnie dyabelski! Nikczemny morderco! Małpo, udająca człowieka! Giń, tygrysie, żbiku leśny, ekstrakcie wszystkich zbrodni! Masz! Masz! Za wszystkie uderzenia, których mi nie szczędziłeś, płacę ci z nasypką!
W tej chwili Natan wydarł z rąk zaciętego jeńca zwłoki Indyanina. Zwycięzca podskoczył i uderzywszy się po bokach rękami, krzyknął:
— A tom mu dojechał! Wiwat aligator z nad Słonej Rzeki, kukuryku!
Roland spojrzał na Natana z nadzwyczajnem zdumieniem, Natan osłupiał. Obadwaj bowiem poznali w jeńcu, którego twarzy, pokrytej skorupą krwi i mułu, nie mogli dotąd dojrzeć, szlachetnego Ralfa Stackpole’a, amatora cudzych koni.






ROZDZIAŁ  XVI.
Przygody Ralfa.

Nie mniejsze było zdziwienie Ralfa, gdy poznał, komu zawdzięczał życie. Wkrótce atoli zdumienie jego zamieniło się w wybuchy szalonej radości. Uściskał obydwóch serdecznie, a chociaż Roland wyrywał się z jego objęć, nic nie pomogło, Ralf przyciskał go do swego serca z niewypowiedzianym zapałem.
— Cudzoziemcze! — krzyczał, wieszając się na szyi Rolanda — uratowałeś mię od stryczka, jakkolwiek nie z własnej woli, ale za wstawieniem się anielskiej damy, teraz zaś powtórnie ocalasz mi życie z własnego popędu. Ja, Ralf Stackpole, przysięgam ci od dnia dzisiejszego wierność i przywiązanie aż do grobowej deski. Ile razy będziesz potrzebował człowieka, walecznego jak Lucyper, przebiegłego jak lis, zgrabnego jak małpa, a wiernego jak pies, gwizdnij tylko, a będę na twe usługi w dzień i w nocy, w zimie i lecie, w pogodę i burzę!
— Ależ na miłość Boską — zawołał Roland, wydobywszy się na koniec z objęć Ralfa — skąd się tu wziąłeś? Wszak widziałem, jak umknąłeś dzikim, sądziłem, że jesteś na drugim końcu Kentuky!
— Cudzoziemcze! — krzyknął Ralf. — Gdybym był samolubem takim, jak te szczury czerwone, byłbym sobie teraz spokojnie odpoczywał w pierwszej lepszej osadzie. Zamiarem jednak moim było wyswobodzić anielską damę z rąk nikczemnych Osagów i nastawałem im już prawie na pięty, kiedy te psy pomordowane schwytały mię.
— Czy być może? — rzekł Roland z oznaką budzącej się w sercu przychylności dla Ralfa. — Więc popadłeś w niebezpieczeństwo jedynie dlatego, że chciałeś wyswobodzić moją biedną siostrę?
— Byłżebym godnym połykać powietrze gdybym o niej zapomniał?! Na godzinę przed waszem przybyciem postrzeliłem jelenia i z tej to właśnie przyczyny dostałem się w łapy tych ludożerców. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że gdy Tom Bruce odzyskał zmysły...
— Jakto? Tom Bruce żyje? — zapytał Roland zdumiony.
— Czekajże, zacny wodzu karawany. Niechaj ci wszystko po porządku opowiem. Rana jego nie była ciężka, bo kula ześlizgnęła się po żebrach. Znalazłem go omdlałego na polu bitwy, a ten prześliczny koń kapitana Rolanda, za którego pożyczenie ten sam Tom Bruce chciał mię powiesić, złapany przeze mnie, posłużył do ratunku Toma. Przyrzekł mi on, że jak tylko dostanie się do Claytonhouse, natychmiast skłoni ojca, ażeby z dostateczną siłą wyruszył w te strony dla ocalenia anielskiej damy. Sam zaś szedłem wciąż za gromadą tych królobójców, ażeby dotrzeć aż do ich legowiska, które znam dobrze, bom już kilkakrotnie je nawiedzał w interesie mojego powołania.
Trzeba jednak wiedzieć, że byłem piekielnie głodny i nogi moje wycieńczone osłabieniem zaczęły mi wymawiać posłuszeństwo. Trzy dni prawie nic nie jeść to także coś znaczy. Otóż wygłodniałemu nawinął się jeleń i niepomny zupełnie że oprócz mnie może kłoś być w lesie, palnąłem do tej biegnącej pieczeni, a byłem takiem bydlęciem, że zapomniałem zupełnie nabić strzelby. Wtem pięciu rozbójników, wlokących się za główną bandą a przywabionych moim strzałem napadło mnie i złapało jak mysz w pułapkę.
Może o tem nie wiecie, że te samce małpiego rodu nienawidzą mię haniebnie za to, że im zabieram kiedyniekiedy konie, żeby na nich nie wyprawiali się na wiernych chrześcijan. Tałałajstwo, w którego ręce wpadłem, zamiast zaprowadzić mnie do wsi swojej i spalić tam wobec całego pokolenia, postanowiło tutaj nasycić swoją wściekłość i byliby niezawodnie zagasili lampkę mojego żywota, gdyby nie wasza pomoc niespodziewana.
Roland, dowiedziawszy się, że Edyta żyje, począł gorąco nalegać na Natana, ażeby natychmiast udali się w dalszą drogę.
— Musimy się wprzódy posilić — rzekł spokojnie Natan — nie wiemy bowiem, kiedy znowu będziemy mieli żywność, a potem daleko łatwiej nocą podsunąć się pod osadę Indyan i wykraść twoją siostrę, aniżeli dobrowolnie oddać się w ręce dzikich, co niezawodnie nastąpi, jeżeli mojej rady nie posłuchasz.
Roland, znając teraz doświadczenie, rozum i odwagę Natana, poddał się zupełnie jego zdaniu. Natan udał się na pole walki, zawlókł Osagów w krzaki, dla ukrycia ich przed współziomkami, a następnie zasiedli do posiłku. Po skończonej wieczerzy, kwakier zabrał rozmaite przedmioty, należące do Indyan, pościągał z nich szaty i wszystko to zawiązał w jeden tłumoczek. Następnie porozbierał strzelby Indyan; zamki gdzieindziej, a osady jako też i lufy poukrywał w bezpiecznych miejscach. Nakoniec, zatarłszy wszelkie ślady stoczonej walki wyruszył naprzód, a Roland i Ralf z ochotą udali się za nim.






ROZDZIAŁ  XVII.
Gniazdo Czarnego Sępa.

Wieczór już zapadać zaczynał, gdy nasi przyjaciele, przedzierając się przez najgęstsze zarośla i najniedostępniejsze manowce, stanęli nakoniec na grzbiecie wzgórza, u którego spodu rozciągała się wieś ojczysta Czarnego Sępa, zwanego inaczej Kamiennem sercem lub Wenongą. Ostatnie promienie zachodzącego słońca purpurowem światłem oblewały dolinkę niezbyt obszerną, w której rozsiadły się wigwamy indyjskie. Środkiem płynęła rzeczka, ocieniona grupami drzew. Dalej widać było pola zasiane kukurydzą, a poza niemi, na drugiej stronie rzeczki, gdzie dolina ginęła poza wysuniętą naprzód górą, unosiły się lekkie obłoczki niebieskiego dymu, wznoszące się z chat indyjskich, zbudowanych ze skór bawolich.
Wędrowcy, dosięgnąwszy ostatecznie celu pełnej trudów i niebezpieczeństw podróży, w milczeniu przypatrywali się okolicy, mającej wkrótce stać się polem ich działania. Każdy z nich zosobna rozważał niebezpieczeństwa, jakie ich napotkają, jeżeli zechcą odbić Edytę.
Natan ofiarował się iść pierwszy do wsi Osagów, ażeby wywiedzieć się, gdzie niewolnice są ukryte, ale Ralf nie chciał w żaden sposób na to pozwolić, ażeby kto inny miał go uprzedzić i chcąc, aby mu to zadanie pozostawiono, mówił:
— Czy myślisz, stary Natanie, iż dlatego pędziłem tak daleko za anielską damą, żeby ją miało wyzwolić pierwsze lepsze dwunożne stworzenie? Niech mię grom roztrzaska, jeżeli nie znam tej obrzydliwej jaskini rozbójników lepiej od was wszystkich. Alboż to raz zabierałem stąd najpiękniejsze konie dlatego jedynie, żeby ich nie dręczyły te czerwone koczkodony?
— W samej rzeczy — odrzekł Natan — mógłbyś bardzo być nam pomocnym w zamiarach naszych pod pewnym względem, lecz to najgorsza, że masz jakąś nieszczęśliwą rękę i czego się tylko dotkniesz, wszystko ci się nie wiedzie.
— Niech cię to nie zraża leśny puszczyku, alboż wydobyć się z rąk pięciu rzeźników nie jest szczęściem? Idźmy razem krwawy Natanie. Szukaj anielskiej damy, a ja tymczasem przez wdzięczność ukradnę dla niej konia, żeby miała na czem uciekać.
— O tem też właśnie myślałem, — mówił Natan — koń dla utrudzonej dzieweczki bardzoby się przydał. Jeżeli więc sumienie twe pozwala na postaranie się o konia, to wziąwszy jednego, mógłbyś jeszcze ze trzy do niego dołączyć, ażebyśmy jej w ucieczce towarzyszyć mogli. Gdybyś tego dokazać potrafił, nie dawszy się wyśledzić i schwytać, nie miałbym nic przeciw temu abyś mi towarzyszył.
— Otóż teraz mówisz jak człowiek rozumny! Dostarcz mi tylko uździenic, a pokażę wam, jak się z przed nosa kradnie konie Osagom.
— Uździenic nie mam, ale weź moją skórzaną opończę i potnij ją na rzemienie, bo już nie będzie mi potrzebna.
To powiedziawszy Natan zdjął opończę, którą Ralf natychmiast pociął w cienkie rzemienie. Kwakier tymczasem włożył bawełnianą koszulę jednego z zabitych Osagów, zawiesił na niej indyjską opończę, przepasał się pasem. Poczem wydobywszy z zawiniątka ziemię czarną i czerwoną, jakiej zapasy Indyanie zwykle noszą przy sobie, począł malować sobie twarz, szyję i ręce w najrozmaitsze wzory. Po skończeniu przebrania był zupełnie podobny do dzikiego czarnoksiężnika Osagów i wyglądał straszliwie.
Roland nalegał żeby go także z sobą zabrali, zapewniając, że będzie im wielką pomocą w razie niebezpieczeństwa.
— Gdyby tylko o niebezpieczeństwo chodziło — odezwał się Natan — radzi wzięlibyśmy cię z sobą. Ale usługi, jakiebyś nam mógł oddać, są bardzo małe w porównaniu do niebezpieczeństwa, na jakieby nas narazić mogło twoje niedoświadczenie. Wszystko teraz zależy od obrotności, chytrości i przytomności umysłu; najmniejsza nieostrożność wszystkich nas zgubi.
Roland, lubo z niechęcią, musiał przystać na zdanie doświadczonego myśliwca; wyprosił sobie tylko, ażeby go podprowadzili pod samą wieś, iżby w razie potrzeby mógł im pospieszyć z pomocą.
Gdy noc zapadła, wszyscy trzej opuścili wzgórze i ostrożnie zeszli w dolinę. Szczekanie psów i dzikie wrzaski napół pijanych Osagów dozwoliły naszym podróżnym dojść niepostrzeżenie ku najbliższym chatom. Przeszło sto chat, szałasów i innych budowli składało wieś indyjską, przez tyleż rodzin zamieszkałą.
Podróżni przebrnęli rzekę i ukryli się w krzakach, oczekując dopóki Indyanie, obchodzący piciem i wrzaskami szczęśliwą wyprawę, nie udadzą się na spoczynek.
Ze wsi dolatywały wciąż dzikie wrzaski: to radosne okrzyki, to znów żałosne wycia, w miarę tego jak dzicy przypominali sobie odniesione zwycięstwa lub poległych współbraci. Z wrzaskami tymi mieszały się krzyki kobiet i dzieci, co okazywało, że cała ludność wsi brała udział w obchodzie zwycięstwa.
— Sądziłem, że jeszcze nie powrócili z wyprawy i że zastaniemy we wsi same kobiety i starców — mówił Natan. — Teraz daleko cięższa czeka nas przeprawa; w Bogu nadzieja, że się uda, gdyż znając obyczaje Osagów, jestem pewien, że się popiją, obchodząc ten tryumf. Trzeba jednak zaczekać jeszcze parę godzin, zanim stosowna nadejdzie pora.
Nakoniec, po kilku godzinach oczekiwania, Natan około północy zawiadomił swych towarzyszy, iż nadszedł czas. Upomniawszy Rolanda, ażeby nie opuszczał swego miejsca, dał mu radę, aby w razie, gdyby do brzasku nie powrócili, nie czekał dłużej ale śpieszną przedsięwziął ucieczkę.
— Indyjska wieś — mówił kwakier — bywa częstokroć pułapką, do której wnijść łatwo, ale wydobyć się z niej trudno. Jeżeli zginę, weź pod opiekę Cukierka. Widzę, że się przywiązał do ciebie; będziesz miał wiernego przyjaciela i doskonałego przewodnika.
Po tych słowach oddał pod opiekę Rolanda swoją strzelbę, całkiem mu w tej wyprawie niepotrzebną, polecił Ralfowi toż samo uczynić, a polem, zwróciwszy się do pieska przemówił do niego głosem tak poważnym, jak gdyby zwracał słowa swoje do człowieka:
— Cukierku! Zostawiam cię pod opieką tego młodzieńca. Jeżeli nie wrócę, bądź mu posłuszny, wierny, jak byłeś dla mnie.
Pies zdawał się rozumieć słowa pana, przykucnął bowiem do ziemi u stóp Rolanda. Natan z Ralfem oddalili się natychmiast, pozostawiając towarzysza zagłębionego w myślach.






ROZDZIAŁ  XVIII.
Dwaj biali.

Noc gwiaździsta i jasna nastąpiła po dniu gorącym i pogodnym. Natan nie zachwycał się jej pięknością, bo raczej burza byłaby dlań nierównie przydatniejsza. Na szczęście śród wsi rosło dużo krzaków, poza którymi mogli się przesuwać niewidzialnie. Ralf towarzyszył mu w milczeniu.
Kiedyniekiedy dawały się słyszeć z pomiędzy chat okrzyki. Czy te dzikie głosy, czy jakieś przeczucie ponure wpływało na kwakra — niewiadomo; dosyć, że szedł ze schyloną głową, w smętnych pogrążony myślach. Opodal od nędznej chatki, uplecionej z chróstu i pokrytej dachem ze skór, Natan zatrzymał swego towarzysza i szepnął mu do ucha bardzo cicho:
— Powiedziałeś mi, żeś tu kradł konie, że więc znasz wieś dokładnie.
— Jak moją własną kieszeń: ma się rozumieć, tę jej część, gdzie stoją konie, bo przecież nie mogłem wałęsać się wszędzie. Droga do stadniny idzie koło chaty. Konie stoją tam w wąwozie, gdzie te miedziane karykatury zrobiły im zagrodzenie.
— Przyjacielu! — rzekł Natan — na twojej zręczności spoczywa po większej części udanie się naszej wyprawy. Jeżeli jednak będziesz działał jak waryat, to z twojej przyczyny nieszczęśliwa branka nie odzyska wolności.
— Natanie! — szepnął Ralf cicho, lecz dobitnie. — Niech te łotry ukręcą cięciwy z moich kiszek do swych łuków, jeżeli nie będę ci posłuszny aż do obrzydliwości. Mów, radź, rozkazuj, jestem twoim niewolnikiem, spełnię wszystko punktualnie, choćbyś mi nawet kazał gardło sobie poderżnąć.
— A więc zostań gdzie jesteś, gdyż widzę, że z całej wsi znasz tylko drogę prowadzącą do końskiej zagrody. Byłoby więc bardzo szkodliwe, gdybyś się zaczął wałęsać pomiędzy chatami. Ja tymczasem wyśledzę miejsce pobytu niewolnic.
— Przecież, stary chłopie, nie możesz się przechwalać, że znasz wieś lepiej ode mnie. Czyś tu już kiedy kradł konie?
— Przyjacielu, poprzestań na mojem zapewnieniu, że w całej wsi nie masz jednej chaty, którejbym nie znał. Pamiętaj więc nie iść dopóty do miejsca, gdzie są konie zamknięte, aż ci dam znać, że Edytę uprowadzić zdołam. Być bowiem może, że całe przedsięwzięcie trzeba będzie odłożyć do przyszłej nocy.
— Ha, ma się rozumieć — zawołał Ralf — że byłoby największem szaleństwem kraść konie zanim znajdą się tacy, którzy ich potrzebować będą. A więc, krwawy Natanie, myślę, iż najlepiej zrobię, jeżeli wlezę w środek tego gęstego krzaka i utnę sobie drzemkę. Tylko pamiętaj obudzić mię żebym przypadkiem nie przespał tu całego życia.
Zapewnienie to ulżyło strapionej piersi Nalana. Zaklął raz jeszcze pana Stackpole’a, ażeby słowa dotrzymał i nie ruszał się z miejsca, poczem wyruszył do wsi.
Natan nie skradał się z ostrożnością, jak dotąd, ale otuliwszy się opończą szedł śmiałym krokiem, przybierając chód i postawę Indyanina. Przytem jakby dla zwrócenia na siebie uwagi mieszkańców wsi, wciąż pobrzękiwał pękiem kółek mosiężnych, ukrytych pod płaszczem, a zdobytych w ostatniej potyczce.
Ralf patrząc za nim, myślał, że kwakier zupełnie zgłupiał, zaniedbując wszelkiej ostrożności, ale pokazało się właśnie, że postępował bardzo rozsądnie. Zaraz z pod pierwszej chaty wypadła na niego gromada rozjuszonych psów, ale jedno brzęknięcie kółkami było dostateczne do ich rozproszenia. Znały one dobrze ten odgłos i wiedziały o tem, że w razie nieposłuszeństwa natychmiastowego, następowało potężne uderzenie rękojeścią tomahawka. Podtuliwszy więc ogony pod brzuch, uciekły skowycząc na swe legowiska.
— Co za kapitalny koncept — mruknął Ralf do siebie. — Będę ostatnim osłem, jeżeli przy najpierwszej wyprawie po konie nie zaopatrzę się co najmniej w korzec takich kółek. Właśnie te przeklęte ujadacze zawsze mi psują interesa.
Jakkolwiek Natan szedł z pozorną spokojnością, wszelako unikał jak najstaranniej wszystkiego, coby mogło obudzić podejrzenie dzikich. Jeżeli dojrzał w której chacie palący się ogień, dowodzący, że mieszkańcy jej jeszcze nie spali, przesuwał się koło niej jak najostrożniej. Tu i ówdzie leżał pod wigwamem dziki, śpiący na ziemi; napotykał ich nawet po drodze, w miejscach, gdzie nadużycie wódki z nóg ich zwaliło. Takich to uśpionych Osagów stary strzelec unikał, starannie przechodząc na palcach, a nawet czołgając się, jeżeli dostrzegał, że dziki nie jest w głębokim śnie pogrążony.
Należało też być bardzo przezornym, bo wieś nie była tak ogołocona z mężów zdolnych do broni, jak to kwakier wnosił. Widać, że część wojowników tylko udała się na wyprawę, przeciwko białym, reszta zaś powróciła do niej po schwytaniu Edyty i Telii.
Nakoniec Natan dostał się szczęśliwie do środka wsi. Tu tkwił w pośrodku złowieszczy pal męczarni, okopcony dymem stosów, na których palono ofiary, a naprzeciwko niego wznosiła się obszerna budowla, będąca miejscem narad wodzów. Zbudowana z okrąglaków, a nie jak inne z chróstu, okazywała swoją powierzchownością, że tu odbywały się najważniejsze sprawy pokolenia. Tuż obok niej stała obszerna chata z chróstu upleciona.
Natan podszedł pod jedną ze ścian i przez szparę pomiędzy gałązkami, z których składała się chata, zajrzał do jej wnętrza: w środku płonął ogień, a dokoła niego spoczywało pół tuzina dzieci, opodal zaś siedziała stara niewiasta.
Nie zatrzymując się długo, kwakier podsunął się pod inną chatę nierównie mniejszą, ale o wiele staranniej od innych wigwamów zbudowaną. Była ona zaopatrzona w komin, z którego buchały gęsie kłęby dymu, poczerwienionego łuną palącego się w środku ogniska. I tutaj mógł zajrzeć do środka przez szczeliny w ścianach. Wnętrze izby nie odznaczało się wcale zbytkiem. Ściany miała z nieociosanych pniaków. Stół bardzo prostej roboty, para stołków, legowisko ze skór usłane i pęk broni na ścianie stanowiły całe jej umeblowanie.
W pośrodku gorzało ognisko, na stole płonęła nędzna łojówka, a przy nim na krzesłach siedziało dwóch białych. Jeden z nich wysoki i silnie zbudowany, miał na sobie lekką odzież z tkaniny bawełnianej a na głowie rodzaj zawoju z czerwonego szala. Był jeszcze nie stary, bo nie liczył więcej nad czterdzieści pięć lat, a rysy twarzy jego możnaby nazwać nawet pięknymi, gdyby ich nie poorały dzikie namiętności. W drugim, niższym od tamtego, Natan rozpoznał z łatwością Daniela Doego, ojca Telii.
Widok naradzających się obu mężczyzn do najwyższego stopnia zaciekawił kwakra. Wytężył wzrok i słuch, ażeby najmniejszego poruszenia, jednego nie stracić słówka. Doe siedział chmurny i zatopił wzrok w ognisku, zdając się nie troszczyć wcale o swojego towarzysza, szepcącego doń jakieś wyrazy, których on zdawał się nie słyszeć a Natan nie słyszał wcale. Nakoniec człowiek w zawoju, zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, zawołał:
— Do milion kroćset tysięcy! Czy mnie nie słyszysz, Atkinsonie, ty stary grzechotniku? Dlaczego mi nie odpowiadasz?
— Dlatego — odparł tamten z gniewem, po ciągając z dzbanka haust wódki — że myślę o nieszczęśliwym któremu zgotowaliśmy śmierć tak okrutną.
— Głupstwo! Bił się i dostał do niewoli a wiesz, że z jeńcem Indyanie wcale się nie pieszczą. Po co się bił z nimi? Odebrał to, na co zasłużył.
— Prawda — odezwał się Doe, czyli Atkinson — ale któż na niego naprowadził Osagów? Kto im kazał go ścigać i walczyć z nim?
— Zgłupiałeś do szczętu, stary łotrze — odrzekł nieznajomy — a wszystko z tej przyczyny, że się dajesz wodzić za nos swojej córeczce i słuchasz jej skrzeczenia.
— Ani słowa o niej! — groźnie krzyknął Doe. — O mnie mów, co chcesz, ale od niej wara!
— No, no, nie bądź tak gwałtowny, nie mam nic przeciw niej, prócz tego, że licho wie z jakiego powodu przywiązała się tak bardzo do tego chłystka i jego siostrzyczki, która mówiąc między nami, za wiele nas kosztowała.
— O tak! Wiele, bardzo wiele — odparł Doe, pociągnąwszy znów z dzbana. — Jedenastu dzikich poległo, a szczęściem trzech tylko z naszej wioski, bo gdyby nie to, jużby Edyta dawno była zamordowana i oskalpowana, pomimo pieniędzy i fraszek jakimi opłaciłeś Osagów. Trzech naszych, a pomiędzy tymi dwóch, zamordowanych przez Ducha Puszczy. Wiesz o tem Ryszardzie, że tchórzem nie jestem, ale pojawienie się tego straszydła leśnego właśnie w chwili, gdyśmy schwytali brata i siostrę, napełnia mię jak najgorszem przeczuciem. Indyanie jeszcze bardziej są przerażeni: widziałeś z jakim trudem zdołałem nakłonić ich do dalszej walki z oblężonymi, gdy nagle ujrzeli w lesie trupa jednego ze swoich, z przerżniętą na krzyż piersią, z tym znakiem piekielnego zjawiska. Podczas gdyśmy ich atakowali, przeklęty Dżibbenenosah zabił go tak cicho, że nikt tego nie dostrzegł. Wierz mi, że mam go za wcielonego dyabła.
— To tylko dowodzi, że jesteś zabonnym głupcem. Ja nie jestem takim osłem, żebym miał wierzyć w podobne brednie.
— Naturalnie kto w piekło nie wierzy ten się djabła nie boi — odrzekł Doe. — Sam przecież widziałeś pod drzewem trupa indyjskiego z czerwonym krzyżem na piersi, chociaż pięciu jego towarzyszów przysięgało, że go przed chwilą żywcem opuścili. Jego broń była potrzaskana, jakby widziadło nie pozwoliło mu nawet bronić się.
— Ba, — odrzekł tamten — rzecz bardzo prosta: któryś z osadników podszedł w lesie z nienacka dzikiego i zabiwszy go, naznaczył czerwonym krzyżem, aby napędzić strachu przesądnym Indyanom.
— Mniejsza o tamtego — zawołał Doe — ale wytłumacz mi śmierć drugiego z pośród nas, przy oblężonej chacie. Nie ugodziła go kula oblężonych, bo miał gardziel nożem rozpłataną. Któż go zabił? Co?
— No, zabić go ktoś musiał, ale czyż koniecznie na to potrzeba było leśnego dyabła?
— Niedowiarku — krzyknął Doe z gniewem — wytłómaczże mi teraz, jakim sposobem giną wojownicy tej wioski w czasach najgłębszego pokoju, w czasie nawet, kiedy chwilowe przymierze wiązało nas z osadnikami? Tu, tu we wsi, znajdowano zrana pomordowanych wojowników, we własnych chatach, wśród nocy. Od dziesięciu lat siedemnastu znaleziono zabitych we wsi w ten sposób. Kto ich zabił, kto zdarł im czupryny? Kto ich pierś krwawym krzyżem naznaczył? Pomiędzy naszymi niemasz ani jednego, któryby bez trwogi zasypiał co noc, ani jednego, któryby się odważył sam jeden zagłębić w puszczę; bo żaden nie zdoła przewidzieć, czy groźny Duch nie zamorduje go znienacka, czy nie wnijdzie w nocy do jego chaty i nie wydrze mu życia.
— I skądże ta zaciętość mniemanego ducha na waszą osadę? — zapytał obcy, nieco zainteresowany opowiadaniem Doego.
— Plemię tutejsze pokutuje za straszny czyn, dokonany przed dziesięciu laty: niewinna rodzina osadnika, zamieszkałego wówczas na pograniczu, została przez tutejszych mieszkańców wymordowana. Wenonga przewodniczył tej rzezi. Od owego czasu Dżibbenenosah zjawił się nagle i zaczął przerzedzać szeregi wojowników tego plemienia, karząc je za ową zbrodnię. Z tego to powodu stary Wenonga, dręczony wyrzutami sumienia za sprowadzenie nieszczęścia na podwładne mu pokolenie, zeszedł na włóczęgę i często się zapija. Wszyscy przeklinają go za to, że wywołał z piekieł Ducha Puszczy i dlatego na wojenne wyprawy nikt mu nie chce towarzyszyć, oprócz najnędzniejszej hałastry. Pieni się więc z wściekłości na samo wspomnienie Dżibbenenosaha i zaprzysiągł kilkakrotnie, że go zamorduje.
— Dajmy pokój tym niedorzecznym głupstwom. Powiedz mi raczej, co się dzieje z moją branką? — odezwał się obcy.
— Nie na wiele ci się ona przyda; zdaje się, że lada chwila oszaleje, jak mi Telie mówiła.
— A właśnie też, ta twoja Telie wszystkiego złego jest przyczyną. Powinieneś trzymać ją zdala od Edyty, ażeby ona wiedziała, gdzie się znajduje i co znaczy niewola. Tym sposobem będę zabezpieczony.
— Wszak już jesteś panem jej posiadłości i całego majątku — rzekł Doe.
— Więc myślisz, że mię długo pozostawią w jego posiadaniu? — odpowiedział tamten. — Muszę koniecznie mieć inne prawa do tego majątku, aniżeli kłamstwa przez nas wymyślone. Dlatego też postanowiłem ożenić się z Edytą. Dziś, gdyśmy szczęśliwie pozbyli się Rolanda, ktorego dotąd zapłacony przeze mnie Piankishaw niezawodnie zamordował, ona jest wyłączną i jedyną sukcesorką starego Forrestera, a gdy ją zaślubię, wtedy mi i sam dyabeł majątku nie wydrze.
— I cóż znaczy sukcesorka wobec prawnego testamentu, którym stary Forrester obcej zapisał swoje mienie? W takim razie małżeństwo twoje do niczego cię nie doprowadzi, bo prawdziwa dziedziczka lada chwila się zjawi i obejmie w posiadanie majątek. A jeżeli znajdzie się inny, późniejszy testament, naznaczający Rolanda i Edytę jedynymi sukcesorami Forrestera?
— Testament ten rzeczywiście istniał i wcale się nie spalił — rzekł obcy, wyciągając z zanadrza pergamin. — Oto jest, mój szanowny przyjacielu. Zrzecz się zatem marzeń, ażeby Telie kiedykolwiek przyszła do posiadania majątku po starym Forresterze i poprzestań na wynagrodzeniu jakie ci ofiaruję za porwanie Edyty.
Daniel spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Gdzież jest w tej chwili Edyta? Chciałbym ją zobaczyć, — mówił obcy — zaprowadź mię do niej.
— Edyta znajduje się w chacie Wenongi, lecz dopóty jej nie zobaczysz, dopóki się ze mną wyraźnie nie umówisz o wynagrodzenie za to że ją porwałem.
— Przystąpmy zatem do układów — rzekł przez zęby człowiek w czerwonym turbanie.
Natan usłyszał to czego się pragnął dowiedzieć. Przekonał się, że Roland i jego siostra byli ofiarami dwóch układających się z sobą łotrów; nie wątpił, że człowiekiem w czerwonym turbanie jest Ryszard Braxley. Wreszcie dowiedział się, na czem mu najwięcej zależało, gdzie jest Edyta, postanowił więc udać się do domu Wenongi.
Kiedy Natan podsłuchiwał rozmowę Doego z Ryszardem, zaszła zmiana bardzo dla niego korzystna. Niebo zachmurzyło się zupełnie i nieprzejrzana ciemność zaległa nad wsią indyjską. Przytem wicher mocny zerwał się, miotając silnie gałęziami; szum ten bardzo był przyjazny dla zamiarów kwakra, gdyż przygłuszał jego kroki i dozwalał swobodniej się poruszać.
Cichym krokiem zaczął obchodzie dokoła wielką budowlę narad i z niemałem zmartwieniem dostrzegł kilkunastu Indyan, śpiących przed głównem do niej wejściem, wokoło przygasłego ogniska, z którego kiedyniekiedy wiatr zrywał kilka rozżarzonych iskier. Obok śpiących wojowników stały ich strzelby o pal wojenny oparte.
Widok ten nie zatrwożył wprawdzie Natana, ale zakłopotał go mocno. Zrazu myślał, że to placówka pilnująca bezpieczeństwa wsi; po krótkiem jednak zastanowieniu się przekonał się, że to wojownicy z sąsiedniej osady indyjskiej, którzy mieli udział w wyprawie, z polecenia Braxleya urządzonej. Ucztowali oni znać z Osagami Wenongi i dla spóźnionej pory, zamiast wracać do siebie, tutaj się rozłożyli na nocleg. Z ciężkiego oddechu i nieporządnego leżenia kwakier wniósł, iż niemało pochłonęli wody ognistej.
Natan namyślał się krótko. Wprawdzie sąsiedztwo śpiących Indyan nie było mu na rękę, lecz to mu nie odjęło odwagi. Obszedł ich ostrożnie zdaleka i dostał się szczęśliwie pod chatę Wenongi. Składała ją tylko jedna izba, o której mówiliśmy wyżej. Po obu stronach przytykały do niej szałasy ze skór, zapewne połączone z wnętrzem drzwiami. Główne wejście zamykały drzwi uplecione z chróstu.
Wszystko to kwakier przejrzał przy blasku gasnącego ognia. Budowla ta, jako przystało dla rezydencyi wodza, stała w oddaleniu od innych chat. Dokoła niej rosły gęste krzewy. Tuż obok wznosił się olbrzymi wiąz, jakoby olbrzymia straż u chaty wodza, a jego rozłożyste konary strzegły chatę od spieki słonecznej.






ROZDZIAŁ  XIX.
Branka.

Natan zwrócił uwagę na jeden z namiotów, w którym światło błyszczało; dochodziły go stamtąd jakieś niewyraźne głosy. Był prawie pewien, że tam znajduje się Edyta. Ostrożnie i cicho sunął się ku ścianie namiotu, nie spodziewając się najmniejszej zawady. Wtem płomień, podsycony wiatrem, silniej wystrzelił w górę, a przy jego blasku Natan ujrzał dzikiego, rozciągniętego tuż przed sobą. Zapewne nadużywszy wódki, zawadził nogą o krzak i nie mogąc się podnieść, na drodze zasnął. Odblask światła padł właśnie czerwoną smugą na twarz dzikiego i oświecił jego okrutne i złośliwe rysy.
Kwakier, ujrzawszy tę twarz, ziejącą zgrozą, drgnął ze wstrętu. Widok Indyanina nie mógł zapewne przejąć obawą tak dzielnego serca, tembardziej, iż ten spał jak martwy, a broni nie miał wcale. Lecz straszne oblicze, zrysowane bliznami, z których jedna głęboka przebiegała od czoła przez nos i policzek, zwiędłe, lecz groźne rysy, takim go napełniły wstrętem. Jakieś okropne wspomnienie ogarnęło duszę Natana na widok dzikiego, nie mógł oderwać swych oczu od tej szpetnej i ohydnej twarzy i stał jak skamieniały, długo się w nią wpatrując.
Indyanin spał twardym snem, jakby otruty nadmierną ilością połkniętej wódki. Na jego piersi odsłoniętej widać było głębokie nacięcia, jakie zwykle tylko mężny i zwycięstwami wsławiony wódz ma prawo nosić. Opończę jego z garbowanej skóry, jakkolwiek bardzo znoszoną i brudną, zdobiło mnóstwo świecideł. U pasa miał gruby pęk czupryn ludzkich, również błyskotkami przyozdobionych. Od ucha spuszczał się sznur, na którym nawiązane było mnóstwo monet, począwszy od najdrobniejszej srebrnej monety aż do najcięższych piastrów hiszpańskich. Blizny, strój i bogate ozdoby kazały wnosić, iż to był wódz i to wódz niemałego znaczenia.
Ale największą ozdobę postaci wojownika stanowiła jego czupryna. Obwiązana sznurem korali, stanowiła wyniosły pęk włosów, z pośrodka których sterczał dziób, szpony i dwanaście czarnych piór sępa. Była to wyłączna ozdoba Wenongi, Czarnego sępa, zwanego Kamiennem sercem. A więc Wódz ten, najgroźniejszy i najpotężniejszy w całem plemieniu Osagów, leżał u stóp Natana bezwładny i nieprzytomny.
Natan z wyrazem straszliwej nienawiści wpatrywał się w twarz dzikiego; złowieszczy uśmiech błąkał się na jego ustach. Prawicą wyciągnął zużyty ale ostry i błyszczący nóż z pochwy; lewicą macał pierś Indyanina, bez najmniejszej obawy, aby się zbudził. Wenonga spał, chociaż na jego piersi ciężka ręka białego spoczywała. Strzelec bynajmniej nie obawiał się jego zbudzenia; odsunął lewą rękę i przyłożył koniec noża do miejsca, gdzie przed chwilą czuł najsilniejsze uderzenia serca. Jedno tylko pchnięcie, a nóż pogrążyłby się w sercu, które nigdy litości ani miłości nie znało. A pchnięcie to miał Natan nieprzezwyciężoną chęć zadać, zapominając o całym świecie i widząc tylko przed sobą bezwładnego wroga, mordercę matki, zabójcę żony i kata swoich dzieci. I muskuły jego ramienia naprężyły się, a ręka drżała z niecierpliwości i żądzy zemsty. Zatrzymał się dla opanowania wzruszeń, miotających sercem, dla nabrania tchu, dla zadania tem pewniejszego ciosu. I podniósł rękę...
Wtem z poza ściany rozległ się głos płaczącego i narzekającego dziewczęcia. Ręka Natana obwisła, inne uczucia zbudziły się w jego sercu. Przypomniał sobie okropne położenie nieszczęśliwej branki i namyślił się, że zamordowawszy Wenongę, nie tylkoby wolność ale i życie Edyty postawiłby na kartę. Otrząsnął się i szepnął sam do siebie:
— Nie ujdziesz mi, morderco! Znajdę cię i później, a ta nieszczęśliwa teraz mojej pomocy potrzebuje. Do zobaczenia, Czarny Sępie.
Ostrożnie i cicho wsunąwszy napowrót nóż do pochwy, kwakier opuścił bezprzytomnego wodza i czołgając się jak wąż, podsunął się pod ścianę namiotu, a uchyliwszy zwieszoną jej skórę, zajrzał do wnętrza i przekonał się, że jest u celu swych życzeń.
Namiot był wązki a długi, słabo oświecony gasnącem ogniskiem, okopcony wewnątrz od dymu tak, iż z trudnością można było przejrzeć jego wnętrze. W pośrodku stał pal, podpierający dach, a na nim, jako też na przeciwległej ścianie, należącej do chaty, porozwieszane były rozmaite przedmioty, jako to: naczynia, broń i zapasy żywności. Ponad ogniskiem kołysały się zawieszone na sznurze czupryny ludzkie, w dawniejszych wyprawach zdobyte, z pomiędzy których szczególnie odznaczały się dwa długie warkocze kobiece: jeden siwy, a drugi czarny i kilka drobniejszych loków jasno-złocistych.
W najdalszym zakącie namiotu leżała kupa skór zwierzęcych, wyprawionych z sierścią, będących pościelą jego mieszkańców. Ponad niemi na ścianie leżało mnóstwo odzieży, znać na białych w rozmaitych wyprawach zdobytej. Mnóstwo nagromadzonych tu gratów w nieporządku i bezładzie dawało do poznania, iż namiot służył na ich skład od dawnego czasu.
W głębi siedziały trzy kobiety. Jedna z nich to Edyta, z bladem obliczem, na którem malowała się wielka boleść, dochodząca prawie do rozpaczy. Trzymała ona obydwiema rękami inną kobietę za suknię, jakby błagając jej pomocy. Tą drugą była Telie Doe, córka Daniela, usiłująca się wydrzeć z objęć Edyty. Płakała ona równie jak tamta i starała się uspokajać ją słowami pociechy. Trzecią nakoniec kobietą była niemłoda Indyanka, podobna do obmierzłej czarownicy. Siedziała koło ogniska i grzała przy niem wychudłe ręce; płacz dziewcząt wcale jej nie obchodził, owszem, rzucała na nie z ukosa złowieszcze i jadowite spojrzenia wyrażające nienawiść zawziętą.
Pomimo wzmagającego się wiatru i szumu konarów wiązu, Natan słyszał wyraźnie każde słówko obu dziewcząt. Edyta błagała Telię, aby jej nie opuszczała. Telie spłoniona ze wstydu, oburzona niegodziwym postępkiem ojca, zaklinała Edytę, ażeby się uspokoiła i prosiła ją żeby jej dłużej nie zatrzymywała.
— Nie lękaj się — mówiła do niej — oni ci krzywdy nie zrobią. Ojciec mię o tem zapewnił, a znajdujesz się w chacie wodza, do której żaden Indyanin nie ośmieli się zbliżyć. Lecz puść mię, puść, bo jeżeli się dowie że tu byłam, zabije mnie!
— Ojciec twój! — zawołała ze wstrętem Edyta. — Wszakże słyszałam, że to on naprowadził na nas tych barbarzyńców. On to mojego nieszczęśliwego brata wydał w ręce katów... Idź! Idź! Powiedz im, niech przyjdą! Niech mnie zamordują a wtenczas wszystko się skończy.
Telie pochwyciła rękę Edyty a okrywając ją pocałunkami, mówiła z rzewnym płaczem:
— O pani! Wierz mi, że ja temu wcale nie winna; jabym za was oboje oddała życie.
— Jesteś niewinna! — zawołała Edyta z gorzką wymówką. — A któż nas zdradził? Kto wprosił się na przewodnika, ażeby nas wydać w ręce tych okrutników? Ale ja jestem gotowa wszystko ci przebaczyć, tylko nie odchodź, tylko mnie broń od tego strasznego człowieka, który nas oboje prześladuje!
Temi słowami Edyta, której umysł pod wpływem okropnych wrażeń w dziwnym znajdował się zamęcie, zaklinała Telię, ażeby jej nie opuszczała. Telie zapewniała Edytę, że nikt nie myśli wyrządzić jej krzywdy i prosiła, aby jej dłużej nie zatrzymywała, gdyż ojciec ją zabije za to, że wbrew rozkazowi, ażeby nikt nie zbliżał się do uwięzionej, ośmieliła się tak postąpić. Przyrzekała wreszcie, że odwiedzi ją znowu, byle tylko dozwoliła jej teraz odejść.
Ale Edyta, pomimo najszczerszych zapewnień, nie chciała puścić od siebie Telii i gdy dopiero skutkiem zbytecznego wzruszenia omdlała, powiodło się córce Doego wymknąć z jej rąk i wybiedz z chaty.
Natan widząc ją wychodzącą, przyległ do samej ziemi i czekał, dopóki nie zniknie za drzewami. Potem z niezmierną przezornością przekradł się koło śpiącego wodza i obok pogrążonych we śnie wojowników i szczęśliwie dostał się do krzewin, w których pozostawił Kalla Stackpole’a. Znalazł go pogrążonego w głębokim śnie i tak głośno chrapiącego, że mógłby chrapaniem zaalarmować całą wieś, gdyby nie to, że mieszkańcy jej, upojeni wódką, spali również jak zabici.
— Niech mię grom roztrzaska! — krzyknął, gdy ramię Natana silnie go wstrząsnęło. — Usnąłem, jak niedźwiedź w zimie; to szczęście, że te niedołęgi nie dosłyszeli mojego chrapania. Cóż nowego przynosisz stary wilku?
— Wszystko idzie dobrze — rzekł Natan. — Daj mi jedną uździenicę.
— Co? Uździenicę? A tobie ona na co? Czy nie myślisz kraść koni i fuszerować mój zawód?
— Nie przyjacielu, potrzebna mi jest do związania starej Indyanki, strzegącej, Edyty.
— A więc. znalazłeś anielską damę! — zawoła! Ralf zachwycony. — Prowadź mnie natychmiast do niej, a pochwycę ją w moje szpony i uniosę daleko od tej jaskini rozbójników. Zawołajmy kapitana, niech i on dopomoże nam w wyswobodzeniu tego biednego dziecka.
— Kapitan, chociaż odważny i dzielny, byłby nam raczej zawadą, aniżeli pomocą w pośrodku wsi indyjskiej. Pełno w niej wojowników; oprócz Osagów kilkunastu Wyandotów śpi koło domu rady. Śpiesz co żywo do stadniny i jeżeli możesz, wybierz cztery konie najlepsze. Kiedy je będziesz miał, prowadź je dla zmylenia pogoni w stronę przeciwną tej, z której przyszliśmy, a potem przepraw się przez strumień i czekaj na nas u stóp góry, z której ujrzeliśmy tę osadę. Tam nas znajdziesz, czekających na ciebie. Pamiętaj wypełnić jak najściślej, co ci polecam, inaczej wszystko stracone.
— Krwawy Natanie! — odrzekł Ralf — jeżeli nie skradnę najlepszych koni z koszar, to niech mi te czerwone szatany serce usmażą. Jeżeli nie wypełnię jak najściślej twoich poleceń, nazwiesz mię Osagiem. Oto moja przednia łapa, wal w nią, stary niedźwiedziu!
Natan i Ralf udali się każdy w swoją stronę, stosownie do umowy. Tymczasem Roland niecierpliwił się na swojem stanowisku, a po upływie godziny, nie mogąc doczekać się powrotu swych sprzymierzeńców, postanowił udać się w ich ślady. Właśnie gdy tamci prowadzili z sobą dopiero co opowiedzianą rozmowę, nadszedł na miejsce ich schadzki. Co mówili, nie mógł dobrze dosłyszeć, zrozumiał jednak, że odszukano więzienie Edyty i że stanowcze działanie w celu uwolnienia jej wkrótce nastąpi. Gdy Ralf oddalił się, Roland poszedł za Natanem i kilkakrotnie wołał na niego, ale szum wiatru głos jego zagłuszył. Kapitan zatrzymał się przez chwilę, rozważając czy ma udać się za Natanem, czy też zwrócić do Cukierka, który, posłuszniejszy od Rolanda, pozostał na swem miejscu w krzakach. Przemogła jednak chęć prędszego zobaczenia siostry. Nie mógł przytem przenieść tej myśli, iż kiedy inni narażać będą życie dla jej wyswobodzenia, on ma być bezczynnym świadkiem ich usiłowań. Naśladując więc chód, postawę i ostrożność Natana, udał się za nim w głąb wsi, gdzie go groźne niebezpieczeństwa ze wszech stron otaczały.






ROZDZIAŁ  XX.
Tabun koni.

Gdy się to działo, Edyta siedziała w chacie, pogrążona w głębokich myślach. Wszystko czego dotąd doznała, wydawało jej się okropnym snem. Widok starej Indyanki napełniał ją trwogą. Stara czarownica, siedząc przy ognisku miała wciąż wzrok wlepiony w brankę i strzegła jej najmniejszego poruszenia. Na jej odrażającej twarzy nie widać było ani cienia współczucia, dziką nienawiścią tchnęły jej szpetne rysy. Niekiedy dla skrócenia długich godzin nudnego pilnowania mruczała jakąś monotonną pieśń indyjską, ponurą, jak noc hucząca wichrem na dworze.
Dziki ten śpiew grozą przejmował duszę dziewczęcia, zwolna jednak monotonne dźwięki wywarły dziwny wpływ na Edytę; odprowadziły one jej myśl od rozpamiętywania doświadczonych przygód i natchnęły ją pewnym rodzajem obojętności na swój los. Obudziła się w niej moc duszy i pierwszy raz zaczęła rozważać, czyby nie udało się jej ratować ucieczką przy pomocy Telii. Z pochyloną głową, pogrążona w myślach, zapadła w stan marzenia, podobnego do snu.
Nagle śpiew ustał. Edyta podniosła głowę i z przerażeniem ujrzała przed sobą wysoką posiać, okrytą wraz z głową bawełnianą opończą, z pod której wyglądała para iskrzących oczu. Zwróciwszy wzrok na Indyankę dostrzegła, iż ta usiłuje niespostrzeżenie wymknąć się z namiotu. Edyta zrywa się z posłania i chce pośpieszyć za nią, ale silna ręka widziadła zatrzymuje ją w miejscu. Opończa spadła w tem poruszeniu zatrzymującej ją postaci i Edyta z przerażeniem poznała w niej Ryszarda Braxleya.
— Nie lękaj się Edyto! Nie jestem twoim nieprzyjacielem. Czy mię znasz?...
— O znam! Znam na moje nieszczęście! — odpowiedziała Edyta ze wstrętem. — Jesteś Ryszard Braxley, prześladowca sierot, wydzierca ich mienia, morderca mojego brata. Czyż ci nie dość na tem, że nas wtrąciłeś w przepaść nędzy, jeszcze przychodzisz natrząsać się ze swojej ofiary!
— Mylisz się, Edyto — rzekł Braxley — nie jestem wcale twoim wrogiem, lecz owszem przyjacielem, być może nieco szorstkim i upartym, ale za to wiernym i szczerym. Wysłuchaj mię tylko spokojnie a ręczę ci że zmienisz zdanie.
Tu przedstawił jej, w jakiem znajduje się niebezpieczeństwie, dostawszy się w moc zawziętych nieprzyjaciół białego plemienia; że on tylko jeden może ją wyswobodzić z rąk Indyan, że chętnie poniesie największe ofiary dla jej wykupienia, byle tylko jego żoną została. Braxley, malując żywemi barwami okropność położenia Edyty i ofiarowując się wyzwolić ją z nieszczęścia, był pewien, że z chęcią przyjmie jego usługi. Zawiodła go jednak nadzieja.
— Nigdy nie zostanę żoną nikczemnego mordercy mojego brata — zawołała Edyta z największym wstrętem i pogardą — wolę raczej ponieść najokropniejsze męki. Precz z moich oczu! Nie zatruwaj mi ostatnich godzin życia twym widokiem.
— Nikogo nie zamordowałem — rzekł Braxley czelnie — a twój brat jest tak zdrów jak my oboje.
— Fałsz! Fałsz! — zawołała Edyta. — Alboż nie widziałam go zemdlonego, z ciężką raną w głowie z której obficie krew płynęła?
— Lekkie draśnięcie — odrzekł Braxley — które zapewnie już się dotąd zagoiło. Nie przeczę jednak, że jest w mocy Piankishawa, wodza chciwego krwi białych. Lecz Indyanin ten jest pijakiem zawołanym i za parę beczek wódki odda mi Rolanda, byleś tylko przystała, droga Edyto, na nasze małżeństwo.
— O nigdy! Nigdy! — mówiła łkając, Edyta. — Mój brat pogardziłby mną, gdybym dla ocalenia nawet jego życia poślubiła nikczemnego zbrodniarza.
— A więc giń, zaślepiona dziewko! — zawołał Braxley wściekle, widząc, że tyle zachodów i kosztów marnie roztrwonił. — Sama sobie najokropniejsze męki gotujesz. Przepadnij!
— Bóg mię ocali — rzekła Edyta.
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się mocno nikczemnik. — Spodziewaj się pomocy od Boga, dobrze na tem wyjdziesz. Bóg nie ma czasu ujimować się za głupiem stworzeniem, które depcąc swoje szczęście szydzi z jego łaski.
Zaledwie wyrzekł te słowa bluźniercze, kiedy nagle dwa ramiona silne i żylaste objęły go uściskiem niedźwiedzia. W mgnieniu oka leżał na ziemi z piersią przygniecioną ciężkiem kolanem, z gardzielem ściśniętym kleszczami żelaznych palców. Przed oczyma błysnął mu nóż krwawą łuną odbitego płomienia a głos cichy ale dobitny szepnął:
— Jeden ruch, jedno słowo, a zginiesz!
Niespodziewany ten napad prawie pozbawił Braxleya przytomności; przestrach odebrał mu odwagę do tego stopnia, że nie próbował najmniejszego oporu. Napastnik skrępował mu ręce rzemieniami nadzwyczaj szybko i zręcznie, spętał nogi i zakneblował usta, poczem wyciągnąwszy mu z zanadrza zwój pergaminu, porwał go na ręce i zwaliwszy na legowisko przyrzucił skórami i kocami wełnianymi. Zimny pot oblał zbrodniarza spodziewającego się lada chwila śmierci.
Szybkość z jaką napadający powalił, związał i rzucił na stos skór Braxleya nie dozwoliła nawet przypatrzeć się jego twarzy. Ze zdumieniem tylko spostrzegł, że pogromca jego był Indyaninem, rysów jednak jego twarzy nie mógł sobie przypomnieć, a tem mniej dobrze rozpoznać. Nim zdołał mu w twarz spojrzeć, już leżał pogrążony w ciemnościach pod ciężkiem przykryciem.
Edyta niemniej się przeraziła od swego prześladowcy, ale nieznajomy szepnął do niej przyjaźnie:
— Nie lękaj się, milcz i pójdź za mną.
Poczem widząc że nie byłaby w stanie iść sama, pochwycił ją na ręce i wyniósł z namiotu.
Na dworze grubsze jeszcze niż przedtem panowały ciemności. Ogień Wyandotów wygasł prawie zupełnie, a chociaż wiatr nieco się uspokoił, zawsze przecież dość sprawiał szumu, ażeby przygłuszyć ciche stąpanie nieznajomego szybko przemykającego się przez wieś. Natan, którego niezawodnie czytelnik poznał w wybawcy Edyty, był pewien iż rozpoczęte dzieło pomyślny uwieńczy skutek.
Zaszedł jednak wypadek, którego kwakier wcale się nie spodziewał. Zaledwie bowiem opuścił namiot i uszedł ze swym drogim ciężarem kilkadziesiąt kroków, gdy nagle rozległo się tętnienie, rżenie i parskanie koni jak gdyby do tabunu wpadło nagle całe stado wilków. Hałas zrobił się taki, iżby umarłego z grobu poruszył a nie dopiero śpiących Indyan.
Na pierwszy odgłos tej niespodziewanej wrzawy, Natan przypadł do krzaku opodal domu rady. Skoro jednak zauważył, że zamiast zmniejszać się, hałas coraz bardziej rośnie i że Indyanie zaczynają się poruszać, kwakier puścił się pędem, mając nadzieję, że zdoła na czas ujść ze wsi. Naraz ze wszystkich stron podniosły się krzyki Indyan.
— Do broni! Do broni! Blade twarze napadają nas! — wołano w różnych miejscach.
Natan biegł ku rzece w zamiarze ukrycia się w gęstej olszynie porastającej jej brzegi i niezawodnie byłoby mu się to udało, gdyby nagle Indyanie nie zapalili ogni trwogi. Na wielkim bowiem placu w środku wsi leżały stosy gałęzi sosnowych i cedrowych, które właśnie na to były przeznaczone, ażeby w razie niespodziewanego napadu w nocy oświecić wioskę.
Buchnęły jasne płomienie a blask ich całą rozjaśnił okolicę i odkrył jej mieszkańcom przyczynę nocnego alarmu.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Kilka koni leciało środkiem wsi naprzód, a za nimi pędził cały tabun. Zwierzęta jak opętane gnały, zbite w kupę, bez pamięci, w szalonym przestrachu. Na jednym z nich w samym środku tabunu siedział Ralf, trzymając w ręku końce wielu uździenic, lecz niezdolny utrzymać koni na nich prowadzonych. Indyanie ze wszystkich stron biegli, usiłując dostać się do Ralfa i pochwycić go.
Gdy płomienie rozjaśniły wieś, Natan mniemał, iż nie zdoła ujść dzikim. Skoro jednak dostrzegł, że uwaga ich zwróciła się wyłącznie na Ralfa, postanowił skorzystać z powszechnego zamieszania i unieść Edytę w zarośla.
— Nieszczęśliwy — mruczał Natan — przez swoje głupstwo dostał się w moc dzikich i przypłaci to swoją czupryną. Dzięki niebu, że mi się udało przynajmniej uratować brankę.
Na nieszczęście słowa te choć cicho wymówione usłyszał człowiek ukryty w zaroślach, otaczających chatę Wenongi. Wypadł natychmiast z krzaków a przerażony Natan poznał w nim Rolanda, którego bytności wcale się nie spodziewał tutaj.
— Prędzej, prędzej, na miłość Boską! — zawołał kapitan.
— Wszystko popsułeś — rzekł Natan z gorzką wymówką. W tejże chwili Edyta na widok brata wydała okrzyk radości, który pomimo hałasu i wrzawy panującej w osadzie zabrzmiał donośnie.
— Zgubiłeś nas! — krzyknął Natan. — Ratuj się sam przynajmniej.
Na okrzyk Edyty kilkunastu Indyan rzuciło się w stronę, skąd ich doszedł. Roland postanowił poświęcić się dla uratowania siostry, z wzniesioną więc siekierą rzucił się na Indyan mniemając. że zdoła ich zatrzymać, dopóki Natan nie uprowadzi Edyty.
Bezprzykładna śmiałość młodzieńca wywołała okrzyk podziwienia z ust Indyan, lecz nie ulękli się oni jego groźnej postawy. Tłumnie rzuciwszy się na Rolanda i zręcznie odparłszy ciosy jego broni, w mgnieniu oka rozbroili go, pochwycili i skrępowali. Kilku pozostało przy nim na straży, reszta zaś dostrzegłszy uchodzącego Natana poskoczyła za nim. Silny myśliwiec, nie czując prawie ciężaru, biegł pędem jelenia, z niezmiernem zadziwieniem dzikich. Gdyby nie chodziło mu o biedne dziewczę, byłby mógł porzuciwszy je, ujść z łatwością, lecz za nic w świecie nie chciał jej opuścić. Kto wie atoli czy i z tem brzemieniem nie zdołałby ujść z rąk Indyan, dobiegał już bowiem krzaków, nieoświetlonych gorejącym we wsi ogniem, gdy nagle z gąszczu wypadło dwóch Osagów i zastąpiło mu drogę. Kwakier skręcił w bok i zaczął uciekać ku odosobnionej chacie, ale wypadło z niej kilka wielkich psów i rzuciło się wściekle na niego. Uczepiły się jego sukni, plątały pod nogami ujadając straszliwie. Natan czuł że jego siły wyczerpują się i niepodobieństwo ucieczki przed dzikimi następującymi mu prawie na pięty, stawało się oczywistem. Postawiwszy więc Edytę na ziemi odwrócił się ku wrogom i zawołał z nieopisaną nienawiścią:
— Tu do mnie, psy indyjskie! Godzina wasza wybiła! Zginę ale i wy srogiej doznacie pomsty. Zabijcie mnie!
I rozdarł szatę na piersi, wystawiając ją na groty nieprzyjaciół. Lecz Indyanie wcale nie myśleli zabijać Natana. Pochwycili oboje i wśród radosnych okrzyków powlekli ich do ogniska, przy którem leżał skrępowany Roland. Równocześnie zabrzmiały odgłosy tryumfu z innej strony. Część Indyan utorowawszy sobie drogę pomiędzy rozbieganymi końmi, dostała się do Ralfa, który mimo oporu został także ujęty.
Wyzywające słowa które Natan wyrzekł do Indyan były ostatnie jakie wymówił; od tej chwili zamilkł, jak grób. W milczeniu poddał się swemu losowi i nie okazywał najmniejszego wzruszenia, mimo że dzicy otoczyli go wkoło, przypatrując się z podziwem jego postaci i ubraniu. Zdumienie ich jeszcze się zwiększyło na widok rozmaitych znaków, jakie Natan porobił sobie czarną farbą na tle szkarłatnem, powlekającem jego twarz, ręce i piersi. Natan zarówno nie zważał na ich zapytania, któremi go w mowie indyjskiej i zepsutej angielszczyznie zarzucali, a tem mniej na groźby i szkalowania, ale mierząc ich okiem lekceważenia i wzgardy milczał uporczywie.
Po niejakiej chwili rozstąpiło się koło wojowników, otaczających Natana i ukazał się Czarny Sęp, któremu z uszanowaniem zrobiono miejsce. Przystąpił on do kwakra i podniósłszy z zamachem w górę swój tomahawek, byłby mu roztrzaskał czaszkę, gdyby Daniel Doe nie pochwycił go za rękę i nie szepnął kilku słów do ucha. Słowa te uspokoiły Wenongę, zwrócił on się ku Natanowi i rzekł:
— Jestem Wenonga! Czarny Sęp! Kamienne Serce! Morduję wszystkie blade twarze i piję ich krew z ich własnych czaszek!
Dla nadania tem większej wagi swoim słowom Czarny Sęp położył ciężkie ręce na ramionach kwakra i twarz w twarz naprzeciwko niego trzymając, zatopił w jego oczach swój wzrok, pełen złości i nienawiści. Natan odpowiedział temu wejrzeniu wpijając w niego swoje oczy z okropniejszym jeszcze wyrazem. Twarz jego wykrzywiła się tak straszliwie i nienaturalnie, wyrażając niewypowiedzianą nienawiść i wstręt, z jego oczu wypadły tak srogie błyski wściekłego gniewu, rysy tak przerażająco się zmieniły, że Wenonga, wódz mężny i niewzruszony, nie mógł przezwyciężyć trwogi jaka go opanowała. Cofnął się i spuścił ręce z ramion Natana, który zgrzytając zębami, tocząc z ust pianę, zwalczony nadmiernem wysileniem miotających uczuć, padł na ziemię i dostał ataku konwulsyi. Kościste jego palce zatopiły się w ciałach dwóch Osagów, usiłujących go powstrzymać, drgał na całem ciele i rzucał się bezprzytomny w najgwałtowniejszych podskokach.
Szyderstwa i śmiechy Indyan ustały, a usta ich zamilkły. Jeden Daniel Doe nie uległ temu wrażeniu. Ujrzał on, gdy Natan upadł, wyglądający mu z zanadrza koniec zwoju pergaminowego podobny do testamentu, okazanego mu przed godziną przez Braxleya. Nachylił się nad miotanym konwulsyjnie kwakrem i udając jakoby chciał go podźwignąć, wyciągnął zręcznie dokument i ukrył na swych piersiach. Potem podniósł się i wraz z innymi przypatrywał się odzyskującemu zmysły Natanowi. Ten dźwignął się na nogi, wytrzeszczył obłąkane oczy i zdawał się nie wiedzieć ani o napadzie choroby, ani o tem wszystkiem, co się dokoła niego działo.
Tymczasem Czarny Sęp ochłonąwszy nieco z wrażenia przystąpił do Natana. Miejsce nienawiści poprzedniej zajęło poszanowanie i uwielbienie. Stanąwszy o parę kroków przed kwakrem, rzekł do niego:
— Mój biały brat jest wielkim czarnoksiężnikiem. Ja, Wenonga, Sęp Czarny, Kamienne Serce, zabójca mnóstwa białych mężów, niewiast i dzieci, pragnę przyjaźni mojego brata. Wielki czarnoksiężnik ma bystre oczy; me ukryje się przed niemi to, co jest w puszczy, w obłokach i głębi ziemi. Wielki czarnoksiężnik wskaże bratu Czarnemu Sępowi, gdzie się znajduje Dżibbenenosah, ażeby go Czarny Sęp rozdarł swoim, szponami, mszcząc się za śmierć dwudziestudziewięciu Osagów, zamordowanych przez niego w lasach i siedemnastu zabitych w chatach naszych.
Natan milczał.
— Brat mój, wielki czarnoksiężnik, powie dlaczego przyszedł do wsi indyjskiej, dlaczego uprowadzić chciał brankę, czemu rabuje konie Osagów? Ja, Wenonga, chcę być bratem wielkiego czarnoksiężnika.
Słowa te wymówił z jak największą łagodnością i powagą. Powodem tej nagłej zmiany w postępowaniu Czarnego Sępa było to, iż miał w istocie Natana za wielkiego czarnoksiężnika i mniemał, że pozyskawszy jego przychylność, potrafi nakoniec dowiedzieć się gdzie ukrywa się straszny Duch Puszczy, który w ciągu lat dziesięciu wytępił trzecią część wojowników plemienia, uznającego swoim wodzem Wenongę. Natan milczał pogardliwie, zdając się nie słyszeć zapytań wodza indyjskiego, co zamiast go oburzyć jeszcze większem uszanowaniem przejmowało. Rozmowa ta byłaby jeszcze długo się ciągnęła, gdyby okrzyk zadziwienia, wydany przez Indyan, strzegących Rolanda, nie przerwał słów Kamiennego Serca.
Daniel Doe zwrócił bowiem uwagę Osagów, pilnujących kapitana, że więzień ich nie jest kim innym, jak Rolandem Forresterem, którego na zabicie wydali Piankishawowi. Wydobycie się z rąk starego wodza, pełnego okrucieństwa, pojawienie się nagłe kapitana śród nocy we wsi indyjskiej, gdy Osagowie byli pewni, że już oddawna nie żyje, wszystko to nasuwało Indyanom myśl, iż tylko zapomocą potęgi wielkiego czarnoksiężnika białych cud taki mógł się spełnić. Zbiegli się tedy wszyscy, nie wyłączając Wenongi i otoczyli kręgiem Rolanda patrząc nań z podziwem i przestrachem.
Ale nie na tem koniec. Zdawało się, że tej nocy wszystko się uwzięło, ażeby napełnić zdumieniem Osagów. Zaledwie ogarnęło ich przerażenie na widok Rolanda, cudem wyzwolonego z rąk Piankishawa, gdy kilku Indyan przyprowadziło trzeciego jeńca, ujętego pomiędzy końmi, w którym z największym podziwem dzicy poznali groźnego swego nieprzyjaciela Ralfa Stackpole’a.
Wszakże oddział powracający z wyprawy pozostawił go w ręku pięciu silnych i doświadczonych wojowników, mających mu w dolinie Biami śmierć zadać? Wszak pozostawili go bezbronnego i skrępowanego w mocy zaciętych wrogów, którzy zaprzysięgli, że go żywcem nie puszczą i pomszczą się za wszystkie szkody, jakie wyrządził Osagom, a dziś tenże sam Ralf o mało nie uprowadził całego tabunu koni. Zbiegła się też cała ludność wioski i wśród niezmiernej wrzawy przypatrywała się jeńcowi, uwolnionemu według jej mniemania nadprzyrodzoną mocą czarnoksiężnika.
W samej rzeczy, był to on, Ralf Stackpole, niewolnik anielskiej damy, jak sam siebie nazywał. Z jego to przyczyny nastąpiło zwichnięcie mądrze obmyślanej przez Natana ucieczki. Dziwnym trafem człowiek ten, czegokolwiek dotknął się z najlepszemi chęciami, wszystko psuł: płochość i lekkomyślność jego była tego przyczyną.
Objaśnijmy czytelnikom naszym ostatni wypadek.
Ralf udał się do stadniny z uroczystem postanowieniem wypełnienia poleceń Natana. Jakoż wybrał z pomiędzy tabunu cztery najlepsze konie i przy wprawie i zręczności z łatwością założył im uździenice. Gdyby był na tej poprzestał zdobyczy, mógłby ją bez trudności uprowadzić na miejsce przeznaczone, ale na widok tylu młodych i doborowych koni złodziejska żyłka zadrgała w duszy Ralfa. Czterdzieści koni prześlicznych, czyż nadarzy się drugi raz sposobność tak wyborna? Czyż te przeklęte czerwone skory kiedykolwiekindziej spiją się i posną tak kapitalnie, jak dzisiaj myślał sobie Ralf. Nie, nie, trzeba zabrać cały tabun dla anielskiej damy i przez wdzięczność za ocalenie życia nie tylko wolność ale i majątek jej ofiarować.
Zrobiwszy to postanowienie, Ralf zdjął z siebie opończę bawolą i podobnie jak wprzódy suknię Natana pociąwszy w kawałki, narobił uździenic. Zarzucił je na tuzin najpiękniejszych koni i siadłszy na jednego, wyjechał z zagrodzenia, trzymając końce rzemieni w ręku, pewny, że za tymi całe stado uda się tam, gdzie je poprowadzi. Zaledwie jednak ujechał kilka kroków w zamierzonym kierunku, kiedy konie zaczęły się szarpać gwałtownie i rwać w inną stronę. Rozpoczęła się walka pomiędzy złodziejem a skradzionymi końmi; lecz pomimo wszelkich wysileń Ralfa, rozhukany tabun pokonawszy go, popędził drogą, prowadzącą na główny plac wioski i uniósł z sobą otoczonego zewsząd Stackpole’a, który napróżno chciał go powstrzymać lub wreszcie wydobyć się z pomiędzy rozszalałych rumaków.
Tak godny mąż wpadł we własne sidła, jak to zwykle się zdarza, kiedy kto chce sobie przywłaszczyć cudze dobro nieuczciwym podstępem. Ralf był odważny i niejednokrotnie śmierci w oczy zaglądał, nie rozpaczał też nad swojem położeniem, ale dręczył się najokropniej tem, iż przez bezprzykładną lekkomyślność stał się przyczyną zguby anielskiej damy. Kiedy go zawleczono przed ognisko i zaczęto obelgami obrzucać, dusza jego oburzyła się, zbudziło męstwo i zapiawszy według zwyczaju, zaczął wołać wyzywającym tonem:
— Kukuryku! Obrzydłe opoje! Cuchnące wyrzutki piekła! Kandydaci do stryczka! Wątroby wam wydrę! Żebra połamię i okiem wyciągnę, a potem całą wieś, razem ze wszystkimi, jak tu jesteście, połknę i pogrzebię w żołądku! Kukuryku!
Osagowie zrozumieli to wyzwanie, wymówione wpół po indyjsku a wpół po angielsku, ale pod wpływem przesądu i zabobonu, widząc cudem zjawiającego się Ralfa, o którym mniemali, że jest zabity, nie tylko nie obrazili się, ale nawet przelękli się groźby, a niejeden wierząc w moc nadprzyrodzoną wielkiego czarnoksiężnika, patrzał osłupiałym wzrokiem na Ralfa i myślał nad tem, w jaki sposób pomieści całą wieś w swym żołądku.
Zaprzestano obelg i krzyków; więźniów porozprowadzano po osobnych chatach dodawszy każdemu straż, złożoną z najdoświadczeńszych wojowników. W godzinę później cała wieś spoczywała znowu w głębokim śnie, wyjąwszy wartowników, czuwających nad więźniami.
Daniel wracał do swej chaty, gdy nagle ujrzał Braxleya, którego nakoniec stara Indyanka, zabierając się do spoczynku, znalazła pod brzemieniem skór, rozwiązała i odkneblowała. Braxley z przerażeniem dostrzegł stratę dokumentu, zapewniającego mu posiadanie majątku. W przestrachu, pomieszaniu i zamęcie, jakie go ogarnęły gdy go Natan tak niespodziewanie napadł, nie mógł dostrzedz zniknięcia testamentu. Dopiero kiedy go Indyanka rozwiązała, spostrzegł swoje nieszczęście, a pierwszem zapytaniem gdy spotkał Doego, było, czy testamentu nie znalazł.
Doe starał się go uspokoić, twierdząc, iż zapewne pergamin wyślizgnął mu się z zanadrza podczas pasowania się z nieznajomym, że zapewne podniósł go który z Osagów, a jutro jako rzecz nie mającą żadnej wartości niezawodnie zwróci.
Braxley uspokoił się wprawdzie co do testamentu, lecz niemniejsze ogarnęło go przerażenie, ody się dowiedział że Roland żyje. I tu Doe starał się go uspokoić, zapewniając, iż kapitan znajdując się w rękach Czarnego Sępa żywcem z nich nie wyjdzie.
— Dziwię się — zauważył Braxley — ze niedawno jeszcze dręczyły cię wyrzuty sumienia na wspomnienie śmierci Rolanda, teraz zaś zapewniasz mię skwapliwie, z wielką obojętnością, że umrze.
— Prawda — odpowiedział Daniel — lecz pamiętaj, że poprzednio ja go wydałem w ręce Indyan, więc śmierć jego na mnie ciążyła. Teraz sam dobrowolnie wpadł w ich ręce, cóż mnie więc obchodzi, alboż ja go tu przywabiłem?
Objaśnienie to uspokoiło Braxleya. Przez jakiś czas rozmawiali jeszcze obydwaj o dziwnych wypadkach tej nocy, poczem rozeszli się do swoich mieszkań.






ROZDZIAŁ  XXI.
Targ.

Na drugi dzień od samego świtu panował ogromny ruch w osadzie indyjskiej. Więźniowie słyszeli co chwila to strzały, to jakieś okrzyki tryumfu lub zgrozy, a często do ich uszu dochodziło nazwisko Dżibbenenosaha, Ducha Puszczy. Wracały oddziały wojowników osagskich z wyprawy przeciwko białym. Jedni przywozili łupy, zdobyte w osadach bladych twarzy; inni powracali pobici a doniesienia o śmierci wojowników, poległych w wyprawie, wywoływały wycia i narzekania Indyan. Jedna z gromad doniosła Wenondze o znalezieniu Piankishawa wraz z dwoma towarzyszami, zamordowanymi przez Ducha Puszczy, jak o tem świadczyły krwawe krzyże na ich piersiach wyryte.
Najwięcej atoli zgrozy wywołała wieść, przyniesiona przez kilku młodych Indyan, o znalezieniu pięciu trupów, ich współrodaków w doline Biami. Przerażenie i wściekłość ogarnęły Osagów, gdy się dowiedzieli, że pięciu walecznych i dzielnych wojowników zostało wymordowanych tuż prawie pod ich bokiem, że nakoniec trzech z nich miało na piersiach fatalne krzyże. Wtedy to rozległo się nazwisko Ducha Puszczy z towarzyszeniem przekleństw i zabobonnej trwogi.
Roland skrępowany i strzeżony przez dwóch wysokich i silnych wojowników, słyszał to wszystko lecz nie wiedział, co to znaczy. Dozorcy jego skracali sobie czas rozmową lub wybieganiem za drzwi dla dowiedzenia się o nowinach. I oni powtarzali często nazwisko Dżibbenenosaha, oglądając się przesądnie na wszystkie strony, ja gdyby lękali się, ażeby im się niespodziewanie nie ukazał.
Wieczór już nadchodził, a kapitan nie wiedział wcale, co się dzieje z jego siostrą i towarzyszami nieszczęścia; nie widział kiedy nakoniec dzicy rozpoczną ich męczarnie. O zmierzchu usłyszał rozmowę, prowadzoną z cicha pomiędzy pilnującymi go Indyanami a jakimś obcym, która się zakończyła wyjściem strażników za drzwi. Nieznajomy wszedłszy do chaty, rozdmuchał ognisko na środku płonące, a przy jego świetle Roland z niemałym podziwem i wstrętem rozpoznał rysy Daniela Doe. Raz czy dwa tylko w życiu widział kapitan oblicze tego białego Indyanina, ale zanadto silnie utkwiło w jego pamięci, aby mógł go kiedykolwiek zapomnieć.
Roland, wiedząc że ani prośby, ani obietnice i błagania nie zdołają wzruszyć Indyan, postanowił milczeć aż do śmierci, której się lada chwila spodziewał, ale widok tego człowieka, będącego przyczyną wszystkich jego i siostry nieszczęść, był dostatecznym, ażeby pierś jego przepełnić goryczą i najdzikszą w niej wściekłość rozbudzić. Krew zagotowała się w żyłach Rolanda, szarpnął się w swoich pętach, a czując ze ich zerwać nie zdoła, zawołał gniewnie:
— Łotrze nikczemny! Jak śmiesz stawać przede mną!
— W istocie, sprawiedliwieś mię nazwał — rzekł zimno Daniel. — Łotrem jestem. Dobry to wcale początek rozmowy. Ciekaw jestem, jak, będzie koniec.
— Precz stąd! — krzyknął Roland, odchodząc od przytomności. — Nie udręczaj mnie swoją obecnością, nie chcę cię widzieć ani słuchać! Precz! Wychodź!
— Przestań się rzucać i przeklinać, to się wszystko na nic nie zdało. Jak skończymy rozmowę, możesz sobie język rozpuścić dowoli, ale po co szamotać się zawcześnie. Pamiętaj o tem, że czasami ludzie, będący największymi wrogami z rana, zmieniają się wieczorem w dobrych przyjaciół. Chciałbym z tobą pomówić chwilkę rozsądnie, a jeżeli wciąż będziesz sypał obelgami, to nigdy do końca nie dojdziemy. Przyszedłem potargować się trochę z tobą, a gdy wysłuchasz moich propozycyj, może wkońcu będziesz nieco dla mnie względniejszym.
— Jeżeli masz mi jaką propozycyę uczynić — mówił Roland, usiłując gniew pohamować — to mów krótko i prędko lub idź precz.
— Naprzód chciałbym wiedzieć, kto zamordował Piankishawa i jego dwóch towarzyszów i kto wyprawił na tamten świat pięć czerwonych skór w dolinie Biami. Zabić takich wprawnych do boju wojowników nie tak to łatwo, jak złorzeczyć i przeklinać. Ty musisz wiedzieć kto ich pomordował.
— Gdy przyjdzie kolej na ciebie, będziesz ich mógł sam o to zapytać odpowiedział Roland.
— To być może — mruknął z pewną obawą Daniel Doe — zawsze radbym jednak wiedzieć, jak wygląda Duch Puszczy.
— Mam nadzieję, że go ujrzysz, gdy ci wyryje krwawy krzyż na piersi — odpowiedział Roland nie rozumiejąc prawie, co ma Duch Puszczy wspólnego ze śmiercią Indyan, zabitych przez Natana.
— Nie chcesz mówić? Ha, mniejsza o to. Powiedz mi przynajmniej, kto jest ów dyabeł biały, umalowany jak Indyanin, którego Wenonga usiłuje zamienić na przyjaciela?
— Czy żyje on jeszcze? — zapytał Roland.
— Żyje i żyć pewnie będzie, jeżeli zechce zaspokoić ciekawość Czarnego Sępa. Ba, wtedy obsypie go darami i gotów go jeszcze swoim czarnoksiężnikiem zrobić.
— Cóż zrobią z Ralfem?
— Spalą go jak szczura — odpowiedział Daniel.
— A ze mną?
— To zależy zupełnie od ciebie. Jeżeli dobijemy targu, będziesz sobie żył swobodnie w majątku swego wuja, jeżeli nie spalą cię dzicy już dla tego samego, żeby pożreć twoje serce. Głupcy ci mniemają, że spożycie serca dzielnego wojownika dodaje męstwa tym, którzy je zjedli.
— A moja siostra?
— O nią się nie troszcz. Szczęśliwy ją los czeka jeżeli będzie rozsądna. Wziął ją pod opiekę potężny człowiek, który jej nie da zakrzywić włosa na głowie i...
— A tym potężnym człowiekiem jest Ryszard Braxley! Najnędzniejszy łotr, jaki kiedykolwiek na świecie zatruwał powietrze swoim jadowitym oddechem. Jak poważacie się, nikczemnicy, dotykać tej szlachetnej dziewicy?
— No, już to przyznaję, że Braxley jest większym nikczemnikiem ode mnie, gdyż on to wyprowadził mię na łotra. Ale i na niego nie masz tak dalece co narzekać. Cóż bowiem złego, że się chce ożenić z twoją siostrzyczką?
— O nędznik!
— Mój kapitanie, byłem i ja niegdyś uczciwym człowiekiem, ale dajmy temu pokój. Już się to nie wróci ani naprawi. Powiedz mi raczej, czy masz ochotę wydobyć się z rąk czerwonych skór?
— Ty mi powiedz raczej, jeżeli możesz mię uwolnić, jaką naznaczasz cenę za wyzwolenie mnie i Edyty?
— Otóż pierwsze rozumne słowo, jakie wyrzekłeś. Dobrze więc, zacznijmy się układać; jeżeli przyjmiesz moje warunki wszystko pójdzie jak z płatka.
— Mów.
— Naprzód maleńkie objaśnienie. Trzeba ci wiedzieć kapitanie, że się wcale nie nazywam Daniel Doe, ale James Atkinson. Że to ja porwałem Klaryssę Iverton, którą stryj twój, a przyjaciel jej ojca, uczynił w pierwszym testamencie swoją generalną dziedziczką.
— Jakto, więc dziewczę to nie zginęło w płomieniach?
— Uchowaj Boże — odpowiedział Atkinson. — Na żądanie Braxleya, plenipotenta twojego stryja (za co, nawiasem powiedziawszy, zapłacił mi wcale licho), porwałem trzechletnią dziewczynkę i umknąłem z nią na pogranicze. Dla zatarcia śladów dom, w którym z ochmistrzynią swoją mieszkała spalił się, baba się upiekła, ale dziewczyna ocalała.
— Cóż się z nią stało? — zapytał ciekawie kapitan.
— Ba, to długa historya. Chowała się i przy mnie i nie przy mnie, ale wkońcu sprzykrzyło mi się z dzieciakiem i oddałem ją pod opiekę pułkownikowi Bruce.
— Jakto... więc Telie?...
— Jest Klaryssą Iverton, a nie moją córką, bo ja córki nigdy nie miałem.
— A zatem jej przypada majątek mojego stryja?
— Więc gdybyś został kiedy jego dziedzicem... — zagadnął Atkinson.
— Zwróciłbym go natychmiast prawej sukcesorce.
— I zrobiłbyś niepotrzebne głupstwo, gdyż stryj, żałując popędliwości swojej, odwołał późniejszym testamentem darowiznę dóbr, a tylko przeznaczył Klaryssie cztery tysiące gwinei posagu.
— Ależ ten drugi testament został zniszczony.
— Bynajmniej... Patrz — mówił, dobywając zwitek pergaminu — oto ów dokument. Czytaj dodał, podniecając ognisko i rozpościerając pismo przed okiem Rolanda. — Testament, spisany podług wszelkich form prawnych.
Roland zatopił wzrok z ciekawością w dokumencie. Był on spisany własnoręcznie przez Ralfa Forrestera, a czego się młodzian nigdy nie spodziewał, tchnął czułą tkliwością ku niemu i Edycie. Skończywszy czytanie, odezwał się do Atkinsona:
— Uwolnij mię z więzów i oswobodź moją siostrę, a dam ci w darze piękną kolonię w dobrach mojego stryja i jeszcze pieniędzy tyle, ile będę mógł.
— Dobrze to jest — rzekł tamten, zwijając i chowając pergamin w zanadrze — lecz jeszcze jest inny warunek. Naprzód zapewne zechcesz Telii wypłacić sumę zastrzeżoną testamentem.
— Bez najmniejszego wahania.
— Folwarku nie chcę, lecz za ten dokumencik wypłacisz mi dwa tysiące gwinei. Za tę sumkę urządzę sobie plantacye w innych stronach, bo tutaj wszyscy uważają mię za łotra, życie zaś między Indyanami sprzykrzyło mi się zupełnie.
— Zgoda!
— A wreszcie wydasz siostrę swoją za Ryszarda Braxleya. Dałem mu słowo, że będzie jego żoną, a chociaż nazywasz mię łotrem, umiem słowa dotrzymać. Zwłaszcza, że gdybym go nie dotrzymał, len łotr kazałby mię zamordować — dodał ponuro.
Roland przez chwilę nie był w stanie wymówić słowa z oburzenia.
— Co? — krzyknął wreszcie. — Ty śmiesz żądać, ażebym takiemu zbrodniarzowi oddał moją siostrę!? O, niech raczej umrze, aniżeli tej hańby doczeka! Jeżeli inaczej być nie może, oddam ci cały majątek na mnie przypadający. Weź go i uwolnij moją siostrę.
— Cóż mi po majątku, jeżeli lada chwila Braxley każe mię Indyanom zamordować! Wiesz z doświadczenia, że ujść im niepodobna. Zresztą oprócz sztyletu jest i trucizna. Musisz mu oddać Edytę.
— Nigdy! — zawołał Roland z oburzeniem. — Jesteś szalonym, że mi to śmiesz proponować.
— Chcesz czy nie? Przyjmujesz czy odrzucasz moje warunki? Pytam cię po raz ostatni! — zawołał Atkinson oburzony, że upór Rolanda niszczy jego plany.
— Nie! Nie i jeszcze raz nie! — krzyknął Roland. — Precz z moich oczu!
— Giń więc, młodziku! — odparł z gniewem tamten. — Mimo twego szalonego uporu, ona będzie żoną Braxleya! Nie przypisujże swej zguby mnie, ale swojej głupocie. Chciałem cię uwolnić, nie chcesz, a więc przepadnij!
To powiedziawszy, Atkinson opuścił chatę w największym gniewie. Wszystkie jego zamiary runęły, a wykradzenie testamentu nie na wiele mu się przydało. Skoro wyszedł, natychmiast dwaj Indyanie wrócili i zajęli swe miejsca obok więźnia milcząc jak dwa miedziane posągi. Milczenie to było na rękę Rolandowi, mógł bowiem bez przeszkody rozmyślać nad okropnem położeniem swojem i Edyty, oraz gotować się na śmierć, której spodziewał się w dniu następnym.






ROZDZIAŁ  XXII.
Duch Puszczy.

Podczas powyżej opisanej rozmowy zaszła inna scena w chacie Wenongi. W niej to trzymano Natana jako najznakomitszego z pomiędzy pojmanych jeńców.
Jego dziwny ubiór i cała powierzchowność podobna do postaci indyjskich kuglarzy zaimponowała dzikim, jak wszystkie plemiona ciemne, nadzwyczajnie zabobonnym. Wrażenie to zwiększyło się jeszcze napadem konwulsyjnej choroby, którą został rzucony o ziemię. Dzicy przypuszczali, że go jakiś potężny szatan opętał wstąpiwszy w jego ciało. Po przeminięciu słabości, chociaż skrępowali go jak innych więźniów bawolimi rzemieniami i zaprowadzili do chaty wodza, obchodzili się z nim z łagodnością i uszanowaniem, dowodzącem wiary w jego moc nadprzyrodzoną.
Wiara ta tem jawniej uwydatniła się na drugi dzień, gdy dzicy poczęli tłumnie gromadzić się koło chaty Wenongi. Jedni pragnęli mu się przypatrzeć, drudzy — zapytać go o przyszłość, inni nakoniec, mniej zabobonni od tamtych, mniemali, że im się uda wywiedzieć jakichś o nim szczegółów i przeświadczyć się czy w istocie posiada potęgę nadprzyrodzoną. Do tych ostatnich należał Daniel Doe, czyli właściwie Atkinson, oraz kilku starych, doświadczonych i przezornych Osagów. Zarzucali oni tysiącznemi pytaniami jeńca, mniemając, że im się uda wątek tajemnicy pochwycić.
Ale wszystko to nie wywarło najmniejszego wrażenia na Natanie. Mniemanego czarnoksiężnika dyabeł milczenia, jak sądzili Indyanie, opętał; nie zwracał na nich wcale uwagi. W osłupieniu pogrążony, zdawał się być pozbawionym wszelkiego czucia i zmysłów.
Doe starał się jeszcze wprzódy wybadać Ralfa o Natana, ale Ralf dostawszy napadu rozsądku zaprzysiągł, iż wcale nie zna Natana. Wypierał się także uporczywie znajomości Rolanda i Edyty i w gorliwości poświęcenia się dla anielskiej damy pragnął wziąć całą winę na swoją głowę, przyznając się i chlubiąc z kradzieży koni, która w mniemaniu dzikich była najcięższym występkiem. Wszystko to w tem większe jeszcze podziwienie wprawiało Osagów, którzy teraz jeszcze silniejszego nabrali przekonania, że awantura nocna odbyła się pod wpływem działania złego ducha.
Nad wieczorem wszedł do chaty Wenonga przybrany w strój wojenny i ozdobiony wszelkiemi oznakami dostojeństwa i władzy, towarzyszyło mu dwunastu naczelników drugiego rzędu. Czarny Sęp, stanąwszy w pośrodku izby, rozpoczął długą mowę w zepsutej angielszczyźnie, powtarzając obszerniej to, co mówił wczoraj do Natana. Zapewniał go, że sam jest wielkim wodzem, a jego uważa za potężnego czarnoksiężnika. Wkońcu starał się wszelkiemi sposobami wpłynąć na niego, ażeby mu odkrył miejsce pobytu Ducha Puszczy, tępiciela pokolenia osiadłych tu Osagów.
— Wskaż Czarnemu Sępowi Dżibbenenosaha, potężny czarnoksiężniku, ażeby zatopił swoje szpony w jego cielsku. Kamienne Serce chce walczyć z nim oko w oko, ręka w rękę, pierś w pierś, ażeby więcej nie krążył w ciemnościach i młodych wojowników osagskich nie mordował.
Natan podczas całej tej mowy nie dał znaku najmniejszej uwagi, chociaż naczelnicy indyjscy uważali ją za nadzwyczaj piękną i okazywali, że im się niezmiernie podobała. Wenonga przekonał się, że nie zdoła na teraz skłonić wielkiego czarnoksiężnika białych do spełnienia swych żądań, odłożył więc dalsze namowy na później.
Nakoniec zabrali się wszyscy do wyjścia, ale przedtem każdy z Indyan, za przykładem Czarnego Sępa, obejrzał starannie więzy, krępujące więźnia.
Skoro Natan ujrzał się sam, znikła z jego twarzy dotychczasowa obojętność, jaką zachowywał podczas odwiedzin Wenongi. Zaledwie ucichły kroki odchodzących Indyan, gdy więzień natężywszy wszystkie swe siły, podniósł się i bystrym wzrokiem przejrzał całą izbę. Od wczorajszego dnia nic tu nie uległo zmianie, wyjąwszy że broń zawieszona na ścianach i palu podpierającym dach znikła. Wszystkie zresztą sprzęty i rzeczy pozostały na dawnem miejscu, a nad ogniskiem wisiały czupryny poruszane jego ciepłem. Kwakier spojrzawszy na nie drgnął z przerażenia i boleści, a na jego twarzy zarysowało się tak okropne cierpienie, iż zdawało się że pod jego brzemieniem serce mu pęknie. Zwolna przemógł się, przy szedł do siebie i znów zaczął się po więzieniu rozglądać.
Po obejrzeniu wnętrza izby i przekonaniu się, że nikt się w niej nie znajduje, Natan zaczął próbować, czy mu się nie uda zerwać rzemieni, krępujących mu ręce, ale pomimo nadludzkich natężeń nie zdołał nawet rozluźnić zaciśniętych węzłów.
Kilkakrotnie ponawiał tę próbę, lecz po daremnych usiłowaniach narobiwszy sobie tylko bólu, zaprzestał, acz niechętnie, kusić się o zerwanie więzów. Legł wyczerpany na kupie skór i zaczął rozmyślać, czy pozostaje chociaż najmniejsza nadzieja ratunku, czy też powinien wyrzec się jej zupełnie.
Była już sama północ, gdy kwakier usłyszał w kącie namiotu, ale zewnątrz niego, jakiś szelest. Natan podniósł się do połowy i nadstawił ucha, przysłuchując się bacznie. Wkrótce doszło do jego ucha wyraźne skrobanie i skomlenie. Wtedy twarz więźnia rozpromieniła się radością, poznał bowiem głos wiernego pieska.
— Ps! Ps! — zaczął wołać z cicha, usiadłszy na posłaniu. — Cukierku! Na! Tu!
Skomlenie ustało a natomiast zwiększyło się drapanie i szeleszczenie skór, stanowiących ścianę namiotu. Po paru minutach ukazała się z pod niej zmyślna główka Cukierka, a nakoniec sam on przecisnąwszy się przez otwór przybiegł do pana, szastając radośnie ogonkiem i położył mordkę na jego kolanach.
— Nie mogę cię uścisnąć, poczciwy mój piesku — mówił Natan do niego. — Patrz jak mię zbójcy skrępowali, nie jestem w stanie poruszyć ręką. Lecz — dodał, odwracając się tyłem do niego i wystawiając pięści skrępowane. — Na! Tu! Masz ostre zęby, przegryź to... tu, tu, Cukierek!
Mądra psina, której przedziwną zmyślność poznaliśmy już nieraz podczas tego opowiadania, zdawała się w samej rzeczy rozumieć słowa i skinienia swojego pana. Nie namyślając się długo, Cukierek począł gryźć rzemień na ręku Natana; gryzł i szarpał zaciągniętą pętlę z dziwną gorliwością. Kwakier podniecał jego usiłowania i zachęcał, wciąż mówiąc do niego:
— Raz już przecie uwolniłeś mię, psinko moja, kiedym leżał podobnie jak dziś skrępowany przy ognisku dzikich. Gdy posnęli, ty podsunąłeś się i ząbkami przegryzłeś rzemienie. Ani jeden z tych łotrów nie przebudził się więcej. Gryź, gryź, psiaczku! O tak! Jeszcze lepiej, nie uważaj na nic, choćbyś mię miał skaleczyć. Wszak ty umiesz gruchotać kości w swych ostrych zębach, a przecież rzemień nie jest tak twardy, jak one. Gryź, tak, o tak! Wybornie!
Takiemi słowy cicho szeptanemi Natan wciąż zachęcał Cukierka. Po upływie kwadransa próbował zerwać rzemień, ale ten, chociaż się nieco poddał, nie pękł jednakże.
— Jeszcze, jeszcze, wierny mój Cukierku. O tutaj, tu, jeszcze jedno ugryzienie! No dalejże!
Ale właśnie Cukierek nie chciał na nowo jąć się rzemienia. Zaprzestał swej roboty a potarłszy nosem o nogę swego pana, zaskomlił tak cicho, że tylko wprawne ucho Natana mogło to dosłyszeć.
— Ha — szepnął Natan, usłyszawszy szelest stąpań zbliżającego się ku drzwiom chaty człowieka — to czerwone skóry! Precz, pieseczku! Ruszaj stąd, później dokończysz swej pracy.
Pies bez zwłoki skoczył pod kupę skór w kącie leżących i w mgnieniu oka znikł tak, że sam Natan nie dostrzegł, czy Cukierek namiot opuścił, czy też przypadł gdzie w kącie.
Tymczasem kroki nadchodzącego coraz głośniej dawały się słyszeć. Natan rzucił się na posłanie skórzane i spoglądał bystrem okiem na matę drzwi zasłaniającą. Wkrótce odsunęła się ona i do izby wszedł stary wódz indyjski Wenonga, krokiem posuwistym, mającym dodać powagi i godności jego postaci.
Głowa jego była pokryta czupryną, przystrojoną szponami, dziobem i piórami sępa. Twarz po jednej stronie była umalowana na czerwono, po drugiej na czarno, również i ciało ubarwione w pasy szkarłatem i sadzami. W ręku trzymał siekierę wojenną, jakby gotową do zadania śmierci więźniowi. Za jego pasem tkwił ostry nóż do skalpowania, barki okrywała opończa wojenna przystrojona mnóstwem frendzli i świecidełek.
Tak ubrany i ustrojony szedł ku jeńcowi z głową wzniesioną w górę, a oczy jego błyszczały wściekłością i męstwem, jakby miał zamiar zgruchotać głowę Natanowi jednem uderzeniem tomahawka. Z pozoru zdawało się, że dyszy gniewem i zemstą, lecz okazało się wkrótce, że nie miał wcale zabójczych zamiarów. Zatrzymawszy się o trzy kroki od Natana, wpoił w niego wzrok tak okrutny, iż każdemu innemu człowiekowi krew ścięłaby się w żyłach z przestrachu. Poczem wzniósłszy siekierę ze stali polerowanej, nie dla zadania ciosu, lecz dla nadania sobie groźne, i imponującej postawy, zawołał donośnym głosem w języku indyjskim, gdyż zanadto był rozpalonym, aby mówić po angielsku:
— Jestem Wenonga! Czarny Sęp! Kamienne Serce, wielki wódz plemienia Osagów. Zabiłem dużo bladych twarzy i piłem krew ich gorącą. Drżą oni jak liść miotany wichrem gdy się głos mój rozlegnie w pobliżu ich osad, a żaden mi placu nie dotrzyma. Nie lękam się nigdy bladych twarzy, czegóżbym lękać się miał szatana białego? Gdzie jest Dżibbenenosah? Gdzie Duch Puszczy? Gdzie jest klątwa mego plemienia? Morduje on moich wojowników i odbiera im życie w cieniach nocnych. Dlaczegóż boi się spojrzeć oko w oko Wenondze, Czarnemu Sępowi, wielkiemu wodzowi Indyan Osagów? Czem jest: kobietą, psem czy łanią? Baby i dzieci przeklinają mnie, kiedy koło nich przechodzę. Nazywają mię mordercą swych mężów i ojców. Twierdzą, że ja wywołałem tego szatana z czeluści piekielnych. Gdyby Wenonga był odważniejszy, mówią, zabiłby Ducha Puszczy! A Wenonga krążył w najdzikszych ustroniach puszczy i szukał, a nie znalazł szatana bladych twarzy. Bo Dżibbenenosah lęka się siekiery Wenongi. Mój brat jest wielkim czarnoksiężnikiem! O gdyby brat mój wskazał mi, gdzie się ten nędznik ukrywa! Mój brat za wskazanie kryjówki Ducha Puszczy, zostanie ukochanym synem Wenongi.
— A więc Wenonga czuje, że wywołał szatana bladych twarzy? — zapytał Natan który po raz pierwszy od czasu pojmania go otworzył usta a twarz jego wyrażała uczucie zemsty zadowolonej.
Wódz indyjski, usłyszawszy te słowa, osłupiał. Były bowiem wymówione w języku Osagów tak biegle, iż Wenonga wziął to za nowy dowód nadludzkiej potęgi Natana. I spojrzawszy z przerażeniem na niego, rzekł.
— Słyszałem głos umarłych. Brat mój jest wielkim czarnoksiężnikiem.
— Wódz napełnia uszy moje kłamstwem. Szatan mordujący Osagów nie istnieje.
— Jestem starym wojownikiem, fałsz i kłamstwo nie znają drogi do ust Czarnego Sępa — odrzekł Wenonga z godnością. — Wiedz o tem człowieku iż miałem pięknych synów i wnuków. Gdzie oni są? Dżibbenenosah wkradł się nocą do mego wigwamu i wszystkich pomordował, wszystkich!
— Tak! Tak! — krzyknął Natan, miotając z oczu błyskawice. — Wszyscy zginęli, bo należeli do rodziny Wenongi.
— Wenonga także mordował dzieci bladych twarzy i żadne z nich nie żyje!
— O tak, dzieci łagodnego ojca! Biednego kwakra! — zaryczał Natan.
Wódz zachwiał się jak gromem rażony i wpatrywał się osłupiałym wzrokiem w Natana.
— Brat mój — mówił — jest wielkim czarnoksiężnikiem, nic nie zakryto przed jego wzrokiem; mówi on prawdę. Zdarłem czupryny z głów niewiast i dzieci kwakra.
— Nikogo nie oszczędziłeś! — wołał Natan piorunującym głosem. — Wymordowałeś wszystkich, a przecież nieszczęśliwy kwakier był przyjacielem Osagów, a nawet i twoim, Czarny Sępie!
— Blade twarze są psy i rozbójniki, którzy najechali nasze lasy, wytępiają zwierzynę, zabierają ziemię daną czerwonym skórom przez Wielkiego Ducha. Blade twarze chcą wyniszczyć plemię czerwone, chociaż indyjska siekiera nie tknęła ich lasów, ani strzelba nie powaliła ich zwierzyny. Nie my do nich, lecz oni do nas przyszli na wojnę i rabunek. Kwakier był moim przyjacielem, ale zabiłem go, bo on jest bladą twarzą i dzieci jego miały szpetną skórę białą, bo jego bracia są nieprzyjaciółmi moich. Oto skalpy rodziny kwakra — dodał, wskazując na wiszący pęk czupryn nad ogniskiem. — Wenonga sam je zdarł z głów jego kobiet i dzieci.
Ciało Natana zadrżało, oczy jego przygasły, zachwiał się i upadł na pęk skór.
— Mój brat jest wielkim czarnoksiężnikiem. Wskaże mi gdzie siedzi Dżibbenenosah, albo umrze najokropniejszą śmiercią jeżeli jego kryjówki nie odkryje.
— Wódz kłamie! — zawołał z gorzkim uśmiechem Natan. — Język jego jest długi i gęba wielka, ale małe serce jego drży przed Duchem Puszczy.
— Wenonga jest wielkim wodzem i chce walczyć z szatanem bladych twarzy odrzekł dumnie Czarny Sęp.
— Więc go zobaczysz! — krzyknął Natan, siadając na posłaniu. — Rozetnij moje więzy, a pokażę ci Dżibbenenosaha. — I wystawił skrępowane nogi, aby Wenonga mógł ostrzem siekiery rozciąć więzy.
Ale stary wódz zanadto był przezorny, aby uwalniać czarnoksiężnika.
— Ha! Ha! — zawołał Natan z szyderstwem, widząc jego wahanie. Kamienne Serce chełpi się, że chce walczyć z Duchem Puszczy, a lęka się bezbronnego jeńca. Wiedziałem, że Czarny Sęp ma serce jelenia.
Szyderstwo poskutkowało, tomahawk przeciął pęta. Natan wystawił powiązane ręce, Wenonga zawahał się jeszcze raz, lecz rozciął je wkońcu. Wtedy Natan zerwał się z ziemi migiem błyskawicy, oczy jego zaiskrzyły się dziką nienawiścią, wlepił je w twarz Czarnego Sępa i z wybuchem przerażającego śmiechu postąpił ku W-nondze.
— Patrz! — krzyknął. — Życzenie twe spełnione! Ja jestem Dżibbenenosah, Duch Paszczy! Ja sam, psie morderczy, wygubiłem twych wojowników i wytępiłem twoją rodzinę!
I zanim ogłuszony tą wiadomością wódz indyjski ochłonął z osłupienia, Natan jak wściekły tygrys rzucił się z szybkością gromu na niego. Jedną ręką schwyciwszy go za gardło rzucił olbrzymim zamachem na ziemię, drugą wydarł mu tomahawk i zadał mu cios w głowę tak potężny, że buchnęła krew z roztrzaskanej napoły czaszki. Raz jeszcze i drugi ponowił cios uderzając nienawistego wroga, który ufność kwakra podszedłszy, zrobił go najnieszczęśliwszą istotą na świecie.
— Umieraj, psie! — zawołał Natan. — Nakoniec wpadłeś w moc moją! Idź dowodzić na tamtym świecie wojownikom twoim, których wysłałem naprzód moją własną ręką do krainy duchów! Idź!

To powiedziawszy, pochwycił lewą ręką czuprynę Wenongi, a prawą wydobywszy nóż, z wielką zręcznością i wprawą obciął dokoła czaszki skórę na jego głowie i obdarł ją wraz z pękiem włosów, przyozdobionych szponami, dziobem i piórami sępa. Poczem tymże samym nożem wyciął na piersiach wodza krzyż szeroki i duży, a siła i zawziętość z jaką Natan to robił była tak wielka, że nóż przerznął skórę, ciało i chrząstki, obnażając żebra zabitego Wenongi. Następnie poskoczył ku ognisku, pochwycił pęk wiszących skalpów i wypadł z chaty. Mimo nadzwyczajnej ostrożności nie mógł się wstrzymać od wydania okrzyku tryumfu tak donośnego, iż rozległ się po całej osadzie, zbudził jej mieszkańców ze snu i napełnił zgrozą ich serca.

LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Północ była, gdy Wenonga legł pod ciosami Natana. W osadzie indyjskiej pogasły światła, cisza panowała głucha, a gdy mściciel uchodził w lasy, ciało starego wodza stygło rozciągnięte na podłodze jego własnego wigwamu.





ROZDZIAŁ  XXIII.
Pal męczarni.

Rolanda zbudził o świcie jakiś dziki wrzask, napełniający osadę indyjską. Naprzód przeciągły jęk wybiegający z ust niewiasty. Potem nastąpiły okropne wycia mężczyzn. Głosy te, zwiększając się i rosnąc coraz bardziej jak fale wzbierającej rzeki, ogarniały wieś całą. Wojownicy, starcy, kobiety, dzieci, cała ludność osady wydawała okropne wrzaski, malujące przerażenie, trwogę i rozpacz.
Jeniec, nie mogąc odgadnąć przyczyny tego zamieszania, spoglądał na swych strażników, którzy na pierwszy odgłos zerwali się z miejsc i pochwyciwszy broń w rękę, zmieszanym wzrokiem spoglądali na siebie. Wrzaski wciąż ponawiały się, a obaj wojownicy, nie mogąc już dłużej poskromić ciekawości i przerażenia, wypadli z chaty. Roland napróżno usiłował dojść przyczyny tej wrzawy. W pierwszej chwili mniemał, że osadnicy biali napadli wieś, ażeby go wyzwolić. Lecz napróżno z natężonem uchem czekał okrzyku białych i huku ich broni. Wkrótce z trwogą poznał, że okrzyki nie tylko pochodzą z przerażenia i zadziwienia, lecz mieszają się do nich coraz wyraźniejsze i okropniejsze groźby i przekleństwa.
Wtem drzwi się szeroko rozwarły i wpadł Daniel Doe, wybładły i pomieszany.
— Kapitanie — krzyknął — przyjmuj moje warunki i ratuj swoje życie! Cała wieś w najokropniejszem wzburzeniu, chcą was pomordować, nikt nie zdoła powstrzymać rozjuszonych!
— Co się stało? Na miłość Boską, mów!
— Piekło się rozwarło! — odpowiedział Doe z przerażeniem. — Dżibbenenosah, Duch Puszczy zjawił się w nocy w osadzie i zabił Wenongę we własnym domu, przy własnem ognisku. Groźny wódz indyjski leży martwy i oskalpowany w swej chacie, a czarnoksiężnik zniknął, zapewne uwolniony przez Ducha Puszczy. Czy słyszysz wycia Osagów? Dyszą oni wściekłością i żądzą zemsty, trwogą i okrucieństwem; chcą was pomordować, rozedrzeć w sztuki, spalić!
— Czyż niema nadziei ratunku? — zapytał Roland, którego krew ścięła się w żyłach na odgłos coraz okropniejszych krzyków Indyan.
— Tylko jedna — odparł Doe. — Przyjmij moje warunki a umrę albo cię wyswobodzę. Prędzej, prędzej! Czy słyszysz ryk tygrysów?
— Co?! Ja miałbym hańbą Edyty okupywać życie? Nigdy!
— Ależ, człowieku, oni cię zamordują! Kapitanie, decyduj się stanowczo i szybko!
— Jestem zdecydowany zginąć raczej, aniżeli się zhańbić! — rzekł Roland z mocą.
Doe pomimo odmowy Rolanda pragnął go ocalić, mając nadzieję, że wkońcu zdoła go namówić do przyjęcia położonych przez siebie warunków. Przeciął więc rzemienie na rękach kapitana i zamierzał już uwolnić z pęt jego nogi, gdy nagle gromada Osagów wpadła do chaty z wyciem i przekleństwami. Miotali siekierami i wstrząsali dziko nożami jakgdyby go chcieli roznieść na ostrzach swej broni. I zapewne młodsi byliby to uczynili, gdyby kilku starszych i rozważniejszych wojowników nie wzięło go w obronę. Młódź nie tak łatwo odstąpiła swej zdobyczy; zdawało się, że to gromada rozżartych panter, pragnących rozszarpać swój łup. Z trudem powiodło się starszym wyperswadować młodzieży, iż jeńca takiego nie godzi się od razu zabijać, ale należy zamordować go przy palu męczarni. Nakoniec zdanie to przemogło, a kilku najsilniejszych porwało Rolanda na ręce i trzymając go ponad swemi głowami, wyniosło z chaty.
Na dworze nowa zawrzała walka. Tłumy wojowników, starców, niewiast i dzieci rzuciły się na nieszczęsnego kapitana i chciały go zamordować kijami i nożami. Trudno wypowiedzieć, z jakiemi trudnościami starszyzna uratowała go, nie z litości, ale dla nasycenia wyszukanemi mękami pragnienia zemsty.
Wrzawa obudziła także Edytę w domu wielkiej rady zamkniętą. Krzyk żony Wenongi, która pierwsza trupa znalazła, dał pierwsze hasło do zaburzenia. Mieszkańcy osady rzucili się do chaty starego wojownika stojącej tuż koło domu narad, a ujrzawszy groźnego wodza ze zgruchotaną czaszką i straszliwym krzyżem na piersiach, wydali okropny wrzask, który tak przeraził siostrę Rolanda, iż omdlała. Nowe wrzaski, coraz to bliższe, wróciły jej przytomność. Przerażona i zbladła wtuliła się w kąt chaty, chcąc tym sposobem schronić się przed krwi łaknącemi poczwarami. Przestrach jej jeszcze się bardziej zwiększył, gdy w progu izby ukazał się nagle jakiś człowiek. Poskoczył żywo ku niej, porwał ją z posłania i uniósł ku drzwiom.
— Nie lękaj się, Edyto, spieszę cię uratować. Koń osiodłany czeka, droga do lasu stoi jeszcze otworem.
— Puść mię! Puść! — zawołała Edyta rozpaczliwym głosem, poznając Ryszada Braxleya. — O, mój Boże! Ratujcie! Ratujcie!
Ale Braxley, nie zważając na jej krzyki i opór, wyniósł ją z chaty i posadziwszy na konia przed sobą, popędził ku lasowi, w którym wkrótce znikł.
Tymczasem na głównym placu wsi zgromadziła się cała ludność, roznamiętniona do najwyższego stopnia żądzą zemsty. Część jej otaczała dwa grube pale, naprzeciwko domu obrad wkopane. Cisnęła się około nich tłuszcza rozżartych Indyan, wydając okrzyki wściekłości i groźnie wstrząsając nożami i siekierami. Inna część równie rozjuszona, tłoczyła się około drzwi chaty Wenongi, napełniając powietrze żałosnymi jękami. Nakoniec tłum rozstąpił się, a z wigwamu wyszło kilku Osagów niosących zwłoki Czarnego Sępa okropnie zeszpecone.
Za niemi wypadła żona Wenongi z rozpaloną żagwią w ręku. Rozepchnęła tłum i stanąwszy przed trupem męża, przez chwilę wpatrywała się w głowę, pozbawioną skóry na czaszce, z takim bólem i wściekłością, jak tygrysica w trupy kociąt swych poduszonych przez myśliwców. Poczem wydawszy dziki wrzask, który rozległ się po całej wsi, zaczęła machać żagwią dopóki ta żywym nie buchnęła płomieniem i jak furya puściła się ku środkowi placu na czele rozżartego tłumu, odpowiadającego na jej wrzaski szalonem wyciem.
Na jej widok tłum otaczający pale wojenne rozstąpił się. W pośrodku u palów uwiązani byli dwaj biali, ręce ich przykrępowano ponad głowami, kilkunastu dzikich zajmowało się zdzieraniem z nich sukien. Inni gromadzili chróst, słomę kukurydzaną i inne palne materyały. Jednym z białych, jak łatwo domyśleć się, był Ralf Slackpole, drugim Roland Forrester. Otaczające ich tłumy, a szczególnie rozżarte megery indyjskie, nie mogły się doczekać rozpoczęcia męczarni. Żona Wenongi czekając na ukończenie stosu wstrząsała żagwią z niecierpliwością, ażeby go jak najprędzej rozpalić.
Pomiędzy tak licznym tłumem me znalazło się ani jedno litościwsze serce. Nikt, począwszy od kilkuletniego dziecka do zgrzybiałego starca, nie okazał najmniejszego wzruszenia. Indyanie raz wpadłszy we wściekłość tracą wszelkie uczucia ludzkie; ożywia ich wtedy jedynie szatańskie okrucieństwo, łaknięcie krwi i dzika namiętność nasycenia się męczarniami nienawistnego wroga. Dla nieszczęśliwych nie było nadziei ocalenia.
Nakoniec stos został ukończony i buchnęły płomienie, rozniecone ręką indyjskiej niewiasty. Dzicy na ten widok wydali okrzyk tryumfu i nasyconej zemsty i rozpoczęli taniec szalony dokoła męczenników. Wyszukane jednak okrucieństwo Osagów spowodowało, że nie obłożyli chróstem i gałęźmi obu jeńców, ale zrobili z palnych materyałów ogromne koło w pewnej od nich odległości. Płomień więc nie od razu miał ogarnąć ciała dwóch nieszczęśliwych, ale grzać ich, parzyć stopniowo i dać im uczuć zwolna a coraz silniej boleści wolnego pieczenia się na ogniu.
Wojownicy tańczący ogromnym kręgiem, podskakiwali w takt i trzymając się za ręce potrząsali bronią, przysiadali i powstawali na przemian, nogami zaś uderzając w ognisko, podsuwali je bardzo powoli ku jeńcom, to śpiewając jakąś dziką pieśń wojenną, to znów wydając groźne okrzyki nienawiści, to nakoniec obsypując swych niewolników najwyszukańszemi obelgami.
Skaczcie psy, małpy, pawiany, orangutangi! Nędzne przedrzeźniacze postaci ludzkiej! Potomkowie szympansów! Skaczcie, obrzydłe czarownice, szkaradniejsze od matki samego lucypera. Drwię z was, choć mi zaczyna być piekielnie gorąco! Bodaj was szatan usmarzył, bodaj was ziemia pochłonęła, czerwone raki!
Podczas tego krzyku Ralfa Roland milczał jak głaz.
Śmierć płomiennym uściskiem zbliżała się ku dwóm męczennikom. Tracili oni nadzieję ratunku polecając dusze swe Bogu. Dzicy coraz bardziej ścieśniali ognisty wieniec; jeszcze chwila, a obaj jeńcy zginą w okropnych boleściach.
Nagle rozległ się huk mnóstwa strzelb; kilku Osagów potoczyło się w płomienie. Równocześnie zabrzmiał okrzyk wojenny Kentukczyków, a oddział jeźdźców pędzących cwałem wpadł na karki Indyan, rąbiąc i tratując bez różnicy wieku i płci ściśnięte tłumy. Dzicy pierzchnęli ku chatom, jedni chcąc się uzbroić w strzelby, drudzy szukać schronienia; inni wreszcie w bezładnej ucieczce dążyli ku przeciwnemu końcowi osady. Ale z drugiej strony wpadł nowy oddział jeźdźców i powitał uchodzących potężną salwą. Spienione konie osadników padały prawie ze znużenia, lecz jeźdźcy nie żałowali ostróg wydobywając ostatki sił z rumaków. Na domiar przerażenia Osagowie ujrzeli wynurzający się z puszczy zastęp piechoty liczący przeszło czterystu ludzi, którzy pędem okrążyli osadę, ażeby przeciąć ucieczkę Indyanom.
Wrzask przestrachu rozległ się w powietrzu. Osagowie, zajęci męczeniem białych, nie dojrzeli podchodzącego ich wroga; teraz było już zapóźno myśleć o porządnym oporze. Pod ciosami szabel i uderzeniami kolb padali czerwoni wojownicy jak podcięte kłosy zboża. Tętent kopyt, rżenie koni, okrzyki i jęki ludzi mieszały się z hukiem strzałów. Powstało zamieszanie nie dające się opisać.
Dzicy rozbiegli się w największym nieładzie. Niektórzy rzucili się po broń, inni uciekali ku skałom, lasom lub w pola, ale wszędzie witały ich kule lub cięcia. Wszędzie wrogowie, jakby z pod ziemi wyrośli, zastępowali im drogę. Liczba białych trzykroć przewyższała siłę Indyan; nigdy jeszcze nie widzieli oni tak potężnych zastępów nieprzyjaciela.
Tymczasem nieszczęśliwe ofiary przykrępowane do palów musiały być bezczynnymi świadkami morderczej walki. Chociaż wróg pierzchnął, nie ustąpiły zagrażające im płomienie. Poodwracali twarze od piekącego żaru a resztki sukien na obydwóch już się tlić zaczynały. Żona Wenongi jedna z pomiędzy wszystkich pozostała na placu. Nie dbając o ocalenie swego życia, pragnęła tylko zemstę nasycić. Płomienie były za leniwymi wysłańcami tej zemsty, pochwyciła więc nóż leżący na ziemi i rzuciła się na Ralfa. Nieszczęsny amator cudzych koni usiłował się bronić rozżartej megerze. Nogi miał wolne, więc za każdym razem gdy stara doskakiwała, ażeby mu zadać cios śmiertelny, kopał ją, a nawet raz tak silnie uderzył, iż się potoczyła w płomienie. Ale chociaż opalona, zerwała się i znów jak zajadła tygrysicą poskoczyła ku niemu.
Z drugiej strony kilku wojowników korzystając z zamieszania pędziło ku Rolandowi. Wiedzieli że ich śmierć czeka, ale postanowili wydrzeć białym owoc ich zabiegów i zamordować jeńca, zanim go współrodacy odbić zdołają. Młody Wirgińczyk już się miał za zgubionego, gdy nagle jakaś postać olbrzymia pojawiła się pomiędzy katami i ofiarą.
Indyjska opończa obficie krwią przesiąknięta pokrywała jej ciało jaskrawemi barwami pomalowane. W lewej ręce trzymał skrwawioną czuprynę nawpół siwą, ozdobioną szponami i piórami sępa, w prawej stalowy topór Wenongi. Toporem tym rozmiażdżył głowę megery indyjskiej chcącej zabić Ralfa, a potem zwrócił się do Indyan zagrażających Forresterowi.
Dzicy biegnący zamordować Rolanda, ujrzawszy zjawisko krzyknęli przerażającym głosem:
Dżibbenenosah, Duch Puszczy!
I w dzikiem zamieszaniu zaczęli pierzchać, ale mniemany Duch Puszczy, Natan, poskoczył za nimi i waląc straszliwymi ciosami, gruchotał czaszki uciekających. Gromada białych dokonała ich klęski, siekąc i bijąc bez litości.
Tymczasem Natan rzucił się ku jeńcom i szybkimi ciosami siekiery porozcinał ich więzy.
— Bracie mój! — mówił, wyzwalając Rolanda, — nie opuściłem cię, jak zapewne mniemałeś.
— Niech żyje Krwawy Natan! — wołali zwycięzcy.
— Witaj nam, drogi kapitanie! — krzyknął dowódca jazdy, w którym Roland poznał pułkownika Bruce. — Bóg cię ocalił.
Forrester ogłuszony i wpół obłąkany nagłą zmianą swojego losu, nie słyszał prawie, co do niego mówiono. Zamieszanie walki, huk strzałów, okrzyki wojenne białych, wycia Indyan, odebrały mu przytomność. Pierwszem słowem, gdy ją odzyskał było zapytanie, co się dzieje z Edytą. Zamiast odpowiedzi, ujrzał Toma Bruce’a, trzymającego na koniu krwią zlaną, bezprzytomną dziewicę. Przypadł on ku Rolandowi i z wielkiem wysileniem osadził konia na miejscu.
— Boże! Ona nie żyje! — zawołał z rozpaczą Roland biegnąc ku siostrze.
— Nie lękaj się — odrzekł Tom słabym głosem. — Edyta nie jest raniona. To ja... to moja krew ją broczy...
— Tomie! Synu najdroższy, co tobie? — krzyknął pułkownik.
— Weźcie ją — odrzekł Tom — bo już dłużej nie mogę jej utrzymać... W lesie napotkałem białego... uwożącego siostrę kapitana... Zastąpiłem mu drogę... Nędznik wpakował mi kulę w piersi... Lecz... nie żyje, mój cios rozpłatał mu czaszkę... Ojcze mój... Ryszardzie... mgła zasłania mi oczy... Oh, ja umieram!
I piękny rycerski młodzian potoczył się z konia. Ojciec i brat pospieszyli mu z pomocą i wstrzymali upadającego.
— Tomie, mój chłopcze! Synu mój drogi! To być nie może, ty nie umrzesz!
— Ojcze ukochany... śmierć moja pewna... Nie żal mi umierać, bom wypełnił swą powinność i wydarłem zbójcy ofiarę... Ryszard Braxley... nie żyje... Ojcze, uściskaj matkę... Powiedz że w ostatniej chwili o niej myślałem... Ryszardzie, ucałuj siostry... i zastąp mię u ojca... Kochaj go!... Przebaczcie Ralfowi... Bądź zdrów, ojcze!... Niech żyje Kentuky!...
I z temi słowy piękna dusza młodego wojownika uleciała.
— Był to dzielny chłopiec — rzekł ojciec, usiłując zwalczyć boleść — dzielny aż do zgonu. O mój biedny synu, dlaczegóż nie mnie, starego, ale ciebie śmierć wydarła ojczyźnie i rodzinie!
To powiedziawszy stary wojownik rzucił się na ciało syna i ostatni pocałunek złożył na jego ustach. Otaczający z niezmiernym żalem przypatrywali się boleści starca.






ROZDZIAŁ  XXIV.
Zakończenie.

Indyanie gnani ze wszystkich stron, nie mogąc już szukać ratunku w ucieczce, postanowili umrzeć wśród wsi rodzinnej. Otoczeni zewsząd, rażeni strzałami i bronią sieczną, widzieli, że nie ujdą śmierci ani zdołają przebić się przez zastępy nieprzyjaciół. Odparci ze wszech stron zmuszeni zostali cofnąć się na plac główny i tu ostatnią walkę stoczyć. Puste więc miejsce około dwóch palów po zgonie Toma Bruce’a nagle poczęło się napełniać pierzchającymi Indyanami i ścigającymi ich białymi. Gromadki wojowników ścierały się z sobą, a kobiety i dzieci jękiem rozpaczy napełniały powietrze, szukając schronienia w krzakach i wigwamach przed zajadłością zwycięzców.
Osadnicy a mianowicie też świadkowie śmierci Toma, mordowali dzikich bez litości. Ralf pochwycił topór, porzucony na ziemi i rzuciwszy się na najbliżej znajdujących się Osagów, rozdzielał pomiędzy nich ciosy z zadziwiającą szybkością. Około palów nie pozostał nikt, oprócz pułkownika, Ryszarda, Rolanda i Edyty. Widok Bruce’a, rozpaczającego nad zwłokami syna, rozrzewnił tak serca dwu młodych ludzi, iż wcale nie byli usposobieni w tej chwili do toczenia okrutnej walki, ani nawet wiedzieli, co się około nich dzieje.
— Teraz nie czas opłakiwać naszych najdroższych. Do broni! — zawołał nagle pułkownik wskazując gromadkę dzikich wojowników, którzy parci przez swych przeciwników uciekali prosto ku miejscu gdzie znajdowała się Edyta.
Ujrzawszy trzech białych, stojących przy palach, postanowili przynajmniej osłodzić sobie chwilę zgonu zamordowaniem dziewicy i jej obrońców.
Trzej mężczyźni, wystąpiwszy przed Edytę, gotowali się do rozpaczliwej obrony. Strzał Ryszarda powalił najbliższego z Indyan, ale obawa obrońców i Edyty była płonna, biali bowiem, ścigający Osagów dopadli ich i otoczywszy, zaczęli w pień wycinać. Jeden z pomiędzy broniących się, ciężko raniony, napróżno rzuciwszy siekierę błagał o życie. Wzniesione zewsząd szable i topory zagrażały mu śmiercią niechybną, gdy nagle młode dziewczę z rozpuszczonymi włosami i wzniesionemi rękami rzuciło się pomiędzy osadników a rannego i zaczęło rozdzierającym głosem błagać o litość nad nim.
— O zlitujcie się! Zlitujcie nad moim ojcem!
— To Telie! — zawołał Roland. Pułkowniku, spieszmy jej na pomoc.
Indyaninem zagrożonym śmiercią był Daniel Doe.
— Stójcie! Stójcie! — wolał Roland, przedzierając się przez tłum walczących. — Nie zabijajcie go, na miłość Boską!
Ale zaślepieni zemstą wojownicy nie zważali ani na Telię ani na Rolanda i nowe ciosy zadawali Doemu. Nakoniec pułkownik przedarłszy się w środek tłumu krzyknął piorunującym głosem:
— Nikczemnicy! Dzikie zwierzęta, czyż macie serce pastwić się nad umierającym i jeszcze w oczach własnego dziecka?!
Walczący opuścili broń i cofnęli się od leżącego Daniela, ale już było za późno.
— Nie lękaj się! — zawołał Roland, biorąc go za rękę, podczas gdy z drugiej strony Telie usiłowała zatamować krew z jego ran płynącą.
— Kapitanie — odezwał się umierający słabym głosem — dziękuję ci, chociaż się to już na nic nie zdało. Chwała Bogu, że przynajmniej ty żyjesz i twoja siostra uratowana... Gdzie jest Dik?... Ryszard Braxley, chciałem powiedzieć.
— Nie żyje! — odpowiedział Roland.
— Nie żyje... A więc kara niebios dosięgła nas obydwóch. Kapitanie, weź ten testament mówił Doe lub raczej Atkinson teraz bez przeszkody wejdziecie w posiadanie dóbr. Weź go bez wszelkich zastrzeżeń... a pamiętaj o tej biednej — dodał, wskazując na Telię.
— Ojcze! Mój drogi ojcze! — wołała Telie, zalewając się łzami — ty będziesz żył, ty powrócisz między nas!
— Nie wrócę, bo umrę i to właśnie w chwili, kiedybym mógł zostać znowu uczciwym człowiekiem! O, wierzcie, że to mnie najbardziej boli.
— O, ja nieszczęśliwa! — krzyknęła Telie rozdzierającym głosem.
— Nie tak bardzo, jak ci się zdaje, biedne dziewczę — mówił umierający zwracając się ku niej. — Pociesz się Telie, nie jesteś moją córką, jam cię tylko wychował i to przez lat parę, ale ojcem twym był człowiek zacny i uczciwy.
— Jakto?! — spytała Telie — któż więc jestem?
— Klaryssa Iverton, córką majora angielskiego. Ulżyło mi serdecznie, żem ci przywrócił nazwisko. Dowody twego urodzenia znajdziecie w biurku Braxleya...
Wymówiwszy te słowa, Doe zaczął słabnąć, głowa jego opadła, oczy stanęły słupem, odetchnął raz jeszcze silnie i skonał.
Tymczasem bitwa skończyła się. Prawie wszyscy mężczyźni, większa część kobiet i dzieci padli. Szczątki plemienia uszły do puszczy. Wieś spalono, równie, jak zboża, okrywające pola. W ten sposób koloniści biali i przybysze europejscy niszczyli ludność pierwotną Ameryki; w ten sposób z nad brzegów Atlantyku przepędzili czerwone plemiona aż nad brzegi Oceanu Spokojnego.




Opowiadanie nasze zbliża się do końca. Pozostaje jeszcze dopełnić je wytłómaczeniem niektórych okoliczności, a mianowicie wyjaśnić, w jaki sposób zastępy białych w sam czas zdążyły ocalić życie pojmanym.
Natan uszedłszy szczęśliwie po zabiciu Czarnego Sępa dostał się w głąb puszcz. Zaledwie uszedł paręset sążni, gdy Cukierek począł mu dawać oznaki niespokojności i węsząc powietrze skręcił na lewo. Oglądając się wciąż na pana i wzywając, aby się za nim udał, prowadził go w głąb puszczy. Wkrótce myśliwiec usłyszał rżenie i tętent koni i nakoniec dotarł do oddziałów Bruce’a, rozłożonych taborem.
Na jego widok porwali się osadnicy do broni i niewątpliwie byliby go poczęstowali kulą, gdyby nie zawołał zdaleka po angielsku:
— Przyjaciel! Sprzymierzeniec! Niech żyje Kentuky!
Biali nie wiedzieli, co o tem sądzić. Ubiór i uzbrojenie Natana, twarz utatuowana po indyjsku, czupryna w lewej ręce, skrwawiona kurzącą się krwią Wenongi i jego topór w prawicy z całą rękojeścią zbroczoną nadawały mu postać groźną. Oko błyszczało dziką zapalczywością, oblicze promieniało wyrazem tryumfu, krok dumny i rycerska postawa znamionowały wojownika, nawykłego do odnoszenia zwycięstw. Jakież było zdumienie osadników, gdy w nadchodzącym poznali Natana.
— Obozujecie tu najspokojniej i używacie wczasu, podczas gdy Osagowie pastwią się nad Rolandem i Edytą! — zawołał Natan grzmiącym głosem. — Do broni! Niema chwili czasu do stracenia. Naprzód, za mną!
Wszyscy, nie wyjmując pułkownika, osiwiałego w bojach żołnierza, usłyszawszy rozkazy Natana, wydane pewnym głosem wodza nawykłego do zwycięstw, usłuchali ich bezzwłocznie. Zwinięto obóz, jeźdźcy dosiedli koni a piechota podążyła za nimi biegiem. Natan prowadził wojsko z szybkością i pewnością, a znając dokładnie miejscowości uszykował je tak, że jak widzieliśmy zajęto odrazu wszystkie przystępy do osady i bitwa skończyła się klęską a nawet wyniszczeniem wojowników indyjskich. Natan walczył jak lew i wzbudził we wszystkich osadnikach podziw i uwielbienie.
Ale gdy krwawa walka ustała, kiedy zwycięzcy, spaliwszy wieś, rozpoczęli odwrót, nieustraszony wojownik i doświadczony wódz zamienił się napowrót w cichego i potulnego kwakra. Wojowniczy zapał zgasł w jego oku, chód stracił śmiałość i pewność, a kiedy najwaleczniejsi osadnicy, otoczywszy go, okrywali pochwałami i unosili się nad jego walecznymi czynami, Natan spuścił oczy i kiedyniekiedy rzucając przelotne i bojaźliwe wejrzenia na nich, postępował wolno pełen niespokojności, zakłopotania i przerażenia, jakby się starał wymknąć pochwałom.
Na szczęście zakłopotanego kwakra nadjechał kapitan Roland ze swoją siostrą. Natan umyślnie pozostał w tyle i przyłączył się do niego ażeby odłączyć się od osadników.
— Natanie! — zawołał Roland, wyciągając ku niemu rękę. — Czemże ci odwdzięczę się za to, coś uczynił dla nas, coś zrobił dla obcych, nieznanych ci przybyszów! Edyto! To nasz zbawca, to nasz prawdziwy przyjaciel, ojciec!
— O nigdy, nigdy nie zapomnimy o tem, zacny człowieku! — mówiła Edyta, a uśmiech wdzięczności okrasił blade jej liczko.
— Przestańcie, bracia moi — rzekł skromnie Natan. — Com dla was zrobił, jeżeli w istocie coś uczyniłem, zrobiłbym dla każdego najuboższego chrześcijanina a nawet dla Indyanina, nienależącego do plemienia morderczych Osagów.
— Lecz powiedz mi Natanie — mówił Roland, spoglądając z podziwem na pęk czupryn, które kwakier niósł w ręku — jak to się stało, że ty, tak cichy i skromny, ukrywający starannie swe czyny wojownicze, niesiesz tak jawnie i otwarcie dowody swojego męstwa.
— Bracie! — odpowiedział Natan, spoglądając z pomieszaniem naprzód na pęk skalpów, a potem na Rolanda. — Nie są to oznaki męstwa, ale żałoby. To są włosy mojej matki, mej żony i dziatek. A tu! — dodał, wstrząsając z tryumfem czupryną Czarnego Sępa — dowód nie zwycięstwa lecz sprawiedliwości: to skóra, zdarta z czaszki ich mordercy. Lecz, bracie, nie mówmy o tem, znasz moją smutną historyę i nie rzucisz kamieniem potępienia na syna, męża i ojca, że pomścił swe najdroższe istoty. Teraz, gdy odzyskałeś swą własność, osiądź na niej ze swą ukochaną siostrą jak najdalej od tych stron krwawych. Uprawiaj rolę, szczep drzewa, pracuj, ale nigdy nie bierz się do oręża. Bo zaprawdę, najsprawiedliwiej nawet przelana krew ciąży na sumieniu. Zemsta zaślepia słabe serce człowieka, ale wierz mi, jest ona gorzka i bolesna, gdy ją spełnimy.
— Bóg ci przebaczy pomstę dokonaną na zbrodniarzu. Zasłużyłeś sobie na wdzięczność współrodaków zgładzeniem poczwary, która niezawodnie byłaby jeszcze niejedną rodzinę krwią i żałobą okryła.
— Dobry Natanie — prosiła Edyta — porzuć włóczęgę w lasach, pójdź z nami, osiądź przy naszem ognisku domowem. Będziemy cię kochali, szanowali, pieścili, starać się będziemy wszelkimi sposobami ukoić twoje zbolałe serce.
— Nie, siostro moja — odpowiedział Natan smętnym głosem — nie dla mnie szczęście, nie dla mnie ognisko domowe. Straty, jakie poniosłem, są nie do wynagrodzenia. Pośród was czułbym się jeszcze nieszczęśliwszym i wam zatrułbym życie swą boleścią. Bóg przeznaczył mi głuche puszcze na mieszkanie. Szum odwiecznych lasów przemawia do mnie głosem najdroższych istot, które utraciłem. Tam zdaje mi się, że jestem niemi otoczony. Tam umrę. Zapomnijcie o nieszczęśliwym, a jeżeli serca wasze koniecznie zachować mają pamięć o mnie, to w modlitwach swych proście Najwyższego, aby nu przebaczył, że poważyłem się mścić krzywdy swoje i uprzedzać Jego sprawiedliwość.
— Natanie, pójdź z nami! — błagał Roland, ściskając go za rękę.
— Nie, nie — odrzekł tamten. — Dla mnie na tej ziemi niema ojczyzny ani przytułku. Nie pozostał mi nikt na świecie, ktoby witał wracającego z pola i ocierał znój na mem czole ręką miłości.
I głos jego drżał, usta kurczyły się konwulsyjnie, stłumione łkania wstrząsały piersią, a w oku łza zabłysła.
— Bywajcie zdrowi! — zawołał przerywanym głosem. — Niech was Bóg szczęśliwie poprowadzi pod strzechę domową i błogosławi we wszystkiem. Nie mogę dłużej wam towarzyszyć, bo serce pęka mi z boleści. Bywajcie zdrowi. Pójdź, mój wierny piesku — dodał, zwracając się ku staremu towarzyszowi swojej niedoli. — Pójdź, dobra psinko!... Tam wpośród lasów skończymy życie obydwaj na mogiłach ukochanych istot. Was niechaj Bóg błogosławi!
I pożegnawszy uściskiem ręki Rolanda i Edytę zwrócił się w bok i znikł z Cukierkiem w nieprzejrzanych zaroślach puszczy.




Roland przez parę tygodni wypoczywał w osadzie pułkownika, poczem zabrawszy Edytę, Telię, a raczej Klaryssę Iverton i Ralfa Stackpole’a udał się do dóbr odziedziczonych po stryju. Po niejakim czasie kapitan pozyskawszy przychylność Klaryssy, zaślubił ją. Pobłogosławił związkowi temu — zgadnijcie kto? Oto poczciwy pastor Colbridge, który owej pamiętnej nocy ocalał cudem. Woda wyrzuciła go na kępę, znajdującą się, jak mówiliśmy, w środku rzeki. Po oddaleniu się dzikich, Colbridge przeprawił się na drugi brzeg i do osady dostał się szczęśliwie.
Ralf Stackpole został zarządcą dóbr Rolanda i Edyty. Kapitan Forrester zajął się hodowlą pięknej stadniny, którą miał Ralf pod swoim zarządem. Naturalnie, iż zawód swój przywłaszczania cudzych koni zupełnie porzucił. Mówią jednak, że czasami dla rozrywki zakradał się nocą do stadniny będącej pod jego dozorem i wykradał konia z pod czujnego oka stajennych, naturalnie tylko dla żartu. Bo gdy rano strwożeni parobcy rozbiegli się szukać skradzionego zwierzęcia, Ralf przyprowadzał je śmiejąc się do rozpuku, że mu się figiel udał.
Zacny kapitan Stackpole, żyjąc w przyzwoitem towarzystwie, musiał zrzec się dawniejszych dosadnych wyrażeń. Powiadano jednak, że czasami, idąc do robotników w pole, gdy obejrzał się wokoło, a widział, że nikt na niego nie patrzy, wynagradzał sobie ciężki przymus i uderzywszy się rękami po bokach, krzyczał kilkakrotnie na cały głos:
— Niech mię grom roztrzaska! Kukuryku!
Natana nikt więcej nie widział. Nie można nawet było się dowiedzieć, gdzie się obraca, mimo że Roland umyślnie jeździł kilka razy do Kentuky, ażeby go odszukać. Pamięć jednak o nim nie zaginęła w rodzinie Forresterów i po wielu upłynionych latach dzieci a potem wnuki Rolanda i Edyty wymawiały z rozrzewnieniem zupełnie niezrozumiałe dla obcych nazwiska. Krwawy Natan, Dżibbenenosah, Duch Puszczy.

koniec.




  1. Skalpem nazywają w Ameryce Północnej obcięcie nożem skóry naokoło głowy i zdarcie jej z czaszki wraz z włosami, którą dzicy zabitym nieprzyjaciołom zabierają na znak zwycięstwa.
  2. Tem mianem osadnicy amerykańscy nazywają Indyan.
  3. Siekiera indyjska, używana jako broń przez dzikich.
  4. Mokasinami nazywają obuwie indyjskie, wyrobione ze skóry i rzemieniami przymocowane do goleni nakształt kierpców naszych górali.
  5. Kwakrowie są sektą religijną chrześcijańską. Nie wolno im ani przysięgi składać, ani w wojsku służyć, ani przed kimkolwiek kapelusza zdejmować. Wszystkim, a nawet królom angielskim, mówią »ty«. Łagodność i cierpliwość nadzwyczajna sektę tę odznacza.
  6. Z powodu gwałtownych kradzieży i rozbojów, Amerykanie zaprowadzili u siebie tak zwane prawo Lyncha, na mocy którego złoczyńca schwytany na gorącym uczynku, zostaje natychmiast ukarany śmiercią.
  7. Wigwamami nazywają chaty indyjskie.
  8. Indyanie zwykle nadają tak sobie jak i Europejczykom pewne przydomki. Piankishaw nazywa Rolanda Długim Nożem z powodu szabli przez niego noszonej.
  9. W celu utworzenia łańcucha harcowniczego walczący rozbiegają się co kilkanaście kroków, utrzymując jednak jeden szereg i strzelając dowolnie.
  10. Plemiona dzikie Ameryki północnej zwykle przy naradach używają fajki, zwanej kalumel. Zawarcie pokoju lub przymierza i wszelkie uchwały wtedy tylko mają moc niewzruszoną, jeżeli fajka obeszła dokoła wszystkich do narady należących i jeśli wszyscy z niej palili.
  11. Indyanie schwytanych jeńców, a zwłaszcza też wodzów nieprzyjacielskich, wiążą do słupa postawionego na środku wsi, a następnie wszyscy jej mieszkańcy zadają mu męki; poczem dopiero obrzuciwszy chróstem i drzewem podpalają stos, którego płomienie kończą męczarnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.