Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  253  —

Drwię z was, choć mi zaczyna być piekielnie gorąco! Bodaj was szatan usmarzył, bodaj was ziemia pochłonęła, czerwone raki!
Podczas tego krzyku Ralfa Roland milczał jak głaz.
Śmierć płomiennym uściskiem zbliżała się ku dwóm męczennikom. Tracili oni nadzieję ratunku polecając dusze swe Bogu. Dzicy coraz bardziej ścieśniali ognisty wieniec; jeszcze chwila, a obaj jeńcy zginą w okropnych boleściach.
Nagle rozległ się huk mnóstwa strzelb; kilku Osagów potoczyło się w płomienie. Równocześnie zabrzmiał okrzyk wojenny Kentukczyków, a oddział jeźdźców pędzących cwałem wpadł na karki Indyan, rąbiąc i tratując bez różnicy wieku i płci ściśnięte tłumy. Dzicy pierzchnęli ku chatom, jedni chcąc się uzbroić w strzelby, drudzy szukać schronienia; inni wreszcie w bezładnej ucieczce dążyli ku przeciwnemu końcowi osady. Ale z drugiej strony wpadł nowy oddział jeźdźców i powitał uchodzących potężną salwą. Spienione konie osadników padały prawie ze znużenia, lecz jeźdźcy nie żałowali ostróg wydobywając ostatki sił z rumaków. Na domiar przerażenia Osagowie ujrzeli wynurzający się z puszczy zastęp piechoty liczący przeszło czterystu ludzi, którzy pędem okrążyli osadę, ażeby przeciąć ucieczkę Indyanom.
Wrzask przestrachu rozległ się w powietrzu. Osagowie, zajęci męczeniem białych, nie dojrzeli podchodzącego ich wroga; teraz było już zapóźno