Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  249  —

— Jestem zdecydowany zginąć raczej, aniżeli się zhańbić! — rzekł Roland z mocą.
Doe pomimo odmowy Rolanda pragnął go ocalić, mając nadzieję, że wkońcu zdoła go namówić do przyjęcia położonych przez siebie warunków. Przeciął więc rzemienie na rękach kapitana i zamierzał już uwolnić z pęt jego nogi, gdy nagle gromada Osagów wpadła do chaty z wyciem i przekleństwami. Miotali siekierami i wstrząsali dziko nożami jakgdyby go chcieli roznieść na ostrzach swej broni. I zapewne młodsi byliby to uczynili, gdyby kilku starszych i rozważniejszych wojowników nie wzięło go w obronę. Młódź nie tak łatwo odstąpiła swej zdobyczy; zdawało się, że to gromada rozżartych panter, pragnących rozszarpać swój łup. Z trudem powiodło się starszym wyperswadować młodzieży, iż jeńca takiego nie godzi się od razu zabijać, ale należy zamordować go przy palu męczarni. Nakoniec zdanie to przemogło, a kilku najsilniejszych porwało Rolanda na ręce i trzymając go ponad swemi głowami, wyniosło z chaty.
Na dworze nowa zawrzała walka. Tłumy wojowników, starców, niewiast i dzieci rzuciły się na nieszczęsnego kapitana i chciały go zamordować kijami i nożami. Trudno wypowiedzieć, z jakiemi trudnościami starszyzna uratowała go, nie z litości, ale dla nasycenia wyszukanemi mękami pragnienia zemsty.
Wrzawa obudziła także Edytę w domu wielkiej rady zamkniętą. Krzyk żony Wenongi, która