Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  90  —

Wszystko spało, nawet ich czujny pies nie zaszczekał na wrzask Indyan. Dzicy szybko gromadzili chróst i obłożyli nim chatę. Kiedy dopiero płomienie ją ogarnęły, a horda wydała po raz drugi okrzyk radości, otworzyły się oczy śpiących po raz ostatni, aby ujrzeć budynki, ogarnięte płomieniem, a śród ognia przelatujące czarne postacie szatanów indyjskich.
— O, gdybyś to widział — mówił dalej drżącym i zaledwie dosłyszalnym głosem — krew zakrzepłaby w twoich żyłach. Nieszczęśliwi wypadli z płonącej chaty, a mordercy ich rzucili się na swe ofiary, wydając straszne ryki. Słyszałem huk strzelb, pomieszany z łoskotem walących się belek i jękiem zabijanych. Widziałem śród płomieni biedne dzieciny wyciągające ręce, a nad ich głowami błyski nożów i tomahawków. Straszny to był obraz, ale ja, mój bracie, jeszcze okropniejszy, o! stokroć okropniejszy widziałem... Najstarsza ze wszystkich, zgrzybiała niewiasta, trzymając na ramieniu półtoraroczną, jasnowłosą dziecinę, uchodziła w zarosłe i już dobiegała do owego drzewa, gdy jeden ze zbójców, dojrzawszy to, puszcza się za nią w pogoń, dopada nieszczęsną, wyrywa z jej rąk chłopię i pochwyciwszy za nóżkę, rozbija główkę o twardy pień, a potem, nacieszywszy się rozpaczą staruszki i jej gruchocze głowę tomahawkiem.
— A ty? Ty! — zawołał Roland, chwytając za kołnierz Natana. — Ty, nieszczęsny tchórzu byłeś tam i dozwoliłeś zamordować oboje?!