Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  160  —

i nie dałeś mi w rękę noża? — mówił Roland z wymówką.
— Bracie mój, byłbym to uczynił, gdyby nie to, żeś był zbyt silnie przykrępowany. I na cóż byłoby ci się zdało choćbym przeciął twe więzy, kiedy przez godzinę najmniej nie byłbyś w stanie ani z rąk, ani z nóg swoich zrobić użytku. Cóż dopiero, gdybyś ujrzawszy pomoc niespodziewaną wydał okrzyk? Jedno twoje słówko zgubiłoby cię, a może i ja nie uszedłbym ręki morderczej tych oprawców. Z gotową strzelbą do strzału siedziałem długie godziny, oczekując aż nadejście dnia dozwoli mi dać ognia do twoich prześladowców, bo już innego środka nad rozlew krwi wymyśleć nie mogłem, ale snać wietrzyk ranny ulitował się nad tobą, bo rozdmuchał płomień i oświecił legowisko Indyan. Wtedy ujrzałem dwie głowy dzikich, leżące tak blizko przy sobie, jak gdyby z jednych bark wyrosły. Jednej kuli dość było, ażeby obu roztrzaskać. Nie wiem, w jaki sposób mimowolnie wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. I oto stało się nieszczęście, zagrzmiał strzał i jak wietrzyk świecę zdmuchnął życie dwu twoich wrogów. Raz rozpocząwszy, już trzeba było i dokończyć. Uderzyłem trzeciego, ale cios drżącą ręką zadany zranił go tylko, a zgruchotał czaszkę leżącego tuż obok trupa. Dziki zerwał się i zaczął uciekać. Puściłem się za nim w pogoń ze strachu tylko, ażeby nie powrócił i nie zabił ciebie, mój bracie. I jakoś stało się, że go dogoniłem i także na tamten świat wysłałem. O, mój