Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  229  —

Daniela Doe. Raz czy dwa tylko w życiu widział kapitan oblicze tego białego Indyanina, ale zanadto silnie utkwiło w jego pamięci, aby mógł go kiedykolwiek zapomnieć.
Roland, wiedząc że ani prośby, ani obietnice i błagania nie zdołają wzruszyć Indyan, postanowił milczeć aż do śmierci, której się lada chwila spodziewał, ale widok tego człowieka, będącego przyczyną wszystkich jego i siostry nieszczęść, był dostatecznym, ażeby pierś jego przepełnić goryczą i najdzikszą w niej wściekłość rozbudzić. Krew zagotowała się w żyłach Rolanda, szarpnął się w swoich pętach, a czując ze ich zerwać nie zdoła, zawołał gniewnie:
— Łotrze nikczemny! Jak śmiesz stawać przede mną!
— W istocie, sprawiedliwieś mię nazwał — rzekł zimno Daniel. — Łotrem jestem. Dobry to wcale początek rozmowy. Ciekaw jestem, jak, będzie koniec.
— Precz stąd! — krzyknął Roland, odchodząc od przytomności. — Nie udręczaj mnie swoją obecnością, nie chcę cię widzieć ani słuchać! Precz! Wychodź!
— Przestań się rzucać i przeklinać, to się wszystko na nic nie zdało. Jak skończymy rozmowę, możesz sobie język rozpuścić dowoli, ale po co szamotać się zawcześnie. Pamiętaj o tem, że czasami ludzie, będący największymi wrogami z rana, zmieniają się wieczorem w dobrych przyjaciół. Chciałbym z tobą pomówić chwilkę roz-