Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  132  —

regularnym kopyt poznał, że to oddział jazdy, szybko wdzierającej się na skaliste wzgórze, na którem leżał skrępowany.
Serce Rolanda uderzyło gwałtownie; któżto bowiem mógł być, jeżeli nie oddział mężnych kolonistów kentuckich, sprowadzonych zapewne przez Natana? Teraz zrozumiał nieobecność Indyan, którzy na widok zbliżającej się odsieczy pospieszyli zająć stanowiska poza drzewami dla łatwiejszej obrony przeciwko napadowi osadników.
— Na nic wam się to nie przyda, poczwary — mruczał przez zęby Roland — nie zdołacie się oprzeć dzielnym wojownikom, to nie z kobietami wojna. O, gdybym mógł wiedzieć, co się tam dzieje — mruczał, wznosząc głowę do góry dla ujrzenia zbliżających się przyjaciół. Indyanin dostrzegł ten ruch, ale zamiast strofować Rolanda podniósł go, zawlókł na szczyt wzgórka i położywszy za krzakiem z twarzą obróconą w dolinę zawołał:
— Niech patrzy Długi Nóż, jak bracia Szarego Niedźwiedzia zedrą skalpy z głów bladych twarzy. Piankishaw wielki wojownik!
Roland z ciekawością i sercem bijącem wpatrywał się w okolicę, która za chwilę miała się stać miejscem krwawych zapasów. Naprzeciwko wzgórza, na którem Roland leżał, rozciągała się dolinka zakończona lasem, z którego właśnie dolatywał tętent koni. Dolinkę tę przerzynały głębokie rozpadliny i zagłębienia, jeżeli niezbyt tru-