Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  37  —

Edyty do wysłuchania swych błagań, Telie podniosła się i z głębokim smutkiem opuściła jej pokój.
Tymczasem Roland zabierał się do spoczynku. Widząc, że mieszkanie pułkownika jest dosyć szczupłe i nie chcąc trudzić gospodarzy, wyprosił sobie aby mu pozwolono spać na sianie w stodole, której wrota stały otworem. Nawykły do życia obozowego, nie troszczył się o wygody. Siodło posłużyło mu za poduszkę, a płaszcz za kołdrę; wkrótce potem usnął, ukołysany marzeniami projektów, które zamyślał wykonać w przyszłości.
Nagle zdawało się Rolandowi, że ktoś trącił go zlekka w ramię i szepnął z cicha:
— Skieruj swą drogę jutro na Niższy Bród, gdyż przy Górnym Indyanie zrobili zasadzkę.
Roland porwał się na nogi, obejrzał się dokoła, ale wszędzie panowała głucha cisza. Gwiazdy wskazywały, że już północ minęła. Przez chwilę słuchał bacznie, lecz najmniejszy szelest nie przerywał ciszy nocnej, ani nic nie dawało się dostrzedz. Przekonany, że słowa dosłyszane były sennem marzeniem, młody kapitan na nowo ułożył się do spoczynku. Już pierwsze promienie zorzy oblekły niebo purpurowym blaskiem, kiedy Roland się zbudził. Gwar mowy ludzkiej i rżenie koni świadczyły, że karawana, z którą przybył, zabierała się do dalszego pochodu. Jako jej dowódca, powinien był pierwszy być na nogach; zerwał się więc szybko, aby pospieszyć na plac zborny, ale na dziedzińcu spotkał pułkownika