Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  77  —

jącą im śmierć zadać. Czyż mógłbyś bezczynnie przypatrywać się temu, czy pozwoliłbyś je zamordować w twych oczach?
Na te namiętne i silne słowa Rolanda Natan zbladł jak marmur, a ręka jego drżała jak liść w dłoni młodego żołnierza; w oczach zabłysnął ogień niewypowiedzianej wściekłości; wyszepnął z poza zaciśniętych zębów odpowiedź, malującą wzruszenie serca, połączone z jakimś obłędem umysłowym:
— Przyjacielu! Nie badaj mnie, co uczyniłbym w podobnym razie. Jestem człowiekiem tak jak ty i jak ty mam sumienie. Jeżeli masz tak gwałtowną chęć do bitwy, bij się; chcesz ocalić twą siostrę, to użyj strzelby, noża, siekiery. Zabijaj, morduj, rań podług twego upodobania. Jeżeli ci twoje sumienie tego wyrzucać nie będzie, bądź pewien, że i ja nie zrobię ci wymówki, ale mnie zostaw w pokoju. Ja nie mam ani matki, ani żony, ani dzieci... nie mam! Nie mam nikogo na tym pustym świecie!
— Lecz gdybyś miał żonę i dzieci...
— Milcz! Na Boga, milcz — zawołał Natan z jękiem. — Czemu mi o nich mówisz? Niechaj umarli spoczywają w grobie! Czyż ja ci przeszkadzam ratować swoich?
— Ratować ich będę, jeżeli ty mi dopomożesz — rzekł cicho Roland. — Krew gotuje się ee mnie na widok tych poczwar, dybiących na naszą krew, chociaż im nie wyrządziliśmy najmniejszej krzywdy! Ach, chętnie oddałbym rok