Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  136  —

W ten sposób toczyła się walka przeszło przez kwadrans. Roland miotany niecierpliwością, przeklinając więzy, nie dozwalające mu wziąć udziału w potyczce, od której zawisł los jego ukochanej siostry, doznawał najgwałtowniejszych wzruszeń. Naraz trzej młodzi Indyanie, rozgrzani nienawiwiścią ku białym i upojeni dymem prochu, nie mogąc poskromić swej niecierpliwości, wypadli z okrzykiem ze swych kryjówek i popędzili wprost na nieprzyjaciela. Roland zadrżał, przewidując, że cała gromada dzikich, nierównie liczniejsza, rzuci się za ich przykładem i z łatwością pokona słabszych a niedoświadczonych młodzieńców. Lecz mylił się w swym sądzie. Zaledwie bowiem brunatne postacie Indyan podniosły się z trawy, zagrzmiały natychmiast trzy strzały ze strony przeciwnej, dwóch dzikich ugodzonych śmiertelnie, padło na ziemię; trzeci biegł jeszcze kilka kroków wywijając siekierą, poczem zachwiał się i runął, wydając ostatnie tchnienie.
— Niech żyje Kentuky! — zawołał Bruce na widok powalonych wrogów. — Odważnie! Śmiało! Śmierć czerwonym skórom!
Wycia wściekłości i rozpaczy Indyan zgłuszyły okrzyk wodza białych. Gniew ich do tego stopnia zaślepił, że zapominając o wszelkiej przezorności wybiegli z zasadzek i rzucili się z przeraźliwym krzykiem na nieprzyjaciela. Lecz niewczesny ten postępek srodze ukarany został. Każdy Kentukanin wziął z zimną krwią na cel jednego z Indyan, a po gromadnym strzale dzicy poniósłszy niemałą