Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  239  —

że nikt się w niej nie znajduje, Natan zaczął próbować, czy mu się nie uda zerwać rzemieni, krępujących mu ręce, ale pomimo nadludzkich natężeń nie zdołał nawet rozluźnić zaciśniętych węzłów.
Kilkakrotnie ponawiał tę próbę, lecz po daremnych usiłowaniach narobiwszy sobie tylko bólu, zaprzestał, acz niechętnie, kusić się o zerwanie więzów. Legł wyczerpany na kupie skór i zaczął rozmyślać, czy pozostaje chociaż najmniejsza nadzieja ratunku, czy też powinien wyrzec się jej zupełnie.
Była już sama północ, gdy kwakier usłyszał w kącie namiotu, ale zewnątrz niego, jakiś szelest. Natan podniósł się do połowy i nadstawił ucha, przysłuchując się bacznie. Wkrótce doszło do jego ucha wyraźne skrobanie i skomlenie. Wtedy twarz więźnia rozpromieniła się radością, poznał bowiem głos wiernego pieska.
— Ps! Ps! — zaczął wołać z cicha, usiadłszy na posłaniu. — Cukierku! Na! Tu!
Skomlenie ustało a natomiast zwiększyło się drapanie i szeleszczenie skór, stanowiących ścianę namiotu. Po paru minutach ukazała się z pod niej zmyślna główka Cukierka, a nakoniec sam on przecisnąwszy się przez otwór przybiegł do pana, szastając radośnie ogonkiem i położył mordkę na jego kolanach.
— Nie mogę cię uścisnąć, poczciwy mój piesku — mówił Natan do niego. — Patrz jak mię zbójcy skrępowali, nie jestem w stanie poruszyć