Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 22  —

przez omyłkę, jak mówią, bierze konia zacnego chrześcijanina za pogańską szkapę.
— I takich hultajów robicie oficerami w osadach? — zapytał Roland z podziwieniem.
— Oficerami? Uchowaj Boże — odrzekł Tom. — Zdarza się często, iż trzeba zapuścić się w lasy za rabusiami indyjskimi dla odbicia im zdobyczy; w takim razie nie obejdzie się bez przewodnika; znającego puszczę dokładnie. Otóż Ralf jest jednym z najlepszych przewodników; przytem bije się, jak szatan, nikt mu nie wyrówna w przebiegłości i podstępach, jak i w tropieniu Indyan, a że prowadzi zwykle pogoń, więc przez grzeczność tytułują go osadnicy kapitanem.
— Pójdź Rolandzie z nami, a pokażę ci tego jegomościa — zawołał pułkownik, biorąc kapelusz.
Na placu, zajmującym sam środek osady, stało kilkadziesiąt osób, przysłuchujących się z ciekawością, co im o Duchu Puszczy Ralf opowiadał. Był to człowiek silnie zbudowany, wysoki, o szerokich barkach i dużej głowie. Zachowanie się jego ordynarne świadczyło, że nieszczególne odebrał wychowanie, był jednak nadzwyczaj wesoły i krotochwilny, a osadnicy, jakkolwiek od czasu do czasu kradł im konie, lubili jego dowcipy. Ralf miał na sobie zszarzany surdut z grubego płótna, a pod nim czerwoną bluzę, spodnie skórzane. Podarty stary kapelusz filcowy, z szerokiemi kresami okrywał jego kudłatą głowę; długa strzelba, nóż i siekiera indyjska składały jego