Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  115  —

ślał Roland to już niezawodnie musi być blizko obozowiska karawany i wkrótce przyprowadzi nam upragnioną odsiecz. Dzięki niebu księżyc znowu skrył się za chmurami i nanowo grzmieć zaczyna. O, gdybym jeszcze tylko choć godzinę mógł utrzymać to stanowisko!
Życzenia kapitana zdawały się spełniać, gdyż cisza wciąż panowała wśród Indyan, a grube chmury, zaciągnąwszy horyzont, zaciemniały cała okolicę. Przekonawszy się o zupełnej spokojności czat indyjskich, Roland opuścił swoje stanowisko i zszedł ostrożnie do rzeki dla odwilżenia wodą ust spiekłych. Po napiciu się wody stanał na małej wyniosłości i stamtąd ogarnął wzrokiem rzekę dla zbadania, czyby się przez nią nie można było ratować ucieczką. Od strony, gdzie Roland się znajdował, woda z szumem pędziła gwałtownie, lecz cokolwiek niżej rozlewała się szeroko i płynęła spokojnie. Tu możnaby ją bezpiecznie przebyć, gdyby nie wyspa wstrzymująca bieg wody. Składała się ona, o ile mu się zdawało, z niezliczonej liczby nastroszonych korzeni i pni wierzbowych, a ranna powódź napędziła mnóstwo konarów i pni, zielonemi gałęziami okrytych, co wszystko utworzyło wał, po obu stronach którego woda przelewała się z szalonym pędem, pieniąc się i wirując około wyspy.
Roland, przypatrzywszy się, o ile mógł śród ciemności, rzece, przekonał się, że przebycie jej nie było połączone z takiem niebezpieczeństwem,