Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  152  —

Cisza ta była dla Rolanda nieznośna, z utęsknieniem oczekiwał dnia; jakkolwiek nie wiedział jaki go los spotka, nie troszczył się o niego wcale. Dolegliwe więzy i cierpienia fizyczne wzięły górę nad bólem moralnym, a nawet myśl o siostrze nie trapiła go tak dotkliwie, jak na początku nocy, bo znękany do najwyższego stopnia stał się mniej czułym na cierpienia innych.
Nagle wśród ciszy rozległ się huk jakby łoskot piorunu ponad głową kapitana, który przerażony nie mógł rozpoznać, czy to grzmot silny, czy też odgłos wystrzału. Zanim zdołał ochłonąć z wrażenia, olbrzymi czarny cień przeskoczył jego ciało i natychmiast potem zaszeleściał głuchy łomot siekiery, gruchocącej czaszkę Indyanina leżącego przy nim. Przeraźliwy wrzask trwogi, przestrachu i boleści rozdarł powietrze. W tejże samej chwili zatętniały kroki i jakaś postać z wyciem pierzchnęła w gęstwinę, ścigana przez drugą, pędzącą tuż za nią. Po chwili znowu głucha cisza zapanowała wkoło, przerywana kiedy niekiedy szelestem i jękiem ciężko rannego, miotającego się z bólu na kupie zeschłych liści.
Lubo wszystko to trwało tylko krótką chwilkę, Roland przez długi czas nie mógł przyjść do opamiętania. Zdawało mu się, że to sen, lecz jęki rannego przekonały go, że nie marzył. Nakoniec, zebrawszy siły, zaczął wołać pomocy.
Ale głos Rolanda powtórzyły tylko liściaste drzew sklepienia; odpowiedzi nie otrzymał innej. Po chwili ponowił wołanie, lecz i tym razem bez