Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  96  —

wyciągnął ćwiartkę jelenia, obwiniętą w liście sitowia.
— Patrz, moja Edyto, przewodnik nasz, chociaż wielki tchórz i niedołęga, zwietrzył wcale niezły nocleg. Powiedz, stary włóczęgo — mówił dalej Roland do wchodzącego Natana — czyś wiedział o zagrzebanych tu skarbach, czy też przypadkiem tylko natrafiłeś na tę siedzibę jakiegoś samotnika?
Na twarzy Natana ukazał się wyraz największego przerażenia, skoro ujrzał rzeczy, znalezione przez Cezara. Nie mógł od nich oderwać oczu. Jego pies, obiegłszy izbę dookoła, niemniej był zatrwożony, kręcił się, węszył, wyciągając nos do góry i co chwila ocierał się o nogi swego pana.
— O, zabij mię, zabij! — mówił kwakier w rozpaczy. — Zadając mi śmierć, na którą jak najoczywiściej zasłużyłem, wykonasz tylko akt sprawiedliwości. O, ja nieszczęśliwy, zaślepiony grzesznik, wprowadziłem tutaj te biedne kobiety do jaskini lwa, do kryjówki i gniazda morderców, którzy czyhają na ich życie!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Roland zatrwożony.
— Patrz, patrz! Mój pies aż zanadto wyraźnie ostrzega nas, że grozi jakieś blizkie niebezpieczeństwo, chociaż ja, grzeszny i ciemny człowiek, nie mogę odgadnąć, jakie i skąd nadejdzie. Zagaście natychmiast ogień i uciekajmy stąd, może puszcza udzieli nam bezpieczniejszego schronienia.