Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  212  —

widać było ani cienia współczucia, dziką nienawiścią tchnęły jej szpetne rysy. Niekiedy dla skrócenia długich godzin nudnego pilnowania mruczała jakąś monotonną pieśń indyjską, ponurą, jak noc hucząca wichrem na dworze.
Dziki ten śpiew grozą przejmował duszę dziewczęcia, zwolna jednak monotonne dźwięki wywarły dziwny wpływ na Edytę; odprowadziły one jej myśl od rozpamiętywania doświadczonych przygód i natchnęły ją pewnym rodzajem obojętności na swój los. Obudziła się w niej moc duszy i pierwszy raz zaczęła rozważać, czyby nie udało się jej ratować ucieczką przy pomocy Telii. Z pochyloną głową, pogrążona w myślach, zapadła w stan marzenia, podobnego do snu.
Nagle śpiew ustał. Edyta podniosła głowę i z przerażeniem ujrzała przed sobą wysoką posiać, okrytą wraz z głową bawełnianą opończą, z pod której wyglądała para iskrzących oczu. Zwróciwszy wzrok na Indyankę dostrzegła, iż ta usiłuje niespostrzeżenie wymknąć się z namiotu. Edyta zrywa się z posłania i chce pośpieszyć za nią, ale silna ręka widziadła zatrzymuje ją w miejscu. Opończa spadła w tem poruszeniu zatrzymującej ją postaci i Edyta z przerażeniem poznała w niej Ryszarda Braxleya.
— Nie lękaj się Edyto! Nie jestem twoim nieprzyjacielem. Czy mię znasz?...
— O znam! Znam na moje nieszczęście! — odpowiedziała Edyta ze wstrętem. — Jesteś Ryszard Braxley, prześladowca sierot, wydzierca ich