Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  78  —

życia swego, gdybym wzamian zań mógł pomścić się na tych wściekłych tygrysach.
— Możesz przynajmniej zniweczyć ich zbrodnicze zamysły, jeżeli ludzie twoi dotrzymają ci w męstwie. Na krwawe spotkanie musimy się przygotować, gdyż Indyanie opuścili ślad dotąd tropiony i idą wprost na nas.
— Zatrzymali się — mówił Roland, śledząc wzrokiem Indyan — oglądają się, teraz idą ku nam. Natanie, jeżeli nie możesz walczyć, powiedz przynajmniej co mam czynić.
— Bracie, nie mogę ci radzić jak masz ludzi zabijać, ale powiem ci coby w tem położeniu uczynił bezbożny i krwi chciwy osadnik kentucki. Najprzód uprowadziłby w największy gąszcz kobiety, potem z dwoma swymi towarzyszami zaczaiłby się poza najgrubszemi drzewami, a gdyby Indyanie byli tak głupi, iżby się zbliżyli na kilkanaście kroków, wtedy trzema celnymi strzałami powaliłyby trzech, a potem...
— A potem skoczyłby na konia — zawołał Roland z ogniem i szablą dokonałby zwycięstwa.
— O nie! Tegoby on nie zrobił, wiedząc dobrze, że wychyliwszy się z za drzewa dostałby kulą indyjską w sam środek czoła, ale wystrzeliłby natychmiast z obydwóch swoich pistoletów, ażeby utwierdzić dzikich w mniemaniu, że ile padło strzałów, tylu jest ludzi. A gdyby po takiej salwie nie umknęli, byliby najgłupszemi bydlętami pod słońcem.