Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  86  —

— W istocie — poszepnął Natan spokojnie, ale widocznie zadowolony z męstwa Rolanda — jesteś zarówno odważny, jak i rozumny, mój kapitanie. Ale na nieszczęście nie znasz się z lasami i przebiegłością dzikich. Planu twego wykonać nie zdołamy, bo nim wejdziemy w wodę, dojrzą nas. Patrz na blask ogniska, odbija się w falach, a jak one bystro się toczą. Wszedłszy do wody zanadto wiele będziemy mieli z nią do roboty, ażebyśmy mogli bronić się przeciw dzikim, którzy nas, zanim dostaniemy się na drugi brzeg, wystrzelają jak kaczki. Martwiłbym się do śmierci, gdyby która z tych biednych dziewcząt otrzymała postrzał. Nie, nie, musimy koniecznie zejść z drogi tym łotrom.
— Ale gdzie i jak? — odrzekł Roland zgnębiony.
— W miejsce ciche i spokojne, gdzie będziemy mogli bezpiecznie oczekiwać, aż nastręczy się sposobność przebycia rzeki zdala od tych czujnych ogarów.
— Nie traćmy więc nadaremnie czasu. Prowadź nas w to miejsce, chociaż wątpię, ażeby w tych przeklętych lasach podobne istnieć mogło.
— A jednakże jest takie miejsce, przynajmniej dla zmarłych — szepnął Natan drżącym głosem, prowadząc podróżnych napowrót. — Dziewięć nieszczęśliwych ofiar tam spoczywa: dziadek, babka, ojciec, matka i pięcioro biednych dziatek. Tak, tak, trudno znaleść śmiałka, choćby nawet w jego czerwonem cielsku dusza Osaga