Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  219  —

— Tu do mnie, psy indyjskie! Godzina wasza wybiła! Zginę ale i wy srogiej doznacie pomsty. Zabijcie mnie!
I rozdarł szatę na piersi, wystawiając ją na groty nieprzyjaciół. Lecz Indyanie wcale nie myśleli zabijać Natana. Pochwycili oboje i wśród radosnych okrzyków powlekli ich do ogniska, przy którem leżał skrępowany Roland. Równocześnie zabrzmiały odgłosy tryumfu z innej strony. Część Indyan utorowawszy sobie drogę pomiędzy rozbieganymi końmi, dostała się do Ralfa, który mimo oporu został także ujęty.
Wyzywające słowa które Natan wyrzekł do Indyan były ostatnie jakie wymówił; od tej chwili zamilkł, jak grób. W milczeniu poddał się swemu losowi i nie okazywał najmniejszego wzruszenia, mimo że dzicy otoczyli go wkoło, przypatrując się z podziwem jego postaci i ubraniu. Zdumienie ich jeszcze się zwiększyło na widok rozmaitych znaków, jakie Natan porobił sobie czarną farbą na tle szkarłatnem, powlekającem jego twarz, ręce i piersi. Natan zarówno nie zważał na ich zapytania, któremi go w mowie indyjskiej i zepsutej angielszczyznie zarzucali, a tem mniej na groźby i szkalowania, ale mierząc ich okiem lekceważenia i wzgardy milczał uporczywie.
Po niejakiej chwili rozstąpiło się koło wojowników, otaczających Natana i ukazał się Czarny Sęp, któremu z uszanowaniem zrobiono miejsce. Przystąpił on do kwakra i podniósłszy z zamachem w górę swój tomahawek, byłby mu roz-