Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  101  —

lewą ręką dzikiego, który tymczasem prawą rękę wzniósł w górę i śmiejąc się przeraźliwie gotował się nożem przerznąć gardło Rolanda.
Twarz jego, przez pół szkarłatnie, przez pół czarno pomalowana, wykrzywiona śmiechem dzikiej radości, wyglądała straszliwie w czerwonym odbłysku światła, padającego od ognia w chacie. Roland pochwycił wzniesione ramię dzikiego i wysilał się, aby powstrzymać cios śmiertelny. Kilka chwil nadludzkich zapasów zdawało się być wiekiem dla młodziana, niemającego najmniejszej nadziei odparcia noża, który już prawdę gardła dotykał.
Wtem ogień w chacie nagle zgasł i ciemności ogarnęły walczących. Roland uczuł, że uścisk zaczyna wolnieć i w tejże chwili gorący strumień krwi oblał mu twarz. Lecz nie jego była to krew, ale nieprzyjaciela, który, ugodzony niewidzialną ręką i bronią, jak dąb zwalony, legł u stóp kapitana, porywając go swym ciężarem na ziemię.

— Wstawaj! wstawaj! — poszepnął mu głos Natana, który mu dopomógł wydobyć się z pod trupa Indyanina. — Bijesz się jak lew albo niedźwiedź brunatny. Jakkolwiek brzydzę się krwi rozlewem, nie będę ci jednakże miał za złe, jeżeli z tuzin jeszcze tych poczwar wyprawisz do piekła. Oto twoja strzelba i pistolety: pal, ażeby myśleli, żeś otrzymał posiłki. Ja z mej strony, nie mogąc walczyć, przynajmniej będę naśladował głosy osadników, przybyłych ci niby na pomoc.
I poskoczywszy w zwaliska chaty, pogrążo-