Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  105  —

tem i trwogą. Czegóż to po mnie wymagasz? Ja nie mogę brać na swoje sumienie życia człowieka, chociażby nawet nikczemnego zbójcy, jak ten, który się ku nam skrada.
— A więc życie jego biorę na moje sumienie — poszepnął Roland — strzelaj!
— Nie, nie, ja mogę wymierzyć, skoro ty go nie widzisz, ale proszę cię, pociągnij sam za cyngiel.
I wziąwszy strzelbę Rolanda, wymierzył do dzikiego. Kapitan pociągnął za cyngiel, strzał wypadł i Roland teraz dopiero dostrzegł Indyanina, który, ugodzony kulą, rzucił się w górę i padł nieżywy. Ale w tejże samej chwili tuzin innych wojowników, czołgających się, podobnie jak tamten, porwało się na nogi i z okrzykiem zemsty rzuciło się ku chacie, rozpoczynając atak powtórny.
Szybkość niespodziewanego napadu napełniła Rolanda obawą. Wypalił do dzikich z pistoletów i wydobywszy szablę, zadawał olbrzymie ciosy na lewo i na prawo. Już jeden Indyanin pochwycił ręką złociste włosy Edyty i począł ją wlec za sobą, gdy Natan krzyknął:
— Niechaj krew twoja padnie na ciebie, poczwaro! — I zakręciwszy młynka strzelbą, którą uchwycił za lufę, kolbą roztrzaskał czaszkę dzikiego. Potem w mgnieniu oka, odwróciwszy wylot fuzyi do nieprzyjaciela, celnym strzałem położył trupem innego Indyanina.
Dwaj towarzysze Rolanda, pastor i negr, również skutecznie dali ognia do bandy rozbójni-