Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  250  —

pierwsza trupa znalazła, dał pierwsze hasło do zaburzenia. Mieszkańcy osady rzucili się do chaty starego wojownika stojącej tuż koło domu narad, a ujrzawszy groźnego wodza ze zgruchotaną czaszką i straszliwym krzyżem na piersiach, wydali okropny wrzask, który tak przeraził siostrę Rolanda, iż omdlała. Nowe wrzaski, coraz to bliższe, wróciły jej przytomność. Przerażona i zbladła wtuliła się w kąt chaty, chcąc tym sposobem schronić się przed krwi łaknącemi poczwarami. Przestrach jej jeszcze się bardziej zwiększył, gdy w progu izby ukazał się nagle jakiś człowiek. Poskoczył żywo ku niej, porwał ją z posłania i uniósł ku drzwiom.
— Nie lękaj się, Edyto, spieszę cię uratować. Koń osiodłany czeka, droga do lasu stoi jeszcze otworem.
— Puść mię! Puść! — zawołała Edyta rozpaczliwym głosem, poznając Ryszada Braxleya. — O, mój Boże! Ratujcie! Ratujcie!
Ale Braxley, nie zważając na jej krzyki i opór, wyniósł ją z chaty i posadziwszy na konia przed sobą, popędził ku lasowi, w którym wkrótce znikł.
Tymczasem na głównym placu wsi zgromadziła się cała ludność, roznamiętniona do najwyższego stopnia żądzą zemsty. Część jej otaczała dwa grube pale, naprzeciwko domu obrad wkopane. Cisnęła się około nich tłuszcza rozżartych Indyan, wydając okrzyki wściekłości i groźnie wstrząsając nożami i siekierami. Inna część równie rozjuszona, tłoczyła się około drzwi chaty