Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  116  —

jakby się to z pozoru zdawać mogło. Dobry pływak mógł się dostać na wspomnianą kępę i stamtąd, w razie gdyby dalej płynąć nie było można, bronić się Indyanom. Nadzieja ożywiła jego serce i już począł rozmyślać, w jakiby sposób przeprowadzić swych towarzyszy i kobiety przez wodę, gdy wtem błyskawica, oświeciwszy rzekę, dozwoliła mu przekonać się, że kępa składała się po największej części z koron drzew, chwiejących się na wszystkie strony, których pnie i korzenie znajdowały się pod wodą. Pęd wody był tak silny, iż niepodobna prawie było powierzyć mu się bez narażenia na roztrzaskanie o sterczące z wody pniaki. Tak tedy nadzieja powzięta znowu ustąpiła miejsca zwątpieniu.
Zabłysło powtórnie. Przy olśniewającem świetle błyskawicy kapitan spostrzegł niewielkie czółenko, które, zbliżywszy się do brzegu, zatrzymało się u zarastających go krzaków. Z łodzi wyskoczyła ciemna postać, zapewne Indyanin wysłany przez hordę dla zbadania, czyby się nie udało na oblężonych uderzyć od strony rzeki. Teraz dopiero zrozumiał pozorną spokojność nieprzyjaciela. A więc, nie tracąc chwili czasu, wydobył szablę i rzuciwszy się na Indyanina, przywiązującego czółno do drzewa, zadał mu cios tak potężny, że nieprzyjaciel legł odrazu na ziemi.
— Giń, psie! — zawołał Roland, gotując się nogą strącić go w rzekę, ale wtem mniemany